PER ANALOGIAM / Kazimierz Babiński

0
397

Od lat filmom stawiam oceny. Jak w szkole. Od jedynki do szóstki. Jednakże średnią arytmetyczną wyliczam tylko dla kina polskiego i to raz w roku: po obejrzeniu wszystkich filmów zakwalifikowanych do konkursu głównego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Wyjaśniam, że to w miarę reprezentatywny obraz tego, co wyróżnia się na tle rocznej produkcji. Z braku miejsca nie wymienię tu i tym bardziej nie opiszę kryteriów i składników, którymi się kieruję. Czasem porównuję oceny z publikowanymi w branżowych pismach. Różnią się, nierzadko nawet krańcowo, są zbliżone lub takie same w przyjętej skali. To normalne. Każdy z nas tworzy prywatne systemy i hierarchie wartości. Nimi bronię mojego faworyta do nagrody głównej tegorocznego 46. Festiwalu i zarazem godzę się z wyborem, którego dokonało jury.

W konkursie głównym znalazło się 16 wyselekcjonowanych obrazów, którym w sumie przyznałem 45 punktów, zatem średnia roczna wyniosła 2,8, a więc – jak mawiają abecadlarze – słaba trójka. Cieszy mnie to, szczerze mówiąc, bo bywało gorzej. Krzywa, by użyć tu korporacyjnego kolokwializmu, zdaje się rosnąć wbrew wiatrom wiejącym z różnych kierunków w oczy twórców i w tryby machin produkcyjnych, czego przejawem różne naciski, podchody i ograniczenia, m.in. antypandemiczne, cenzuralne, ideologiczne (wynikające z pryncypiów ustrojowych i polityki historycznej), ekonomiczne, edukacyjne itp., mnożone przez rządowych komisarzy od zdrowia, kultury, oświaty, finansów i czegoś tam jeszcze. Jednak nie po raz pierwszy okazuje się, że dokręcanie śruby prowadzi do skutków odwrotnych od zamierzonych, by przypomnieć tu casus legendarnej formacji opozycyjnych twórców tworzących nurt nazwany umownie „kinem moralnego niepokoju” (1976-1981) i ich już legendarne, realistyczne filmy protestu o tematyce współczesnej pokazujące wynaturzenia i patologie ówczesnego systemu społeczno-politycznego.

Tę analogię dostrzegłem w kilku najwyżej ocenionych przeze mnie filmach konkursu, pretendujących do głównej nagrody. Przede wszystkim w nagrodzonym Złotym Lwem „Wszystkie nasze strachy” Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta, który – przyznaję – nie był moim faworytem w tym wyścigu (trójka z plusem), chociaż niezwykle ważnym ze względu na temat agresywnej dyskryminacji nieheteronormatywnych. Zgadzam się więc z kuluarowym poglądem, że „wygrała słuszna sprawa” i – jak napisałem – akceptuję werdykt.

Film jest współczesną, reportażową (opartą na faktach) oskarżycielską opowieścią o homofobii mieszkańców podwarszawskiej wsi, którzy zaszczuli i doprowadzili do samobójstwa transgenderyczną nastolatkę. Znak czasu. Zły, niestety. Rozum śpi, więc budzą się demony i zbierają żniwo. Twórcy filmu pokazują wyłącznie tragiczny skutek nagonki i próby ekspiacji. Przyczyny znamy. Wiemy, kim są inspiratorzy, ba, nawet znamy ich nazwiska. Z woli podobnego im elektoratu zajmują wysokie stanowiska państwowe i samorządowe, zasiadają w ławach sejmowych, kierują wpływowymi organizacjami społecznymi, szefują wydziałom na uczelniach, są wspierani przez hierarchów Kościoła katolickiego. Czują się więc bezkarni, bo inni, jak owi mieszkańcy podwarszawskiej wsi, odwalają za nich brudną robotę prowadzącą do oczyszczania społeczności z „odmieńców“ zgodnie z przekazami płynącymi z ambon, z partyjnej telewizji publicznej, mównicy sejmowej, podczas spotkań i pikników wyborczych, przy okazji tzw. gospodarskich wizyt i wieców. Milicyjną i policyjną pałę zastąpiły słowo i przemoc psychiczna.

Piszę „milicyjna“, bo to godni następcy tych, o których opowiada Piotr Domalewski w znakomitym „Hiacyncie” (nagroda za scenariusz). Asocjacje są jednoznaczne. Tu brutalnymi oprawcami gejów są milicjanci (rzecz ma miejsce w Warszawie lat 80. XX wieku) sterowani przez wysoko postawionych funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa i szefów różnych resortów. Oba filmy zestawione w kolejności: „Hiacynt” – „Wszystkie nasze strachy” tworzą chronologiczną i zadziwiająco spójną dylogię pokazującą nie tylko ciągłość prześladowań, ale i ewolucję form niszczenia osób o odmiennej tożsamości seksualnej.

To nie jedyny film wyprawiający nas w podróż do epoki PRL. Wehikułami czasu są  „Zupa nic” Kingi Dębskiej, „Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszyńskiego – mój faworyt do Złotego Lwa, nagrodzony Srebrnym, „Bo we mnie jest seks“ Katarzyny Klimkiewicz, „Najmro. Kocha, kradnie szanuje“ Mateusza Rakowicza, balansujący na granicy epok „Powrót do Legolandu“ Konrada Aksinowicza. To bez wątpienia filmy polityczne. Przypadek? Zmowa twórców? Co takiego w przeszłości dostrzegło pokolenie filmowców urodzone tuż przed transformacją ustrojową? Moim zdaniem – analogię i ciągłość. Co z tego, że po transformacji zmieniono nazwy ulic, nazwy formacji mundurowych i krój odzieży służbowej, obalono pomniki, wykreowano nowych, nierzadko o wątpliwej reputacji bohaterów? System pozostał i ma się dobrze, a może nawet lepiej, bo jedna skrajność zastąpiła drugą, bo wahadło poleciało w przeciwną stronę i tam zostało. Dzisiejsi politycy weszli w buty poprzedników. Policja nadal katuje, niektórych na śmierć, i nadal kłamie („Żeby nie było śladów”, „Najmro. Kocha, kradnie szanuje“), tzw. nowy ład poprzedza prolog inflacyjny jak małą stabilizację lat 70. XX wieku („Zupa nic„), partyjna telewizja publiczna kłamie jak kłamała i nadal cenzuruje („Bo we mnie jest seks“), społeczeństwo chleje wódę jak kiedyś i ma pretensje do wszystkich o wszystko, tylko nie do siebie („Powrót do Legolandu“).

Czy ktoś chciał obalenia ustroju? Wszyscy. A zmiany systemu? Nikt, tylko jego reformy. To jeszcze przed nami, o czym stara się powiedzieć nam ta generacja twórców.

                                                                                                      Kazimierz Babiński

Obraz wyróżniający: Obraz Here and now, unfortunately, ends my journey on Pixabay z Pixabay