Jak trudno powiedzieć – „nie wiem”. Jak trudno przyznać się do nieznajomości czegoś. Raczej wolimy udawać, że coś rozumiemy, niż spytać, poprosić o wyjaśnienie. Pomyślałem teraz, że może wynika to z błędu w systemie edukacyjnym. Strach przed oceną i próba ukrycia swej niewiedzy w tłumie koleżanek i kolegów mogły przez lata wytworzyć negatywne nawyki. Kiwamy głową, udajemy zrozumienie…
Jest taka miejscowość we Francji… Ci z was, którzy ją znają, uważają zapewne, że każdy powinien ją znać, jest więc taka miejscowość we Francji, która słynie z cudów. Sanktuarium maryjne słynne z wielu uzdrowień. I proszę, niech żaden korektor nie stawia tu gwiazdki po to, by pod spodem wyjaśnić o jaką miejscowość przypuszczalnie autorowi chodziło. Skoro w tej chwili nazwa tej miejscowości „wypadła mi z głowy”, to widocznie nie jest ona w tym opowiadaniu najistotniejsza.
Po raz pierwszy usłyszałem o tym sanktuarium od kolegi ze studiów. Tak jak i ja działał w teatrze studenckim. Na naszej uczelni założył konkurencyjną scenę literacką. Fascynowały go poszukiwania Stanisławskiego, zresztą nie to jest znów istotne. Spotkałem go przypadkowo znacznie później na jednej z ulic naszego miasta. Wrócił właśnie z Francji. Był w sanktuarium maryjnym i przywiózł stamtąd wypalony w glinie odcisk swojego palca. Wisiorek na rzemyku.
– Ile za niego dałeś? – spytałem.
– Czy to istotne? odpowiedział – Przecież chodzi po prostu o pamiątkę, o coś stamtąd. Cena nie gra roli.
– Ale ile? – nalegałem.
Usłyszawszy odpowiedź przeliczyłem szybko w myślach na złotówki i porównałem z ceną sprzedawanych przeze mnie na Długim Targu ceramicznych koralików.
– Niedrogo – stwierdziłem. – Ale popyt mają zapewne większy, „cudowna moc”, niezły biznes.
– Ty się nigdy nie zmienisz. Nie jest ci ciężko z takim odbiorem świata? – spytał jeszcze mój kolega i nie czekając na odpowiedź pożegnał się ze mną.
Tak, od tamtej pory wiedziałem już, że istnieje gdzieś we Francji takie sanktuarium. Zapomniałbym jednak zupełnie o tamtym spotkaniu i o istnieniu tego miejsca, gdyby nie reportaż, który oglądałem w TV w zeszłym tygodniu.
Pielgrzymka do Francji, wysiadająca z autobusu grupa młodzieży, a wśród nich on. Stracił wzrok w trzeciej klasie liceum, a teraz studiuje pedagogikę specjalną na Uniwersytecie Gdańskim. Właśnie w tym sanktuarium odzyskał wzrok.
Znałem go, przecież to „mój uczeń”. Uczyłem wówczas w zespole szkół. Podstawowa i ogólniak. Uczyłem historii w podstawowej. W połowie października prosi mnie do siebie dyrektor.
– Proszę pana, jak pan zapewne słyszał profesor historii w liceum jest na zwolnieniu lekarskim… Do końca roku nie wróci, a mamy aż pięć klas maturalnych. Weźmie je pan?
– Mam przecież cały etat w podstawówce, wychowawstwo w piątej. Nie dam rady – odpowiedziałem.
– To tylko rok. Niech pan spróbuje.
Zgodziłem się. Spotkałem wspomnianego ucznia w jednej z tych klas. Bodajże już w czasie drugiej lekcji zgłasza się.
– Panie profesorze. Przepraszam… Czy mogę nagrywać pańskie lekcje?
– Z jakiego powodu?
– Rok temu straciłem wzrok, nie widzę. Nie mogę sporządzać notatek.
Zgodziłem się. Czy mogłem zresztą się nie zgodzić? I tak by nagrywał. Jak trudne były dla mnie te lekcje. Świadomość tego, że każdy wykład, każda pogadanka była nagrywana. Nie lubiłem tego ucznia. Nie miałem z nim kontaktu, historią raczej się nie interesował, a przy tym to ciągłe poczucie, że jest się kontrolowanym. Widziałem go kilka razy podczas przerw. Posługując się białą laską wchodził po schodach. Rozmawiał z pedagogiem szkolnym. W gronie kolegów. Przestawałem wierzyć w jego utratę wzroku, nie ufałem mu. Udawał, czy nie? Zdawałem sobie oczywiście sprawę z tego, że mój brak zaufania był w tym wypadku swego rodzaju odreagowaniem stresu. Z ulgą przyjąłem zakończenie roku szkolnego w liceum. Odetchnąłem po ostatniej w tej klasie lekcji historii.
Znów prosi mnie dyrektor.
– Panie Pawle, słyszałem, że ma pan zdolności literackie, coś tam pan publikował.
– Tak, takie drobiazgi. Dziękuję.
– Widzi pan, mamy problem. Uczeń z czwartej… (dziś już nie pamiętam, chodziło chyba o czwartą B) stracił wzrok. Zna go pan… Otóż kuratorium nie zgodziło się na to, by zwolnić go z pisemnej matury z języka polskiego. Postanowiliśmy stworzyć osobną komisję dla niego. On by dyktował, a ktoś by to notował. Oczywiście nie może to być polonistka… Pan pisze… Zgodzi się pan?
– Jak to? Dlaczego kuratorium nie wyraziło w tym wypadku zgody? Przecież on stracił wzrok. Nie może pisać. To bzdura… Słyszałem, że chce studiować pedagogikę specjalną… Ja mam notować? Nie, to niemożliwe.
– Niech pan to przemyśli… To moja serdeczna prośba.
Lubiłem tego dyrektora. Człowiek spokojny, a stanowczy. Do dziś pamiętam, jak w czasie jednej z rad pedagogicznych składał sprawozdanie z narady w kuratorium. „Mówiono, dużo, mądrze i uczenie. Nie będę jednak zanudzał państwa szczegółami. Przejdźmy do porządku obrad”. Lubiłem go, wiedział czego chce, co ważne, a co nie. Kilka razy wymienialiśmy zdanie na temat aktualnej sytuacji w kraju i zgadzaliśmy się w poglądach. Lubiłem go. Cóż…, po tygodniu jego prośba została przeze mnie przyjęta.
Pamiętam tę prawie pustą salę do dziś. Biurko i trzy krzesła przed tablicą. Dwa połączone ze sobą stoliki i dwa krzesła wzdłuż ściany przy drzwiach. Na przykrytym zielonym suknem biurku i na stolikach talerze z kanapkami i butelki z napojami. Wchodzi komisja, wchodzi abiturient, później dyrektor przynosi kopertę z tematami. Polonistka odczytuje tematy, następnie zapisuje je na tablicy. Wybieramy. „Model bohatera sarmackiego w literaturze baroku i romantyzmu”. Abiturient, jak szybko się orientuję, przygotowany był bardzo słabo. Dziś już nie potrafię podzielić naszego wkładu pracy w „jego pisemną maturę”. Matura skończona. Po egzaminie przyszła do mnie z podziękowaniami jego matka. Uczeń się gdzieś zapodział. Po maturze już go nie widziałem. Zdał. Dostaliśmy czwórkę. Miałem żal, ale dość szybko wyparłem go ze swej pamięci. Zresztą o co mi chodzi? Bardzo często udzielałem moim uczniom lub dzieciom znajomych korepetycje (z tym, że najczęściej nieodpłatne), pożyczałem książki, które później ci oddawali lub nie. Młodzież zazwyczaj taka już jest – zapomina. Później i ja o nich zapominam, giną gdzieś w tłumie życia. Znikają. Ja pamiętam – pani profesor Zofia Budrewicz – nauczyła mnie myśleć – jeszcze raz dziękuję. Może i oni sobie przypomną. Wędrując po szkołach uczyłem wielu uczniów. Iluż mogłem zapamiętać? O swym maturzyście zapomniałem. Przykre wspomnienia zawsze spychamy gdzieś w głąb naszej pamięci.
Reportaż telewizyjny. Pielgrzymka do Francji. Student pedagogiki specjalnej odzyskał wzrok (a jednak się dostał – to dobrze, pomyślałem). Cud? Nie, przecież to niemożliwe, odrzucam takie rozumowanie. Oszust? Tak wszystkich oszukać? Zadzwoniłem do znajomego okulisty.
– Tak, można okresowo utracić wzrok w czasie dojrzewania. Bywa też, że wzrok wraca. Zdarza się. Wiele zależy od tego jaka była skala utraty widzenia. Później czytałem również o utracie wzroku w wyniku silnych emocji, stresu, nawet nadciśnienia lub cukrzycy (o ile pamiętam wspomniany uczeń był dość otyły). O wielu rzeczach wciąż nie wiemy. Zamiast więc rzucać oskarżenia i myśleć o niemożliwych cudach powinienem powstrzymać się z oceną. Popytać specjalistów, poczekać. Póki co odpowiadać „nie wiem”. Dziś już wiem, zwykły przypadek z okresu dojrzewania. Może też pomoc nadopiekuńczej matki i znajomego lekarza? Nie spytałem wcześniej o skalę jego utraty wzroku. Wielu rzeczy wciąż nie wiemy i zapewne nie dowiemy się nigdy.
Piotr Kotlarz
[Powyższe opowiadanie ukazało się w tomiku „Odejście i inne opowiadania”, wydanym przez Gdańskie Towarzystwo Przyjaciół Sztuki w 1993 roku.]
Obraz wyróżniający z Galerii Pexels