Od wieków żyliśmy myśląc, że poza nami we wszechświecie nie ma nikogo. Codziennie chodziliśmy do szkoły, pracy, nie zastanawiając się czy pewnego dnia obca cywilizacja nie dotrze i do nas. Bo przecież to było zupełnie niemożliwe. Wierzyliśmy, że na żadnej innej planecie, komecie czy asteroidzie nie ma innej formy życia tak inteligentnej jak rasa ludzka, bo przecież to my stworzyliśmy komputery, laptopy, smartfony, auta i konsole. Ale mało kogo interesował kosmos i to co dzieje się miliony, miliardy czy biliardy lat świetlnych w daleką, ciemną i budzącą strach otchłań.
Nie interesowało to nikogo do momentu, w którym na Ziemię spadł gigantyczny meteor, który nie wyrządził zbyt wielu szkód. Było to zaskoczeniem całej ludzkości, zważając na masę obiektu i jego rozmiary. Próbowaliśmy wyjaśniać to logicznie ale nie było żadnego sensownego wytłumaczenia. Przyszedł wreszcie moment kiedy jednak musieliśmy ludziom ujawnić prawdę, którą podejrzewali długi czas.
Dzięki internetowi w ciągu pół godziny każdy już wiedział, że nie jesteśmy sami i że są inne formy życia. Niektóre bardziej lub mniej rozwinięte ale wciąż są. Bo ten obiekt był jednym z wielu, które poruszały się po kosmosie a my byliśmy zbyt zajęci sprawami przyziemnymi by skupić się na tym o czym wiemy tyle co nic. Ludzie siali panikę, w gazetach i mediach pojawiały się wizje o końcu świata i jakoby kosmici mieli nas wszystkich wybić.
Ale to było dawno temu. Teraz wszyscy żyli dużo spokojniej. Prawie każdy pogodził się z myślą, że gdzieś są inne stworzenia. Ludzie coraz częściej planują i organizują wyprawy w kosmos. Wydaje mi się, że przestali się obawiać. Może w końcu zobaczyli też jego piękno a przestali odbierać jako obiekt wywołujący strach i przerażenie.
***
Moje artykuły rosły w popularność. Ja, zrobiłam się rozpoznawalna na ulicach. Bywało to męczące ale w jakimś stopniu byłam w stanie się do tego przyzwyczaić. W końcu jeszcze niecały rok temu chciałam przebić się przez wiele artykułów, magazynów wręcz ociekających blefem i kłamstwem, w zamian dając ludziom prawdę.
Podpisałam kolejny egzemplarz magazynu „Universe”, którego byłam autorką. Uśmiechnęłam się do młodej kobiety, która również posłała mi szeroki uśmiech po czym kiwnęła z wdzięcznością głową i odeszła. Ja w tym czasie odebrałam od pracownicy kawiarni mój kubek z kawą. Popatrzyłam szybko na papierowe opakowanie i mimowolnie uśmiechnęłam się szerzej widząc obok mojego imienia dorysowane gwiazdki. Prędko zapłaciłam za moje zamówienie i opuściłam małą kawiarenkę.
Wzięłam pierwszy łyk napoju i aż przymknęłam oczy czując ten boski smak z samego rana. Zaczęłam iść w stronę mojej redakcji gdzie poprawiane były moje teksty, ale zatrzymał mnie dźwięk dzwoniącego telefonu. Zmarszczyłam brwi i przystanęłam a kubek o mało nie wyślizgnął mi się z rąk podczas wyciągania komórki z kieszeni ciemnego płaszcza. Dzwonił mój prywatny telefon a w zasadzie mało kto miał mój numer.
Wszelkie jednak wątpliwości rozwiał napis oznajmiający kto dzwonił. Mój przyjaciel i jednocześnie współpracownik, Maks. Odebrałam telefon i przyłożyłam do ucha, przytrzymując urządzenie ramieniem by poprawić torebkę i szybko wziąć kolejny łyk gorącego napoju.
— No co tam, Maksiu? — zapytałam zdrabniając jego imię co niezbyt lubił.
— Hej, Felka. Mogłabyś szybciej pojawić się w redakcji? Myślę, że przypadkiem natrafiłem na diament, który dosłownie rozgromi blok pisarski. — Usłyszałam na przywitanie i musiałam przyznać, że zaciekawiło mnie to o czym mówił. — Nie powiem ci wszystkiego przez telefon. Chce cię tu widzieć za dziesięć minut.
Po czym się rozłączył a ja przewróciłam oczami na to z lekka dziecinne zachowanie. Z natury byłam raczej ciekawską osobą, więc prędko złapałam jakąś taksówkę by jak najszybciej dostać się do redakcji.
Po kilku minutach byłam już u celu, zapłaciłam szybko taksówkarzowi i wysiadłam z auta by pognać do drzwi dość sporego budynku przy jednej z zazwyczaj ruchliwych ulic. W środku kręciło się już kilku pracowników mimo wczesnej pory. Zrzuciłam z siebie płaszcz i podrzuciłam go do szatni po czym popędziłam do windy by dostać się do biura Maksa.
Kiedy w końcu byłam u celu, postawiłam kubek z kawą na stole a sama usiadłam na kanapie. Przez kilka sekund chciałam dzwonić do Maksa kiedy to brunet w końcu zaszczycił mnie swoją obecnością i również wszedł do pomieszczenia.
— Moja kuzynka była ostatnio na wycieczce. — z pośpiechem zaczął, nie dając mi szansy powiedzieć czegokolwiek. Usiadł na fotelu stojącym blisko kanapy i kontynuował swój monolog gestykulując rękami z przejęciem — Jej samolot leciał nad jakąś pustynią. Już ustaliłem jej nazwę, ale to na razie nie jest ważne. Ważne jest to co widziała.
Po czym brunet rzucił na stolik kilka fotografii i mapę, na której wielkim czerwonym okręgiem była zaznaczona ogromna pustynia. Jako pierwsze do ręki wzięłam wydrukowane zdjęcia. Były robione ewidentnie z samolotu i przedstawiało coś co byłam pewna, że już gdzieś widziałam. I wtedy rzeczywistość i zrozumienie uderzyło we mnie.
— Przecież to jest statek. Ten sam, który wylądował wtedy na Ziemi…— zaczęłam i widząc jak energicznie mój przyjaciel kiwa głową, znów spuściłam wzrok na zdjęcia w moich dłoniach.
— Jeśli nasza konkurencja się o tym dowie, to stracimy okazję by całkowicie wybić się na rynku. Musisz to opisać, Felka.
— Ale żeby to zrobić musiałabym tam być, by wiedzieć więcej…— zaczęłam ale Maks mi przerwał.
— No właśnie. Dlatego jutro lecimy na wycieczkę. Weź tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Spędzimy na tej pustyni trochę czasu. I nie mów nic nikomu. Media nie mogą się dowiedzieć.
— Jak mają się nie dowiedzieć? I jak w ogóle zamierzasz dostać się na prawie sam środek pustyni? — zapytałam ale mężczyzna wstał i wyciągnął coś z szuflady po czym rzucił na stolik. Stanął z uśmiechem i obserwował moją reakcję kiedy ja oglądałam papiery. A raczej licencję. Na latanie samolotem.
Maks zaśmiał się widząc jak uniosłam brwi do góry i lekko rozchyliłam usta w szoku. Chciałam zapytać kiedy zdążył zrobić tą licencję ale ostatecznie tylko uśmiechnęłam się szeroko i oparłam o kanapę wywracając oczami. Szykowały się ciężkie dni spędzone w wysokich temperaturach z dala od jakichkolwiek ludzi.
Przez jeszcze około dwie godziny omawialiśmy wszelkie szczegóły jutrzejszego dnia. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, bo oprócz naszej dwójki nikt inny nie wiedział gdzie się wybieramy.
Jeśli spełni się jeden z gorszych scenariuszy i coś pójdzie nie tak, będziemy zdani tylko na siebie.
***
Następnego dnia już około wieczora, byłam na niezbyt dużym lotnisku razem z Maksem. Wynajęliśmy średnich rozmiarów samolot, a nasz znajomy pracujący na lotnisku zapewnił nam całkowitą dyskrecję. Wszystkie nasze ruchy były dość sprawne i pewne, by nic przypadkiem nie wzbudziło czyichś podejrzeń, gdzie to ta sławna dziennikarka i jej menadżer mogą lecieć.
Samolot w końcu wzbił się w powietrze. Maks jako pilot radził sobie całkiem nieźle, chociaż wyglądał na lekko poddenerwowanego, z resztą tak samo jak ja. Żyliśmy nadzieją, że wszystko pójdzie zgodnie z planem i po prostu przeżyjemy, wybijając się na rynku z naszym odkryciem.
Przez późną porę większość świateł w mieście była zapalona tworząc piękny kontrast z wciąż ciemniejącym niebem. Chłonęłam widok rozpościerający się z mojej prawej strony i przede mną, gdzie horyzont zanikał a światła miasta łączyły się z gwiazdami, tworząc panoramę, której już chyba nigdy nie zapomnę. Mój towarzysz tylko zaśmiał się widząc moje rozmarzone spojrzenie, jednak tego nie skomentował.
Lot zaczynał nam się dłużyć. I to bardzo. Wyczerpaliśmy już chyba każdy temat do rozmów więc ciszę przerywał tylko szum silników zasilających całą maszynę. Ale w końcu zaczęła nam się ukazywać. Pustynia, ogromna, rozpościerająca się na wszystkie strony. Niebo robiło się już powoli jaśniejsze więc widoczność była zdecydowanie większa. Wiatr wzbijał kłęby piasku w powietrze a pierwsze promienie słońca muskały nasze twarze.
Już otwierałam usta by coś powiedzieć o połowie sukcesu, może zażartować. I wtedy sprawy zaczęły się komplikować. Bo spomiędzy moich warg nie wydostały się żadne słowa tylko urwany pisk. Samolotem zarzuciło a my znacząco straciliśmy na wysokości. Nerwowy śmiech Maksa rozbrzmiał w kabinie a sam mężczyzna próbował znów wrócić na poprzednią wysokość. Co jednak się nie udało, a ironiczny uśmiech zszedł mu z twarzy.
— Spokojnie, mam wszystko pod kontrolą. — odezwał się ale jego słowa nie do końca były prawdą, bo samolot stopniowo opadał a mnie wydawało się, że wcale nie miał nad tym żadnej kontroli.
I moje przypuszczenia stały się jasne, kiedy kilka kontrolek zaczęło intensywnie mrugać a Maks całkowicie stracił kontrolę nad maszyną, która zaczęła niekontrolowanie spadać w dół. I przed całkowitym upadkiem zdążyłam tylko zobaczyć w oddali mieniący się statek-głaz. Powód, dla którego w ogóle tu jesteśmy. Ale w końcu ogarnęła mnie ciemność a ja straciłam przytomność, kiedy maszyna uderzyła w piach.
***
— Felka! No dalej, wstawaj. — usłyszałam a potem poczułam gwałtowne szarpnięcie za ramię przez co się skrzywiłam a moje usta opuścił pomruk niezadowolenia. — W końcu, wróciłaś.
Uchyliłam powieki i pierwsze co zobaczyłam to Maks nachylający się nade mną i zasłaniający swoim ciałem słońce. Moja głowa pulsowała miarowym bólem, który jednak stopniowo zanikał.
— Chodź, musimy odkopać samolot. I zrobić kilka fajnych zdjęć temu twojemu kamieniowi.
Odsunął się a promienie słońca uderzyły w moją twarz, sprawiając, że przedramieniem zasłoniłam sobie oczy. Dopiero po chwili podniosłam się do siadu i rozejrzałam wokół. Samolot leciutko się dymił i był częściowo zakopany w piasku, a mój przyjaciel wziął jakiś gruby notes z twardą okładką i próbował go odkopać. Przewróciłam oczami i przeszukałam część maszyny po czym rzuciłam mu coś pod nogi. Małą łopatkę.
— Masz, szybciej ci pójdzie. — odezwałam się i westchnęłam widząc szkody. — Naprawmy ten samolot, a potem pójdziemy zbadać statek.
— Kamień. Duży kamień. — poprawił mnie, ewidentnie drwiąc sobie ze mnie, a ja jedynie westchnęłam, co go niezmiernie rozbawiło.
— Co to „kamień”?
Stanęłam jak wryta słysząc czyjś głosik. Gwałtownie się odwróciłam i rozchyliłam usta widząc przed sobą dwójkę dzieci w wieku około dziesięciu lat. Z lewej strony stał chłopczyk, miał czarne nieco przydługie włosy i oczy, które uważnie mi się przyglądały. Obok niego stała dziewczynka, tego samego wzrostu co on. Takie same oczy i włosy, z tą różnicą, że miała zrobionych wiele kucyków na całej głowie.
— Słucham? — zapytałam głupio i poczułam obok siebie obecność Maksa, który był w niemniejszym szoku niż ja. Mężczyzna był podejrzliwy więc stanął krok przede mną, będąc w takiej pozycji, że gdyby te dzieci zrobiły coś co może nam zagrażać, on zasłoniłby mnie własnym ciałem.
— Co to „kamień”? — zapytała dziewczynka a chłopczyk przytaknął.
— No… kamień. Nie wiecie co to kamień?
Po pytaniu zadanym przez bruneta, zapadła cisza. Posłałam mu spojrzenie mówiące, że tak samo jak i on, nie mam zielonego pojęcia co się właśnie dzieje. Po środku pustyni, wiele kilometrów od cywilizacji znajdujemy dwójkę dzieci. Tak po prostu.
— Tam jest kamień. — dodał, wskazując na odległy statek-głaz. Dzieci popatrzyły w tamtą stronę i z powrotem na nas.
— Głupiutki pan. — zaśmiała się dziewczynka a chłopczyk się uśmiechnął.
— Przecież to nasz domek. — dodał prawdopodobnie jej brat bliźniak, co wywnioskowałam po ich wyglądzie.
— Macie jakieś imiona? — szybko i zwinnie zmieniłam temat.
— Li. — odezwał się chłopiec.
— Mi. — dorzuciła jego siostra.
— A skąd przyszliście?
— Stamtąd. — odezwali się jednocześnie, pokazując dwa zupełnie różne kierunki na co westchnęłam.
Odwróciłam głowę w stronę Maksa widząc, że miał dokładnie taki sam wyraz twarzy jak ja. Nie wiedzieliśmy co robić, kim są te dzieci ani co z nimi zrobić. Brunet ostatecznie podjął decyzję za nas oboje i machnął w stronę samolotu.
— Chodźcie, pewnie chce wam się pić.
W taki oto sposób Li i Mi zostali z nami. Zadawali niewyobrażalnie dużo pytań, plątali się pod nogami lub kłócili o jakieś drobne rzeczy. Mimo wszystko jakoś przyzwyczailiśmy się do tego, że z nami są.
Naprawa samolotu trwała dłużej niż myśleliśmy. Przez palące słońce, odkopywanie maszyny rozłożyło się w czasie a pozostawała jeszcze kwestia uruchomienia jej. W ciągu kilku dni, raz wybraliśmy się w czwórkę by zrobić kilka zdjęć statkowi.
I wtedy potwierdziły się moje przypuszczenia, że Li i Mi na pewno nie są z Ziemi.
— Czyli co, jesteście kosmitami? — prosto z mostu zapytał Maks a ja uderzyłam go łokciem w żebra by się uciszył.
— Co to znaczy „kosmita”? — zapytała Mi.
— To taki ktoś kto pochodzi z kosmosu. — delikatnie wyjaśniłam posyłając brunetowi znaczące spojrzenie by milczał.
— W takim razie wy jesteście kosmitami.
Po słowach Li, otworzyłam usta po czym je zamknęłam. Racja. Dla nich byliśmy kosmitami, bo pochodziliśmy z innej części kosmosu niż oni.
— W zasadzie to tak.
Moje słowa zawisły w powietrzu. Dzieci biegały, bawiąc się wokół kiedy ja zajęta byłam rozmową z Maksem i robieniem zdjęć statku. Rozmawialiśmy dużo o całej sytuacji, która była dość no… niecodzienna. Rozbiliśmy się, spotykamy bliźniaków i wszystko się lekko komplikuje.
A skomplikowało się jeszcze bardziej, kiedy zapasów zostało na dwa dni, a samolot wciąż nie odpalał.
Noce bywały chłodne więc rozpalaliśmy nieduże ogniska by trochę się ogrzać. Dzisiaj jednak było trochę inaczej. Bo zapasy kończyły się jutro. Mi leżała obok mnie, wtulona. Czułam się zmęczona. Oddałam dzieciakom dziś moją porcję wody i jedzenia. Zrobiłam to jednak tak, by Maks niczego nie zauważył. Zirytowałoby go to, że lekceważę trudną sytuację w jakiej się znaleźliśmy i wiem, że po prostu by się martwił.
Bliźniaki już spali kiedy ja do późna prowadziłam rozmowę z moim towarzyszem. Rozmawialiśmy tak, jakby jutra miało nie być, jakbyśmy mieli zasnąć i już nigdy się nie obudzić. Wspominaliśmy czasy, kiedy jeszcze byliśmy dziećmi, kiedy założyłam Universe, kiedy prawie wyrzucili nas ze studiów.
Byłam wycieńczona. Nagłe zmiany temperatury za dnia i w nocy doprowadzały mnie do szału a ilość wody jaką dostarczałam mojemu organizmowi była znikoma. Przez cały ten czas prowadziłam swego rodzaju pamiętnik, w którym zapisywałam przebieg każdego dnia.
Chciałam, by to było pamiątką. Tym co po nas zostanie jeśli nie zdoła nam się opuścić pustyni.
Sen zmorzył mnie bardzo późno. Za to wstałam zdecydowanie zbyt wcześnie. Mój zegar biologiczny wołał o pomstę do nieba, jednak w tym momencie miałam ważniejsze rzeczy na głowie.
Rano obudził mnie głos spanikowanego Maksa. Powtarzał w kółko to samo co zdążyłam sama zauważyć po uchyleniu powiek.
Mi i Li zniknęli.
Zobaczyłam, że obok mnie leżał mój pamiętnik. Otwarty. Zerknęłam na kartki i mój kącik ust się uniósł. Na dwóch stronach były rysunki.
Jeden przedstawiał dwa banalnie narysowane ludziki na okręgu, który pewnie miał symbolizować ich planetę bądź inny obiekt latający w kosmosie. Na drugim był samolot narysowany tak prymitywnie, że długi czas musiałam się zastanawiać co to w ogóle jest. Na trzecim rysunku znów były narysowane postacie. Cztery. Szybko domyśliłam się, że przedstawiały mnie, Maksa i naszych towarzyszy, których teraz tu nie było.
Przesunęłam palcami po miejscu, gdzie musiała zostać wyrwana kartka. Zmarszczyłam brwi nie przypominając sobie, że zrobiłam to wczoraj czy kiedykolwiek po zakupieniu pamiętnika. I wtedy usłyszałam coś co sprawiło, że przestałam o tym myśleć.
— Felka! Samolot działa! — Z kabiny wyjrzał uśmiechnięty od ucha do ucha Maks. Nie mogłam sama się nie uśmiechnąć na tą wiadomość. Prędko wstałam i wrzuciłam do samolotu nasze rzeczy. Chciałam się stąd wydostać. Jak najszybciej.
Ostatni raz rzuciłam okiem na rozpościerającą się wokół nas pustynię. Pierwsze co od razu zauważyłam, był brak kamiennego statku, na który mieliśmy idealny widok.
— Pospiesz się bo odlecę bez ciebie. — Zaśmiałam się i zajęłam miejsce w kabinie obok bruneta, który zaczął odpalać maszynę.
I wtedy coś przykuło moją uwagę. Karteczka leżąca luzem w kokpicie. Z narysowaną uśmiechniętą buźką. Papier był ewidentnie wyrwany z mojego pamiętnika. Nie wiem dlaczego, ale wtedy w mojej głowie pojawiła się myśl, że to Mi i Li maczali w tym palce. Zniknęli bez słowa, zostawiając po sobie jedynie kilka rysunków.
Nie było się kiedy jednak nad tym zastanawiać. Samolot wzbił się w powietrze co oznaczało, że wracaliśmy do domu.
***
Mój wzrok utkwiony był w stronach z pamiętnika i jednej kartce leżącej luzem między pożółkłym już papierem. Uśmiechnęłam się delikatnie, przejeżdżając dłonią bo gładkiej powierzchni pergaminu.
— Wow, babciu. Naprawdę miałaś niezłą przygodę.
Od razu odwróciłam głowę w stronę źródła dźwięku. Dwójka dzieci siedziała przede mną, wpatrując się w moją twarz szeroko otwartymi oczami. Bliźniaki, moje wnuki.
— Miałaś swoje własne czasopismo i stronę internetową a teraz jeszcze napisałaś książkę, niesamowite! — odezwała się dziewczynka szeroko się uśmiechając.
Wydarzenia opisane w pamiętniku zamieniłam na książkę. Jako autorka Universe, byłam dość znana więc napisałam swoją biografię, uwzględniając w niej sytuację, która miała miejsce już dawno temu.
— Opowiedz nam jeszcze raz. — zawołał mój wnuk a wnuczka prędko pokiwała głową.
— Tak, prosimy!
— Dzieci, do spania. Nie męczcie już babci. — na taras wszedł dziadek dzieci. W istocie, słońce powoli zachodziło tworząc piękną panoramę. Promienie przeciskały się przez drzewa, muskając nasze twarze.
Oczywiste było, że Miriam i Liam nie chcieli iść spać. Słyszeli naszą historię wiele razy, jednak za każdym razem podobała im się tak samo. Była niecodzienna i to chyba dlatego tak bardzo lubili jej słuchać. Po dłuższych namowach i negocjacjach, bliźniaki poszły do domu by udać się do swoich pokoi.
Na moich ustach plątał się uśmiech a poszerzył się, kiedy mężczyzna zajął miejsce obok mnie. Na małej tacy w kwiaty przyniósł dwa kubki z parującą jeszcze herbatą. Wziął jeden z nich w swoje lekko trzęsące się dłonie i podał mi go, a ja bez wahania przyjęłam filiżankę. Następnie wziął drugą i powoli napił się bursztynowego napoju.
Spojrzałam na niego i złapaliśmy kontakt wzrokowy. Mimo jego pomarszczonej twarzy, byłam w stanie rozpoznać w nim tego samego pilota, który tyle lat temu praktycznie ryzykował życiem by polecieć ze mną na środek pustyni.
Brązowe włosy posiwiały, twarz została smagnięta czasem ale w jego oczach było coś co przez tyle lat się nie zmieniało. I zrozumiałam co to było, dopiero kiedy stanęliśmy oboje przed ołtarzem i ze łzami w oczach powiedzieliśmy „tak”. Spojrzałam w dół na nasze prawe dłonie gdzie od tak długiego czasu znajdowały się obrączki, jaśniejące teraz w zachodzących promieniach słońca.
Bo każdy z nas w życiu gubi część siebie. Każdy z nas potrzebuje też osoby, która pomoże nam się odnaleźć. Nie musi być to koniecznie życiowy partner. Może to być rodzic, przyjaciel, rodzeństwo czy choćby ukochany zwierzak.
Każdy z nas ma w życiu osobę, która jest jego bezpieczną przystanią. Miejscem gdzie czujemy się dobrze. Jeśli nie znamy jej teraz, to znaczy, że gdzieś na nas czeka, gotowa by zrobić dla nas wszystko.
Dla mnie taką osobą był Maks. Był moim domem. Ramionami, w których objęciach czułam się bezpiecznie. Głosem, który uspokajał w najgorszych momentach. I nigdy nie byłam nikomu tak wdzięczna jak jemu, że po prostu był. Bo kiedy mój samolot tracił wysokość, on z powrotem pomagał mi wzbić się w powietrze.
Wiktoria Sabatowicz