Napisanie monodramu o Mieczysławie Czychowskim okazało się trudnym wyzwaniem. Tym trudniejszym, że z Mietkiem znaliśmy się bardzo blisko. Byłem wprawdzie od niego o całe dwadzieścia lat młodszy, ale drogi losu sprawiły, że to ja mogłem mu niekiedy udzielać pomocy, z drugiej strony, to jemu zawdzięczam miłość do sztuki, poezji… Nie tylko ja… bardzo wielu stawiających swe pierwsze kroki w poezji i innych sztukach znanych dziś, wówczas młodych, artystów (np. Stachura). Oczywiście nie wszyscy ulegaliśmy jego wpływowi, wielu z nas szło w sztuce swą własną drogą, ale darzyliśmy się wzajemnym szacunkiem. Mietek miał ogromne wyczucie słowa, ale też i przestrzeni, koloru… był wszechstronnie utalentowany. Co jednak sprawiło, że mniej więcej w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych zaprzestał pisania wierszy? Po tym czasie powstawały już tylko nieliczne, często zresztą „wyjmowane” z wcześniejszych szkiców. Podobnie i w malarstwie w jakimś sensie zaprzestał poszukiwań. Powstawały wprawdzie wciąż kolejne jego pastele, ale właściwie wciąż w tym samym charakterze, klimacie. Gdy spojrzymy na wczesne prace malarskie Czychowskiego widać w nich „nowe”, widać poszukiwania formy, oryginalność… tego w powstających w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych pastelach zabrakło. Mimo tego cieszyłem się, że Mietek wciąż tworzy… przez lata też czekałem aż znów zacznie pisać. Mijały lata… był czas, że miałem do niego żal o to, że marnotrawi swój talent… ogromny talent.
© Piotr Wojciech Kotlarz
Monodram: „Drogi mi się zagubiły”
- Prezentacja
[Scena otwarta. Prawie pusta, tylko z lewej strony zwykłe krzesło. Na dość dużym stoliku stoi butelka i szklanka z wódką. Obok, oparta o stolik, niewielka sztaluga i karton.
W czasie wchodzenia publiczności na scenie, przy pianinie siedzi aktor, który gra jakąś prostą melodię. Po zajęciu miejsc przez publiczność aktor przestaje grać, rozgląda się, wstaje i przechodzi na środek sceny.]
Aktor – Jednak jesteście… To dobrze. Wraca do pianina i zamyka klapę. Wraca na środek sceny. Nie będę już więcej grać na pianinie… Nie rola pianisty jest moją dzisiejszą rolą. Dziś opowiem Wam o poecie.
Jestem aktorem. Mogę zagrać pianistę, mogę i poetę. To kwestia wyboru, później i konwencji. Zatacza się i udaje pijanego.
Pijanego poetę też mogę zagrać. Mietek często pił. [Udaje pijanego.] Pod koniec życia nawet za często. Ale nie, nie będę udawać, nie będę grać kogoś wstawionego. Nie o tym chce opowiedzieć. Na chwilę wyjdę i wrócę tu jako On. On, mój przyjaciel, guru. Nauczyciel.
Zresztą, po co wychodzić? Nakłada na prawą rękę coś w rodzaju protezy prawej ręki [wykonanej z tektur sztywnej nakładki]. Mietek nie miał prawej ręki. Stuka lewą ręką w protezę. O już nim jestem.
To zaczynamy…. Podchodzi do stolika i bierze pod pachę (lewą ręką) sztalugę i biały karton wielkości A 3, może nieco mniejszy. Karton stawia na krześle, później nieporadnie rozstawia sztalugę (nie ma prawej ręki, zamiast niej tylko prymitywna proteza), później przenosi na sztalugę karton z krzesła.
Rozgląda się. Zajmuje miejsce w środku sceny. Patrzy w stronę widowni. ]
Witam. Jednak przyszliście. [Tu kilka słów o widowni w zależności od jej oceny przez aktora. Np. cieszę się, że nawet dość licznie lub niewielu was jest, ale może jeszcze ktoś dojdzie lub ktoś się zatrzyma, (jeśli gramy w „Teatrze w oknie” lub ulicznym).]
Witam. Dziś gram przed wami rolę. To niby ja – [pauza] Mietek. [przygląda się sobie] Tak właśnie wyglądałem. [Patrzy na swą prawą stronę. Puka w protezę.] Ci, co mnie znali, pamiętają, że nie miałem jednej ręki. Prawej. Tak, …to na pewno ja, nawet ręki nie mam tak jak wówczas.
Mietek, Mieciu dla przyjaciół. „Kto nie z Mieciem, tego zmieciem”. Moi przyjaciele wznosili kolejne toasty śmiejąc się w ten sposób z intryg PZPR-owskiego aparatczyka. To on wprowadził do obiegu to powiedzenie. Mieczysław… [zastanawia się] jakoś tam. Kogo dziś obchodzą nazwiska tych… tych jak się okazało, małych ludzi. Walczyli o kolejne szczeble swej partyjnej kariery. My żyliśmy inaczej. Obok. Obok, a jednak w tym samym świecie.
Nie ma już tych aparatczyków, większość dziś już nie żyje. Ja też odszedłem. Jak oni. Na zawsze.
II
Na zawsze? … Nie, nieprawda. Nie odchodzimy na zawsze. Przecież właśnie tu jestem.
[Dotyka się, swojej twarzy] To rzeczywiście ja. Każdy z nas zostaje w kimś. W kimś, lub choćby w czyjejś pamięci. Każdy. Myślę nawet, że niektórzy bardziej. Ci, którzy dali innym więcej. Ci, którzy…
Ja chyba zostałem. Byłem… Nie, nie byłem… Jestem artystą. Nie każdy otrzymuje talent. Mnie los, los… lub, jak kto woli, Bóg dał aż dwa. Jestem malarzem. Miałem nim zostać. Nawet młodzieńczy błąd nie mógł pokrzyżować planów losu. [Patrzy na prawy kikut] Myślicie, że nie można malować nie mając prawej ręki… Można… i to nawet można malować dobrze. [Znów patrzy na swoja prawą stronę]. Straciłem rękę w wypadku. Wojna, jej pozostałości. Zasieki. Miny. Byliśmy dziećmi. Miałem rękę i już jej nie ma.
Sięga do kieszeni i wyjmuje paczkę papierosów. Jeden z nich wkłada do ust. Ponownie sięga do kieszeni i wyjmuje zapałki. Otwiera pudełko. Kilka zapałek rozsypuje się. Schyla się. Podnosi kilka zapałek.
[Recytuje. Prosto, bez egzaltacji.]
[„Palenie w piecu”. Tytuły pomijamy.]
Pozbierałem rozrzucone:
rozrzuciłem obumarłe.
Ile trzeba się natrudzić,
żeby zlepić z prochów – garnek.
Garnek w domu – rzecz potrzebna,
Na miód pszczeli i gorczycę.
Siedzę teraz. W piecu palę.
I u ręki palce liczę.
Liczyć palce – rzecz okrutna.
Łatwa. I ogromnie smutna.
[Przerywa.]
[ Siada na krześle. Po chwili milczenia. ] To ulubiony wiersz Buniego… Mojego przyjaciela, rzeźbiarza, ceramika. On myślał o piecu ceramicznym. Lepić garnki… Nie, nie o tym pisałem ten wiersz.
Buni nic nie rozumiał. Szukał w tym wierszu prawdy o sobie. To jednak dobrze. Sztuka powinna oddawać prawdy ogólne. Wspólne dla wszystkich. [Pauza.] To jednak bardzo osobisty wiersz. Liczyć palce u jednej ręki… tylko jednej ręki.
A mimo to zostałem malarzem. Nawet tylko lewą ręką potrafiłem wyrazić świat. Mój świat.
Napisałem list do matki –
Jakbym z kwiatu otrząsł jabłoń.
W głowie mi zakołowało –
tak wysoko i bezdomnie.
I upadłem twarzą na dno.
Żółty mnie podziobał dzwoniec.
Upaść na dno – rzecz okrutna.
Łatwa. I ogromnie smutna.
Drogi mi się zagubiły,
jakby wszystkie z wiatru były.
Obróciłem się na wiatr:
Jakie drogi – taki świat.
Nie mieć drogi – rzecz okrutna.
Ludzka. I ogromnie smutna.
Tak właśnie zakończyłem… Drogi mi się zagubiły… Wielokrotnie. Jesteśmy tylko ludźmi. Mamy prawo do błędów. Dlaczego dałem się skusić i napisałem później, że straciłem rękę w czasie okupacji? Jedno kłamstewko… później w nim trwanie. Stracić rękę w czasie walki – to brzmiało dumniej. Jak trudno przyznać się do młodzieńczej głupoty.
Ukryłem też pamięć o ojcu…
[„Ojcowie”]
Zapisali ich łopatą
Oklepali życiorys:
tu skłamali,
tam skłamali.
Zbrodnia
Niegłęboko zakopali
Zbyt pośpiesznie uklepali,
Tyle życia ludzkiego,
Trudu – tyle krwi.
Jeszcze do was powrócimy
I spać wam nie damy.
Oni do nas też powrócą,
Martwą zerwą nam powiekę –
I żywą.
I zobaczą nas człowiekiem.
Nie zobaczą się człowiekiem.
Nie zobaczą nas człowiekiem.
I zobaczą się człowiekiem.
Wyprostują – co krzywo.
III Praca
Czy mogłem powiedzieć wówczas więcej? Skończyłem ekskluzywne liceum artystyczne w Orłowie, później studia. Pochodziłem ze wsi, z Dzbenina. Państwo dało mi stypendium, akademik. Innego świata nie znałem. Żyłem sztuką i żyłem ze sztuki. Skromnie ale żyłem.
Malowałem pastele, obrazy. Miałem tylko jedną rękę a mimo to próbowałem nawet rzeźbić. Kowal z mojej wsi zrobił mi odpowiedni trzymak, i rzeźbiłem. Powstało kilka głów.
Praca. Malowanie, rzeźba, wiersze. Pisanie wierszy nazywam pracą? A jak inaczej to nazwać. Dobieranie słów do znaczeń, szlifowanie… nie od razu powstaje wiersz. Talent jest ważny, ale przede wszystkim potrzebna jest praca. Nie jest zresztą trudna. Gdy wynika z potrzeby serca, nie męczy. Pochodzę ze wsi, praca to dla mnie dzień powszedni.
[Recytuje]
„Ze wsi I”
Światy obchodzić opłotkami
Nieść kamień lekko jak dmuchawiec.
Gdy sierpień się jarzy – pola pustoszeją.
Zapewne deszcz zapisze to wszystko
Co ja mogę mieć z tego co inni mają.
Nie więcej jak wróbel,
a przecież mogę mieć wszystko.
Idącemu za pługiem –
Słonecznik ze ściętą głową
Drogę zachodzi – przystaje:
To ja kłaniam się nisko.
Życie z udręczeń, a kuczki, obierać tu jak kartofel:
Gdy wiklinowe kosze z niebem ponad wodę rosną;
Ćma kołuje w człowieku –
Ciasne rozsuwa ściany,
I wielka, zła, złota ryba –
Patrzy nieruchomym okiem.
IV Partia
Wstąpiłem do Partii. Błąd? [Wstaje z krzesła. Wzburzony] Dziś i ja wiem, że to był błąd. Skąd mogłem jednak wówczas wiedzieć, że wokół tylko sami karierowicze, aparatczycy? Wycofałem się. Pomówili mnie później o to, że zostałem wyrzucony za pijaństwo. Władza ludowa dała mi szansę, a ja? Takim językiem wówczas mówiono. Władza ludowa. [śmieje się odrobię sztucznie] He, He.. Władza. Ha, ha. Władza [zmienia tonację] Władza ludowa. Ludowa. Władza. Też mi władcy.
[Recytacja. Parodiuje głos Gomułki.]
„Gangsterzy”
Możesz powiedzieć prawdę
I być źle zrozumiany.
Źle przyjęty
Mogą cię nie zrozumieć
i przyjąć wrogo.
Mogą cię przemilczeć
Lub skazać na milczenie.
Mogą ci uciąć głowę.
Mogą prosić i grozić
Abyś określił się wobec.
Mogą opluć, oszczekać
nieludzko
perfidnie
kłamliwie
I na co liczą gangsterzy. [To zdanie już normalnym tonem. Ostro.]
[Tu, o ile to możliwe z patefonu muzyka – „Międzynarodówka”.]
[Dotyka lewą ręką „protezy”] Gdybym miał tę rękę może inaczej bym z nimi porozmawiał… Zresztą, nie.., raczej nie. Nie warto ruszać gówna, bo śmierdzi. Kto komu co daje? Dostałem coś, czy też dałem? Władza ludowa, czy mój talent? Nieważne, że już w czasie studiów zdobyłem nagrodę na ogólnopolskim konkursie. Ja wiem że potrafię malować. Od zawsze pamiętam zazdrość wielu mych kolegów ze szkoły i później ze studiów. Ileż zawiści wokół. Pomówień, złośliwości. „Najlepszy malarz wśród poetów, najlepszy poeta wśród malarzy”. Że niby poeta nie może być dobrym malarzem. Gdzie oni dziś są, złośliwcy? Śmiałem się wraz z nimi. Jestem raczej łagodny, pogodny. Wiele zła trzeba, by mnie wkurzyć.
[Recytuje]
„Kogucik”
Stoi na wieży kogucik
Takie blaszane gówno
I rozdziobuje słońce
Jeśli wiatr zawieje z tej strony
– kogucik obróci się tam.
Jeśli wiatr zawieje z tamtej strony
– kogucik obróci się tu
Skurwysyński kogucik
Takiemu to zawsze dobrze.
V Talent
Robiłem swoje. Talent i tak się przebije, myślałem. Los dał mi też inny talent – poetycki słuch. Tak właśnie słuch. Czytałem tysiące wierszy: Norwida, Czechowicza, Majakowskiego…
[Recytuje fragment wiersza. „Wam” Majakowskiego.]
To wam –
tańczący
i w duchu dmący,
i jawnie prostytuujący się,
i czyniący pokutę,
malujący sobie przyszłość leżącą
jak ogromny akademicki deputat.
Wam mówię,
genialny czy niegenialny
ja –
co rzuciłem głupstwa
i pracuję w Roście,
mówię wam –
póki kolbami jeszcze nie wygnali:
dość
Dość
Rzućcie,
pluńcie
i na rymy
i na arie,
i na róż bukiet,
i na inne faramuszki
z arsenałów sztuki.
Kogo obchodzą dziś wasze dzieje,
że „ach – biedaczek –
jak on kochał
i jakim był skromnum?..”
Rytm, słowa uderzają o siebie. Brzmią. Mało tego, można nawet malować słowem: biel przecina przestrzeń. To ptak, gołąb mija wieżę Bazyliki Mariackiej. Gotyckiej świątyni w naszym mieście, mieście, z którym związałem swe życie. Jestem Kurpiem i Gdańszczaninem. Dwa miejsca, niby dalekie a jednak moje.
[Światło punktowe wygaszamy. Film z Czerwca 56’]
Czy rzeczywiście ktoś mi coś dał. Szkoły? Powinni dostać ją wszyscy. Co się komu należy? Co ja powinienem dostać? Taki to był świat. Żyłem…, żyliśmy w świecie rozdzielania. Nie praca, talent, lecz tzw. przydział decydował o uzyskaniu pracowni, mieszkania, stypendium. Byle jakie mieszkanko. Bieda. Pierwsza żona nie wytrzymała. Jak długo można czekać?
– „Usiądź”, powiedziała [Falsetem, naśladuje głos kobiety.] Siadłem. [Siada] „Nie mogę tego znieść. Mam dość tej szarości! Dość! Chcę wyjechać na Zachód. Wyjechać stąd na zawsze.”
„Wyjechać?”, wstałem gwałtownie. [Wstaje] „Jak to?” Odpowiedziałem. „A ja? Przecież nie dadzą mi paszportu. Zresztą nie chcę wyjeżdżać. Nie znam języków… Dobrze tu jak i wszędzie…”
– „Nie tak jak wszędzie! Mam dość tej biedy! Czekania na mieszkanie… Nie wytrzymam tego dłużej”.
– „Zrobisz jak zechcesz”. Zamknąłem rozmowę. Wstałem z krzesła i wyszedłem z mieszkania.
Wyjechała do USA. Później, dużo później, pisała do mojej matki… Właściwie nie powinienem o tym wspominać gdyż było to już po mojej śmierci,… więc dużo później pisała, że tylko mnie kochała. Tylko mnie… Słowa, to tylko słowa. Fakty były inne. Nie wytrzymała, odeszła. To był cios. A jednak praca., twórczość. Trwałem…
Cóż jednak wówczas można było osiągnąć dzięki pracy? Miskę zupy, prawo do życia, przeżycia. Z dna na dzień.
Przyjaźnie? Przybywało do mnie wielu. Sted…, Stachura… Bruno…, Milczewski. Podaję nazwiska gdyż nie każdy kojarzy te imiona. To ja wprowadzałem ich do świata poezji. To dzięki mnie … Zresztą czy muszę o tym wspominać… są listy, każdy może przeczytać.
VI Wanda.
Poznałem Wandę. Była nieco młodsza. Fascynowało ją środowisko, połączyła nas namiętność. Troje dzieci. Tak, to prawda. Nie radziliśmy sobie. Szargani emocjami spadaliśmy coraz niżej, niżej.
[Recytuje]
„Życie”
Oślepia go –
ale nie zaślepia
Rani mocno –
lecz nie zabija.
Okaleczony –
żyje przecież.
Tamponami zatyka
cięte rany.
Upada –
ale się podnosi.
Pęknięte związuje –
i to się zrasta.
Cały jest
z blizn i narośli
Wasz bliźni –
człowiek
który się nie podda.
[Siada na krześle.]
Tak, nie poddałem się. To właśnie sztuka pozwoliła mi przetrać. Los. Co masz zrobić człowiecze, to zrobisz.
Moje drogi z władzą zupełnie się rozeszły. Ojciec by mi nie wybaczył. Jak zresztą mogłem być z nimi widząc ślady krwi na śniegu po Grudniu 70 roku… Cóż znaleźli sposoby, by się zemścić. Nie jakaś abstrakcyjna władza. Normalni ludzie… Przecież znałem ich wszystkich.
[Ostro. Jakby mówił przesłuchujący do więźnia.]
„Nie jesteś z nami, to znaczy że jesteś przeciwko nam”.
„Myślisz, że jesteś lepszy”.
„Pokażemy ci gdzie jest twoje miejsce. Nie dostaniesz etatu, będziesz żebrać o publikacje, wieczór autorski, będziesz prosić…”.
„Będziesz jeszcze prosić?
„No to jak będzie?”
Byle jakie mieszkanko… Nie dostałem też pracowni. Ugiąłem się. Prosiłem. I tak nie dali. Normalni ludzie…? Raczej tak, choć chyba nieco mniejsi. Zawiść ich skurczyła – skurczybyków.
[Gasimy światło punktowe. Film z wydarzeń grudniowych.]
VII Młodzi
W latach siedemdziesiątych, jednak, coś się zaczęło zmieniać. Przynajmniej pozornie. Tak nam się wydawało, że coś się zmienia. Powstał w Gdańsku Uniwersytet. Młodzież zaczynała coraz częściej wyrażać swój świat przez sztukę.
Młodzi trafili i do mnie. Właśnie do mnie. Jurek Kamrowski, Jacek Kominek, Stasiu Gostkowski, Darek Marciniak, Darek Wasielewski, Piotr Kotlarz, a też Kazik Nowosielski, Selim Chazbijewicz…. Może o niektórych z nich już słyszeliście. Może większość gdzieś zginęła w tzw. historii. Cóż, ludzkie życie, ludzka pamięć. Tak bywa. Wymieniłem te nazwiska, bo to oni byli dla mnie ważni. Dla mnie, nie dla historii. Po prostu bliscy mi ludzie. Nie musicie państwo pamiętać ich nazwisk. I o mnie przecież nie musicie pamiętać. Ale młodzi lgnęli właśnie do mnie. Ci wymienieni, z dala i inni. Tak, właściwie wszyscy. Do mnie. Nie do sprowadzonych do Gdańska poetów z Zielonej Góry i innych miast Polski. Nie do tych poetów, którzy mieli pilnować właściwej linii Partii, lecz do mnie. Do mnie, gdyż młodych ludzi nie sposób oszukać, młodzi intuicyjnie odnajdują prawdę.
Tak piłem. Pili wówczas wszyscy. Znacznie później, już po tak zwanym odzyskaniu niepodległości, Paweł spotkał byłego oficera SB, komendanta z Elbląga, który twierdził, że pracował rozpracowując tak zwaną nadbudowę. Rozpracowywał środowiska naukowe i artystyczne. Ożenił się zresztą z kelnerką z „Rudego Kota”. Zbliżał się do nas przynosząc wódkę. Skąd mogliśmy wiedzieć, ze płaciło za nią państwo. Później tworzył raporty. Tworzył, nie pisał, gdyż rzeczywiście pisał co chciał. Pisał, by dostać premię, medal, może nawet awans. Niezła praca. Napić się na krzywy i jeszcze dostać premię. Taki to był świat.
Nie, zostawmy to, po cóż o tym wspominać. Nie warto pamiętać o tej swołoczy. Ludzie o tym zapomną. Już nikt o tym nie pamięta.
Była sztuka. Wiersze, spotkania autorskie. Choć po wyjeździe mojej pierwszej żony coś we mnie zgasło. Pisałem coraz mniej.
[Aktor siada przy stoliku. Wygaszamy światło punktowe. Film z połowy lat siedemdziesiątych. Budowy… rozwój gospodarki. Czasy gierkowskie.]
W drugiej połowie lat siedemdziesiątych zlikwidowano kawiarnię „Literacką” i w jej miejsce stworzono Klub Pisarza. Gierkowskie kredyty wystarczały i na to. Zatrudniono Zosię, i dla mnie znalazł się tam jakiś kąt. Złożyłem wniosek i pozwolono rozstawić mi niewielką sztalugę. Pierwszy portret. Narysowałem córkę Piotra, później jego. Najtrudniej rysować łysych. Później odszedłem od portretu. Rysowałem pejzaże, pastele. Dziesiątki, setki pasteli. Wszystkie z pamięci. Nie potrzebowałem zdjęć, nawet szkiców. Pamięć mam świetną.
Klub był wspaniałym miejscem spotkań. Później Zosię, kierowniczkę Klubu, zastąpił Arek. Były aktor, który – nie wiedzieć, dlaczego – postanowił jednak zmienić zawód. Zawód aktora wydał mu się śmieszny. Może nie miał powołania? Arek został dziennikarzem. Lubił też sporty ekstremalne. Skakał ze spadochronem. Zginął tragicznie. Bezsensowna śmierć. Lina holownicza między dwoma samochodami ciężarowymi przecięła dach jego Fiata 126p. Każda śmierć jest bezsensowna. Zwłaszcza przedwczesna. [Śmieje się.] A u nas. Tam, wiecie. [Wskazuje w górę]. U nas opowiada, że zginął skacząc ze spadochronem. [Mruga do publiczności]. Po śmierci też można się bawić. [Pauza].
Do Klubu przybywali młodzi poeci. Przyjaciele. Jurek Kamrowski – wspominałem go przed chwilą – jakże zdolny. Nie ma już go dziś tutaj. Odszedł znacznie wcześniej, choć był ode mnie o całe dwadzieścia lat młodszy. Alkohol, narkotyki. Tak w latach siedemdziesiątych coraz powszechniejsze stawały się narkotyki. To one odebrały życie bardzo wielu. Przez narkotyki odszedł też podobno Jacek. Choć…? Nie wiem. To było nieco później. Już po „Solidarności”. Jacek był kasjerem w Związku. Jego śmierć pozostanie dla mnie tajemnicą. Szkoda, kolejny zdolny, młody człowiek. A Stasiu? Stasiu Gostkowski. Nie dźwignął życia. Zmarł na zawał serca w pociągu, jadąc na Zjazd Związku Literatów. Wspaniały poeta, wielkie serce, wielki człowiek. Tylu odeszło… Szkoda.
[Nalewa wódkę. Wypija duszkiem. Odkręca weck i wyjmuje ogórek. Zakąsza.]
VIII Odejścia i podsumowanie.
Co to znaczy być wspaniałym poetą? Umiejętności? Wrażliwość? Świadomość? Może to wszystko. Trzeba jednak przede wszystkim kochać ludzi. Trzeba też mieć coś do powiedzenia. Zresztą niech mówią wiersze. Jurek często to cytował.
Wybaczcie panowie, gdy o wierszach mowa, serce do dupy się chowa.
Tylu odeszło przede mną. Ich pokolenie. Ludzi urodzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Nie potrafili znaleźć drogi. Alkohol, narkotyki. Ktoś je tu sprowadził. Jakże łatwo było je zdobyć latach siedemdziesiątych. Codziennie mijałem grupy młodych zaćpanych ludzi na Głównym mieście. Przy Złotej Bramie, na ławkach na Długiej. Kto dziś dojdzie jaka była prawda? Tylu ludzi odeszło. Zresztą nie tylko w Polsce. To chyba syndrom tamtych czasów. Narkotyki były i w Stanach. To wówczas powstał „Skowyt” Alana Ginsberga. Amerykański poeta, jak i ja nie mógł pogodzić się ze stratą takiej ilości swych bliskich. Tak młodych…
Moją poezję przyjaciele recytowali w kawiarniach, na bankietach. Recytowano całe wiersze i ich fragmenty. Niewiele z tego wynikało. Mijały dnie. Szarość. Moja poezja, moje malarstwo nie przebiło się szerzej. Dokąd miałem pójść. Byłem wcześniej w Warszawie. Tam świat podobny, równie zawistny. Zostałem w Gdańsku. Malowałem, żyłem. Dzień gonił dzień. Z dna na dzień, szarość.
Może wówczas powinienem był wyjechać na Zachód? Może, ale przecież i tam ludzie odchodzili… Nie, nigdy o tym nie myślałem za życia, dlaczego więc mam myśleć o tym teraz. Dobrze tu jak i wszędzie…
Wielu ludzi odeszło… i ja odszedłem. Nie wszyscy jednak. Ktoś przecież pozostał, ktoś pamięta. Ktoś to opisał, opisze jeszcze. Da świadectwo. Przecież nie żyliśmy na darmo. Nie jesteśmy tylko kwiatem lub motylem, a przecież i one mają swój sens. Swe miejsce w planach losu lub jak kto woli Boga.
Przygniatająca przeciętność. Brak nadziei. Może zbyt często kieliszek. Zresztą nie muszę się tłumaczyć. Takie było po prostu wówczas życie. I moje życie. Czy twórczość pomogła mi uratować coś więcej? Nie wiem. Nie pisałem dla sławy, dla… Zresztą zostawmy te rozmyślania. Niech mówią moje pastele, moje wiersze.
[Wstaje z krzesła]
[Recytuje]
„Cztery strofki”
Jeszcze poczekać jeszcze –
a później odpoczynek
Wiara w dobry uczynek,
i myśl, że się w sobie zmieszczę
A po co się wynosić,
Dobrze tu jak i wszędzie.
Co nie było – to będzie.
Wcale nie trzeba prosić.
Jak kto nie jest. To nie jest.
Był – i też dziś go nie ma.
Wielu rzeczy już nie ma.
Nie ma czego żałować.
Dobrze gdy dużo słońca.
Zaraz jakoś weselej.
A smutny – i w słońcu smutny
Dzięcioł mu drzewo ostuka.
[Po zakończeniu recytacji chwilę stoi (jakby myślał o tym, co powiedział), później siada przy stoliku. Wygaszamy światło punktowe, a na ekranie film z wydarzeń „Sierpnia’80, później ze stanu wojennego. W tym czasie aktor pije kolejny kieliszek wódki, wyciąga z drugiego słoika śledzia, kładzie go na talerzyku, dzieli widelcem i zjada kawałek.]
[Film się kończy, znowu światło punktowe.]
Aktor – Niewiele mówiłem o Sierpniu. Stan wojenny… [Chwila pauzy. Zastanawia się.] Tyle niepotrzebnego zła. Krwi… Nie ona tylko… [Pauza.] Spierano się później o ilość ofiar. Nie krew, [Pauza] choć dla wielu na pewno tak, była najważniejsza. Nie tylko krew. Ileż karier przetrącono? Areszty, więzienia, przymusowe emigracje…. [Nalewa sobie kolejny kieliszek] Tak, niewiele o tym mówiłem. Niewiele, mimo, ze odszedłem znacznie później, pod koniec lat dziewięćdziesiątych… W wolnej Polsce. Czy miałem się cieszyć? [Wypija wódkę. Bierze widelec, chce sięgnąć po zakąskę, odkłada widelec, właściwie go odrzuca.]
Nie warto… Nie chcę o tym mówić.
Aktor wstaje od stolika i chwiejąc się, jakby pijany, schodzi ze sceny. Po drodze, przechodząc obok sztalugi strąca na podłogę stojące na niej pastele.]
Piotr Kotlarz