Mewy / Jakub Łaszkiewicz

0
411

Wygląda na pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt lat, ale na pewno ma mniej, jak wszyscy stali bywalcy baru Rotunda. Za kołnierz nie wylewa – myślisz, kiedy go widzisz. Bo to nie jest kwestia genów czy wilgotności powietrza. Ma zniszczoną cerę, przerzedzone włosy i nijakie spojrzenie, jak każdy doświadczony pijak. 

Nie przedstawia się, a ja tego nie oczekuję, broń Boże. Przecież niedługo się rozejdziemy, każdy w swoją stronę, z mglistym wspomnieniem rozmowy, bez sentymentów, bez entuzjazmu, bez imion.

– Pan ma dzieci? – pyta.

– Nie mam – odpowiadam zgodnie z prawdą. 

– Ja też nie mam. I dobrze, że nie mam, powiem panu. Bo nigdy bym nie był takim tatą, jak mój staruszek.

– Rozumiem – przytakuję, a w mojej głowie trwa dyskusja: poprosić, żeby rozwinął myśl, czy nie poprosić.

Wszyscy w końcu wiedzą, że barowe historie są nieskładne i potrafią trwać całymi godzinami. No, ale tak naprawdę nie mam dziś już nic do roboty, a w Rotundzie nie widzę zbyt wielu przyjaznych twarzy.

Dylemat szybko się rozwiązuje, bo nieproszony zaczyna opowieść, a ja, głównie przez grzeczność, zamieniam się w słuch.

– Mój ojciec był taki niski i wątły, ale silniejszy od byka. Pamiętam, że nosił długi, czarny płaszcz, nawet jak było ciepło. Palił macedońskie papierosy, ktoś mu je przywoził, wie pan, bo to było za komuny, więc ojciec z tymi macedońskimi był jak król. 

Facet pociąga łyk ze szklanki i mówi dalej.

– Mieszkaliśmy wtedy w Gdyni, całkiem niedaleko od morza. Ojciec miał takie swoje miejsce nad tym morzem, z dala od wszystkiego, nikt tam wtedy nie przychodził. Teraz, podejrzewam, trudno takie ciche miejsce znaleźć, ale wtedy było. Wiem, bo mnie często tam zabierał. Miałem sześć, może siedem lat i jak akurat nie miałem szkoły, to szliśmy. Ze dwa kilometry drogi od domu to było, szliśmy zawsze niespiesznie i dużo rozmawialiśmy. Tatuś pokazywał mi świat, opowiadał o drzewach, owadach, ale najbardziej lubił mewy. A w tym miejscu mew było mnóstwo, mówię panu, teraz chyba nie ma tylu mew w całym Trójmieście. 

Kiedy o tym opowiada, nie patrzy na mnie, tylko gdzieś w przestrzeń. Bierze kolejnego łyka. Słuchając go, popijam swoje piwo i co parę sekund kiwam głową, że niby na znak zrozumienia. Tak się ponoć rozmawia z lokalnymi pijaczkami.

– Siadaliśmy na kamieniu albo kłodzie, obok siebie, a on palił te macedońskie jednego za drugim. Twierdził, że też kiedyś będę jarał, ale teraz jestem jeszcze za młody, a mnie nawet nie korciło, żeby spróbować. Miałem sześć czy siedem lat, wie pan. No, ale nieważne. W każdym razie siedzieliśmy, rozmawialiśmy, ja mu opowiadałem o kolegach i nauczycielach, on mi o świecie. I o mewach, dużo o tych mewach gadał, podziwialiśmy je, jak sobie latały niedaleko nas. Teraz mewy chyba tak blisko ludzi nie podchodzą, może mój tatuś był jakiś wyjątkowy, że się go nie bały. A może lubiły wdychać dym z macedońskich papierosów, kto wie.

Po ostatnim zdaniu śmieje się jak dziecko. Zresztą, kiedy snuje tę opowieść, to coraz bardziej zamienia się w dzieciaka. Jego dotychczas ponura twarz staje się wesoła, oczy świecą, usta kształtują się w grymas przypominający błogi uśmiech. Nie mam sumienia, żeby mu przerwać, nawet jeśli miałoby to oznaczać siedzenie i słuchanie przez następną godzinę.
I tak nie mam nic do roboty. Też grzecznie się śmieję.

– Staruszek był poważanym człowiekiem. Wszyscy go szanowali, wszyscy mieli do niego jakieś sprawy, często przychodzili po poradę, wie pan, takie to były czasy, że się więcej rozmawiało, więcej prosiło. Ludzie jakby życzliwsi byli, a mój tata najbardziej. Dużo pracował, dużo rozmawiał z ludźmi, dużo im radził, jakieś sprzęty pożyczał, wszyscy mówili: pan Ostrowski to jest gość! Bo on był gościem, wie pan, najlepszym gościem na świecie. Wie pan, dlaczego?

Orientuję się, że to pora na moją kwestię. 

– Dlaczego? – pytam.

– Bo był taki zarobiony i rozchwytywany, a mimo to zawsze znajdował czas, żeby mnie zabrać w to swoje miejsce. Na ten nieuczęszczany przez nikogo skrawek plaży. Byliśmy tylko ja, mój staruszek i te mewy, czasami głośne, a czasami ciche, jakby razem ze mną słuchały opowieści ojca. A opowiadał o świecie, o geografii, o przyrodzie, o wszystkim, zupełnie tak, jakby przed odejściem chciał mnie wszystkiego nauczyć.

Kończy drinka i prosi barmana o jeszcze jednego, a ten napełnia szklankę wódką i coca-colą. Bez lodu. 

Facet dziękuje i pierwszy raz obdarza mnie spojrzeniem. Wesołym i niemal dziecięcym. 

– To był gość – mówi rozmarzonym tonem. – W tym swoim płaszczu. Z tymi macedońskimi szlugami, których dym kochały mewy. Wie pan, teraz nie ma takich gości, w ogóle nigdy takich gości nie było, bo mój staruszek był najlepszy. Żeby pan widział, jak się uśmiechał, kiedy po wędrówce siadaliśmy na tej kłodzie albo kamieniu, a on nagle zdrowiał, jakby wszystkie zmartwienia gdzieś ulatywały. To był raj, mówię panu, raj na ziemi, w Gdyni, gdzieś tam na dzikiej plaży.

Drapie się po uchu i zamyśla na chwilę.

– Wie pan, pamiętam coś jeszcze. Czasami, jak nie opowiadał mi o mewach, to wymyślał historie. O tym kawałku plaży. Mówił, że kiedyś byli tam piraci, że mieli swoją kryjówkę i że gdzieś jest skarb. Ja mówiłem, że trzeba go odkopać, na co on się śmiał po swojemu i mówił: nie, Stasiu, lepiej nie szukać. Bo można się rozczarować, dodawał, może ten skarb wcale nie jest taki wyjątkowy i w środku jest, powiedzmy, kawałek metalu i nic więcej. Nie warto szukać, lepiej sobie o nim marzyć, wyobrażać sobie ten skarb. Ale nie szukajmy. I kontynuował opowieści o piratach, którzy dawniej pływali po Bałtyku. A ja mu wierzyłem.

Chichoczę serdecznie na wzmiankę o bałtyckich piratach, a na twarzy faceta znów pojawia się uśmiech.

– Czy tata jeszcze żyje? – pytam.

Facet, ku mojemu zaskoczeniu, wzrusza ramionami.

– Jak miałem osiem lat, zabrały go mewy.

– Co ma pan na myśli?

– Była raz taka sytuacja, że chorowałem, a matka z ojcem się kłócili. Jedno oskarżało drugie o zaniedbania, wie pan, jak to czasami bywa. Musiałem leżeć w łóżku całymi dniami. Ciągle tylko spałem i spałem, a wtedy staruszek poszedł sam na tę plażę, uwierzy pan? Pierwszy raz od lat poszedł tam samemu, beze mnie. Wtedy mewy chwyciły go za ten długi płaszcz i wzniosły w przestworza. A on nie próbował się wyswobodzić, nie stawiał oporu, tylko zaciągał się raz po raz macedońskim szlugiem. 

Nie wiem, co powiedzieć, więc biorę solidny łyk piwa, a zaraz po nim drugi. Tak się właśnie kończą rozmowy z miejscowymi pijaczkami, myślę, pora udać się do toalety albo znaleźć inną wymówkę, żeby stąd pójść. I wiem, że powinienem to zrobić, ale mimo to siedzę i żądam wyjaśnień.

– Zabrały go mewy? Jak to? – pytam, zapewne nieco opryskliwie.

Facet wzrusza ramionami.

– Nie wiem, byłem wtedy chory, spałem. Mama mi powiedziała o tych mewach, a ona zawsze miała rację. Więc jej uwierzyłem.

Przyglądam się jego zmęczonej, przepitej twarzy, na której gości rozmarzony uśmiech. I te świetliki w oczach. I widzę, że on wierzy w te mewy. I ja też w nie wierzę.

                                                Jakub Łaszkiewicz

Obraz wyróżniający: Obraz alessandra barbieri z Pixabay