– Z mlekiem i łyżeczką cukru, dobrze pamiętam, panie Zbyszku?
– Tak, tak. Jedna płaska łyżeczka, pani Kasiu. Poproszę też wieczko, jeśli to nie będzie problemem. Ręce już nie te, co kiedyś, a do parku się wybieram, tu obok, to nie chciałbym rozlać. Dobrą kawę robicie, to szkoda rozlewać.
– Według życzenia, panie Zbyszku.
Co dzień do tej kawiarni zachodzę po kawę. Znają mnie tam już i chyba przyzwyczaili się, że zawsze około południa zamawiam jedną z mlekiem i łyżeczką cukru, ale obok tego przyzwyczajenia pewne zdziwienie widzę w ich oczach, jakby zaskoczeni byli, że w tej mojej starości jeszcze jakieś życie się tli, że dni mijają, miesiące, pory roku, a ja wciąż uparcie wchodzę i niezmiennie to samo zamawiam.
– Duża kawa biała z jedną łyżeczką cukru i wieczko, jak pan prosił, panie Zbyszku.
Oby tylko jakaś ławka była wolna. Jak tylko pierwsze oznaki wiosny się pojawią, wszyscy zaraz o tym parku sobie przypominają i przesiadują, spacerują, robią zdjęcia. Mnóstwo zdjęć. Kto wie, czy na zapas nie robią, gdyba kolejna miła już nigdy nie nadejść. Dla mnie to może naprawdę ostatnia wiosna, więc nie żałuję sobie kawy. Każdego miesiąca tak budżetem zarządzam, żeby zawsze móc sobie na to wyjście do kawiarni pozwolić. Dużych wydatków nie mam. Rachunki opłacić, chleb, leki, o, a reszta może być na kawę. Oszczędzać, nie oszczędzam, bo czy mam na co? Wnuków się nie doczekałem, żona nie żyje, a i mnie już nic nie czeka. Śmierć tylko. Jej płacić nie trzeba. Sama przyjdzie. Tak się mówi, że przyjdzie, z kosą w ręku, ale to przecież my do niej się zbliżamy, jakbyśmy w kolejce do śmierci stali od urodzenia. Jak na samym końcu się stoi, nie czuje się, że można na początku kiedyś stanąć. Ten początek abstrakcyjny się wydaje. Z czasem dopiero, kiedy widoczna na horyzoncie, człowiek chce zawrócić, ale to niemożliwe, choćby próbował wszelkimi sposobami. A i stacza nie ma w takiej kolejce, w ogóle już od dawna ich nie ma. Tym bardziej do śmierci, za żadne pieniądze. O, jest i wolna ławka. Mam szczęście. Nawet kawa nie wystygła za bardzo. Te wieczka całkiem dobrze podtrzymują temperaturę, lecz jutro przyniosę chyba swój własny kubek. Pani Kasia mówiła, że jeśli się ze swoim przyjdzie, to rabat jest, a we własnym lepiej smakuje i solidniejszy niż te papierowe. Zielony, leciutki, pamięta czasy, kiedy zdawałem egzaminy na ASP. Dużo w tamtym okresie szkicowałem, a moja żona, wtedy jeszcze dziewczyna, podawała mi w nim kawę zbożową. Swoje lata ma, ukruszył się tu i ówdzie, ale żal mi było go wyrzucić. Stoi w szafce po prawej stronie i zawszy, gdy na niego patrzę, odmładzam się. Przypomina mi się smak młodości, smak wielkich planów, niepewności. Biorąc go do rąk, wspominam, jak przez ten park biegłem ze szkicami pod pachą. Przez park do akademii najszybciej.
– Przepraszam, czy wolne? – I tyle było z mojego spokoju.
– Sam siedzę. Nikt już nie przyjdzie, więc może pan usiąść z boku. W towarzystwie milej się kawę pije.
– Dziękuję. Ja tylko na chwilę, bo zaraz lecę na zajęcia. Od rana w biegu, a tu ławki wszystkie zajęte. Wiosna…
– Wszyscy powychodzili to i zajęte, ale nie narzekam. Lubię na ludzi popatrzeć. Książek już za bardzo nie mogę czytać, bo oczy nie pozwalają, to chociaż popatrzę sobie, poobserwuję. Jak tak się trochę posiedzi, cały przekrój życia można zobaczyć. Młodość, starość. Różni tu przychodzą. Młodzi to jakby ich ktoś gonił. Biegną na złamanie karku. Nie rozumieją, że powinni się zatrzymać, że zaraz wpadną w sidła starości, a wtedy na wszystko za późno. Niech pan nie patrzy na mnie z politowaniem. To nie są puste słowa, ale wiem, co pan myśli. Ja też kiedyś nie rozumiałem. Do czasu. Miałem może ze dwadzieścia lat, o tak jak pan chyba. Czekałem na tramwaj, a z kamienicy naprzeciwko rzeczy wynosili z któregoś z mieszkań. Szafy, komody, fotel, jakieś starocie. Ktoś na pewno umarł i opróżniali. I jakiś dziwny strach mnie wtedy ogarnął, bo pośród tych gratów stało lustro. Oczyma wyobraźni zobaczyłem w nim swoje własne starcze odbicie. Przez chwilę byłem tym, który umarł. To ja umarłem i to moje mieszkanie opróżniali, mój cały dobytek wynosili, moje meble. Chciałem pobiec do nich i krzyknąć, żeby nie wynosili, że ja żyję. Serce łomotało mi w piersi. Po latach śmiesznie brzmi ta historia, ale od tamtej pory z nieufnością w lustra spoglądam. W domu luster nie mam, bo po co na własną starość patrzeć? No… nie będę już pana zanudzał. Musi pan już pewnie na te zajęcia biec. Co pan w ogóle studiuje?
– Grafikę na tutejszej ASP. Budynek widać stąd nawet, jak się pan przyjrzy. Zaraz za tym parkiem.
– Wiem doskonale. Może pan nie uwierzy, ale sam tam kiedyś studiowałem. Trochę odrestaurowali budynek od zewnątrz, lecz w środku nic się nie zmieniło, nawet kafle na podłodze te same, co dawniej. Wiem, bo byłem tam ostatnio. Parę dni temu zaledwie. Niedaleko mam. Wszedłem, żeby się rozejrzeć, dotknąć starych murów, przypomnieć sobie i w młodych własną młodość zobaczyć. Kilka minut musiało upłynąć, kiedy tak spacerowałem, aż nagle, proszę sobie wyobrazić, podeszła do mnie jakaś pani, prawdopodobnie z portierni, zapytała, czy się nie zgubiłem, czy nie potrzebuję pomocy. Zobaczyła chyba we mnie starca z demencją. Musiałem wyglądać na zagubionego. W istocie. W środku życie aż kipiało we mnie, z każdej strony bombardowały mnie wspomnienia. Zapewniłem ją, że wszystko w porządku, że tylko trochę w młodości się zatraciłem. Na trzecie piętro już nie dotarłem. Nie chciałem robić problemu swoją obecnością, tłumaczyć się z niej. Jak najszybciej wyszedłem. Zawstydziła mnie moja starość, przeraziłem się tym, co we mnie zobaczono, a może bardziej tym, czego nie dostrzeżono. Uciekłem z własnej młodości. Prawa do niej widocznie już nie mam.
– Mógłbym kiedyś pana oprowadzić, gdyby pan zechciał raz jeszcze wrócić na moment w mury uczelni. Ze mną nikt pana nie będzie zaczepiał.
– Miłe to z pańskiej strony, jednak nie skorzystam. Czułbym się jak w muzeum z przewodnikiem. Chociaż jeśli moje życie ma jeszcze jakąś wartość to może muzealną właśnie. Nie wszyscy wierzą nawet, że młody kiedyś byłem.
Jak sobie dziś o swojej młodości przypomnę, uśmiecham się mimo woli. Ile w niej było naiwności, upartości, dziwaczności… Tylu rzeczy chciałem spróbować, że całego życia nie starczyłoby. Buzowały we mnie pragnienia, namiętności. Żyłem, jakby jutra miało nie być, jakbym oddech śmierci wciąż czuł na karku i uciekał od niej, wyrywał się. Prześladowała mnie jednak ciągle i nieraz nocami budziłem się z nagłą paraliżującą myślą, że umrę kiedyś. Nie życzę nikomu takich nocy przeszywającej świadomości własnego umierania, choć potrzebne są czasem. Przypominały mi, żebym czerpał garściami dni ulatujące. Czerpałem, rozpychałem się łokciami, próbowałem wszystkiego z myślą, że kiedy umierać będę to przynajmniej bez żalu, że nie spróbowałem tego, tamtego. To moje przekonanie dodawało mi śmiałości, toteż szarzyznę codzienności zawsze czymś przełamywałem, żeby w powszedniości nie zginąć. W czasach szkolnych lekko ze mną nie mieli, ale pamiętali mnie potem długo po maturze. Chciałem się jakoś utrwalić na kartach historii i udało się. Zasłynąłem bałwanem. Zwykłym, śniegowym. Zimy kiedyś były, mróz trzymał, a mnie się żarty trzymały. Do dziś pamiętam dokładnie, jak przed lekcją z matematyki z kolegami lepiliśmy bałwana, a ja tę kreaturę do szkoły wniosłem i w ławce posadziłem. Matematyk był we własny czubek nosa zapatrzony, więc zanim zauważył, że prawdziwy bałwan pośród bałwanów siedzi, trochę czasu minęło, ale zachowaliśmy powagę do końca. Wszyscy w sobie śmiech zduszali. Z czasem mój humor stał się jednak bardziej wysublimowany. Wszystkie swoje wybryki mniejsze, większe tłumaczyłem tym, że książkę piszę, że muszę być bogatszy o różne doświadczenia. Większość ekscesów uchodziła mi na sucho, bo przecież poświęcałem się dla wyższego dobra, na użytek literatury. Ludzie miękną jakoś, gdy słyszą tak górnolotne słowa. Słowa puste. W rzeczywistości do pisarstwa daleko mi było. Szybko jednak przylgnęła do mnie ksywa „pisarz” i odrobinę nawet zacząłem się z nią utożsamiać. Duże okrągłe okulary, zmierzwione lekko włosy, szal przerzucony przez jedno ramię dopełniały mojej charakteryzacji. Wyglądałem jak artysta literat, choć w istocie nim nie byłem. Niemniej cała ta kreacja sprawiła, że zaczęto patrzeć na mnie z jakimś większym szacunkiem. W obrazach moich doszukiwano się odbicia szczególnej wrażliwości, a w kawiarni nieopodal uczelni kawę piłem już zawsze za ładny uśmiech pisarza i nigdy w samotności. Zaraz ktoś mnie wypatrzył, że siedzę z notatnikiem i przysiadał się. Nie odmawiałem, chociaż wiedziałem, że nie dla mnie przychodzą, a dla własnej jakiejś korzyści duchowej. Otwierali się od razu, jakby na spowiedzi byli i opowiadali wszystko, co im akurat na sercu leżało, co im się zdawało ważne, wyjątkowe. Monologi swoje kończyli wszyscy w podobny sposób, mówiąc „Napisz o tym w tej książce, co ją teraz piszesz, bo to może być dobry materiał na powieść”. Każdy myślał, że jego życie warte jest opisania, że musi zostać opowiedziane ze względu na swą niepowtarzalność. Nie zdawali sobie sprawy, jak błahe i powtarzalne są ich problemy, troski, sukcesy. Nieraz kiedy słuchałem tych zwierzeń, zdawało mi się, jakbym o tym samym wciąż słuchał i tylko imiona, nazwiska, daty się zmieniały, ale fabuła ta sama, jak od kalki. Niektóre te życia spisane trzymam nadal w szufladzie, bo za każdym razem naciskali na mnie, żebym w swoim notesie zapisywał choćby fragmenty tego, o czym opowiadali, no a życia cudzego nie wyrzucę przecież tak po prostu. Na makulaturę nie oddam, to trzymam. Jak umrę, inni się będą martwić, co z tymi papierami zrobić. Pozbędą się ich na pewno lekką ręką, bez większych wyrzutów sumienia, bez sentymentów. Ktoś zamówi kontener, wszystkie te życia do niego wrzuci razem z moim, tym wykreowanym i tym prawdziwym. Dobrze, że nie mam lustra, to się nikt w nim nie przejrzy, przechodząc ulicą, kiedy wynosić będą zgromadzone przez lata rupiecie. Książek tylko szkoda, zdjęć i kawiarki, bo choć stara, dobrze mi służyła. Księgozbiór powinienem może jakiejś bibliotece podarować. Pomyślę nad tym jeszcze, a może i mieszkanie trochę uprzątnę, aby ci od kontenera mniej problemu mieli z nim później. Części pisarskich rekwizytów sam się pozbędę. Jeszcze za życia zejdę ze sceny. Co prawda wszyscy już dawno przestali w tę grę wierzyć, a jednak dobra to była rola, udany teatr.
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale przechodzę obok pana już trzeci raz, jakoś nie mogłam zebrać się na odwagę… Zastanawiam się, czy mogłabym zrobić panu zdjęcie. Jestem studentką pobliskiej Akademii Sztuk Pięknych i pracuję nad serią prac, którą zatytułowałam „Stadium starości”.
– A to już tak staro wyglądam? Które stadium starości pani widzi we mnie? Proszę śmiało powiedzieć, nie obrażę się.
– Nie, nie… To po prostu to zachodzące słońce tak ładnie załamuje się w sieci zmarszczek na pana twarzy, że aż szkoda zaprzepaścić taki malarski potencjał.
– To już słońce zachodzi? Przed chwilą jeszcze południe było, życie tu aż kwitło. Widać zasiedziałem się.
Hanna Rychel
Obraz wyróżniający: Obraz Peter Schmidt z Pixabay