Ernest miał jedną wadę. Nie lubił zwracać na siebie uwagi.
Mógłby ktoś rzec, że to niewielki problem. Ot, facet pod czterdziestkę, który niewiele mówi, wielkie halo.
Ale Ernest zaczął znikać.
Wszystko zaczęło się w tysiąc dziewięćset którymś roku, gdy jako mały chłopiec postanowił nie bawić się z kolegami. To nigdy nie kończyło się dobrze. Za szybko biegali, zbyt głośno mówili, a poza tym i tak niewiele z tego rozumiał. Własne towarzystwo nigdy go nie zawodziło. Przychodził więc do szkoły bez wielkich oczekiwań. Na lekcjach słuchał, raczej się nie odzywał, a na przerwach siadał pod ścianą i z uśmiechem obserwował innych. Z daleka wydawali się nieszkodliwi.
Mama i tata byli bardzo zadowoleni. Ich syn był bowiem grzecznym chłopcem. Nigdy nie sprawiał żadnych kłopotów. Każdy rodzin marzy o takim dziecku!
Taki styl życia bardzo Ernestowi odpowiadał, toteż konsekwentnie realizował go przez kolejne etapy swojej edukacji.
Skoro odrzucał zaproszenia, ludzie w końcu przestali go zapraszać, co przyjął z ulgą. Witali się z nim tylko, nigdy nie zagadywali – całe szczęście. A wreszcie przestali się i witać, co oszczędziło mu zastanawiania się, czy ma już podnieść wzrok, czy to odpowiedni moment na uśmiech, machnąć czy tylko kiwnąć głową? Skaranie boskie.
Wykształcił się na księgowego, zatrudnił w firmie. Szefowi spodobało się to, że Ernest nie był, jak to rzekł: hop do przodu, bo takich szef nie lubił najbardziej. Przychodzili tylko do jego firmy, panoszyli się i jeszcze żądali podwyżek! A czy szef wyglądał, jakby mu pieniądze się w kieszeniach nie mieściły? Powinni się cieszyć, że nie pracowali na czarno, tylko na porządnych umowach zleceniach!
Ernestowi to nie przeszkadzało.
Miał swoje biureczko, miał faktury i miał buczący komputer, a do tego starą zżółkniętą klawiaturę, której stukanie odbijało się od ścian ponurego biura. Robił swoje i nikt od niego nic nie chciał. Zasadniczo o to właśnie mu w życiu chodziło.
Aż pewnego dnia do zespołu dołączyła Zofia. Zofia miała piskliwy głos, zawsze nosiła sukienki w kratę, a na czubku głowy zaplatała koka.
Wylądowała obok biurka Ernesta.
Właściwie Ernest nie pamiętał, jak to się stało, że zaczęła nazywać go swoim chłopakiem. Kilka razy pożyczyła od niego zszywacz, zrobiła mu kawę i spytała, co robi w wolnych chwilach, na co Ernest bez odrywania wzroku od ekranu komputera rzekł: kontempluję.
Zofia zgodziła się wyjść za Ernesta, choć on mógłby przysiąc, że wcale nie pytał, a potem jakimś cudem wprowadziła się do jego maleńkiego mieszkanka. I zrobiło się w nim tłoczno.
W łazience pojawiły się nowe kosmetyki. Na wieszaku kolejne ręczniki. Żona Ernesta miała bardzo nieprzyjemny zwyczaj pozostawiania w brodziku długich czarnych włosów po kąpieli. Nie praktykowała zmywania zaraz po posiłku i – to było najgorsze – uwielbiała mówić.
Czasami przed snem Ernest fantazjował, że jego żona traci głos. I tak sobie w ciszy dalej koegzystują.
Z początku bardzo starał się wszystko rozumieć i odpowiadać, ale z czasem zrobił to, co robili z nim inni – zaczął ignorować Zofię. Z lenistwa. Nie słyszał słowa z tego, co do niego mówiła, nawet jeśli patrzył jej prosto w obmalowane pomarańczowym cieniem oczy i przytakiwał. Nie słyszał, co mówiła o sąsiadce z trzeciego piętra i córce wujka Marka, która rzuciła studia i została, dajcie spokój, jak tak można, tatuażystką. Nie usłyszał, że Zofia bardzo chciałaby mieć dziecko, cieszy się, że go spotkała i naprawdę bardzo go kocha.
I wbrew włosom w brodziku, kosmetykom na łazienkowej umywalce, a nawet temu, że Ernest sam nie wiedział, kiedy się oświadczył, on również kochał Zofię. Kochał piegi na jej ramionach i to, że oczy jej się skrzyły. Jej zapach, uścisk dłoni i obrazy, które potem wieszał na ścianach.
Tak jak pozostali ludzie na tym świecie byli mu obojętni, jak Zofia była ważna. Z tym, że nie miał w sobie wystarczająco dużo chęci, żeby jej to okazać.
I kiedy Zofia zauważyła, że jej słowa nie trafiają do męża; gdy spostrzegła, że jej pragnienia pozostają niewysłuchane, a smutek jest ignorowany, marzenie Ernesta się spełniło.
Zofia przestała się odzywać.
Z początku wcale tego nie zauważył. Przychodził z pracy, jadł obiad, siadał obok niej na kanapie i oglądali razem paradokumenty. Wyciągał z odpływu jej włosy, zasypiał obok niej.
A potem nagle zaczął znikać. Jakby żona go nie zauważała. Jej wzrok nie padał na jego postać. Nie odzywała się. Mogłoby się wydawać, że w ogóle dla niej nie istniał! Inni ludzie też nie zatrzymywali na nim spojrzenia. Nikt z nim nie rozmawiał i nikt się nie witał.
Ale co tam inni! Zofia jego! Zosieńka! Ona przecież zawsze miała coś do powiedzenia!
Pewnego dnia wpadł do kuchni, gdy kobieta zmywała naczynia i rzekł zmyślnie:
– Co u córki wuja Marka? Dalej studiuje tę biologię?
Zofia znieruchomiała. Jej zapienione dłonie zawisły nad zlewem na kilka sekund, po czym, jakby nigdy nic, wróciła do zmywania.
Ernest złapał się za pierś. On naprawdę zniknął! Zniknął!
Justyna Luszyńska
Justyna Luszyńska jest pisarką, anglistką i miłośniczką herbaty. Pisze powieści („Będę czekać całą noc”, „Łączy nas nienawiść”), prowadzi swoją stronę (www.pisadlo.pl) oraz działa na Instagramie, na którym albo nakleja plasterki na dusze (@pisadlo_luszynska), albo uczy siebie i innych o tym, jak pisać dobre książki (@j.luszynska).
Poza tym buduje kampera, którym chce jeździć po świecie, je naleśniki z masłem orzechowym i kocha wiosnę, między innymi dlatego, że wtedy kwitną bzy. A kiedyś zamieszka blisko gór, bo ciągnie ją do nich jak cholera. Wiadomo? Może w poprzednim wcieleniu była jedną?