Zimny prysznic / Joanna Przybysz

0
1191

Rozpoczynałam właśnie drugi trymestr ciąży i drugi miesiąc po rzuceniu studiów, gdy udało mi się trafić na ciekawą ofertę pracy. Ponieważ Zodiac signs studies okazały się nie być tym, czego potrzebowałam w życiu, a za kilka miesięcy miałam być odpowiedzialna za żywą istotę, byłam zmuszona znaleźć jakąś robotę, koniecznie zdalną. Poszukiwania wprawiały mnie na zmianę w konsternację i stany lękowe, czasami rzucałam laptopem o łóżko, gdy już za bardzo męczyło mnie przekopywanie się przez piramidy finansowe i oferty Oriflame. Po jakimś czasie chyba się uodporniłam i kolejne ogłoszenie zaczynające się od słów: „Nawet 500 zł dziennie, zarabiasz tyle, ile pracujesz! Nie wymagamy doświadczenia!” nie wyzwalało ze mnie lawy przekleństw. Dołączyłam do chyba każdej grupy z ofertami pracy na Facebooku, więc, nie ukrywam, liczyłam czasem na jakąś wiadomość od dawnej koleżanki, bo dostrzegła moje starania. Chyba jednak to wszyscy oprócz mnie mają znajomych, których wujek cioteczny po piątej wodzie po kisielu ma firmę transportową i akurat szuka kogoś do łatwej i przyjemnej pracy. Skoro skrzynka pozostawała pusta – bo przecież nie liczą się wiadomości z drugiego krańca globu z prośbą o nagie zdjęcia ‒ sama wysłałam chyba z tysiąc CV. Nawet uaktualniłam rubrykę z zainteresowaniami i przypomniałam sobie reguły listu motywacyjnego. Nie wiem, co prawda, jaki sens ma taki list i po co istnieją jakieś zasady regulujące jego wygląd, formę i treść, jeśli i tak każdy kłamie w nim gorzej niż na spowiedzi. Niemniej, po wyczerpujących poszukiwaniach, znalazłam świętego graala, białego kruka, perłę wśród grochu – zdalną pracę z obcojęzyczną nazwą stanowiska.

Od czasu podpisania umowy mogę więc przedstawiać się jako Social media’s advertisments efficienty analyst and specialist in network marketing. Prestiżu tej posadzie fakt, że ludzie nie dopytują, co robię – zapewne zakładają, że i tak nie zrozumieją moich arcyważnych obowiązków. Wprawdzie nie otrzymałam wraz z moim korporacyjnym tytułem benefitów w postaci owocowych czwartków albo karty MultiSportu, ale za to stabilną umowę zlecenie i najniższą krajową. Byłam wniebowzięta. Zaczęłam z dumą prężyć brzuch przed lustrem i gadać do niego, wychwalając własną zapobiegliwość i dorosłość. O tak, czułam się wartościowym młodym dorosłym, który nie tylko płacił składki na ubezpieczenie zdrowotne, ale także pozwalał sobie czasem wydać całą dniówkę na daktyle. Co będzie następne? PiT, a potem zwrot podatku? Proszę bardzo, świecie dorosłych, jestem gotowa! Pracowałam z domu, dzięki czemu zaoszczędzałam dużo czasu na dojazdach. Właściwie równie dobrze mogłabym przeprowadzić się na sam skraj Psiego Pola, gdzie płaciłabym o wiele mniej za mój ośmiometrowy pokój – a tę dodatkową stówę mogłabym odłożyć na konto oszczędnościowe, by czekało na swoją rolę do odegrania przy przyznawaniu mi kredytu hipotecznego. Niestety, umowę na obecny pokój miałam ważną jeszcze przez pięć lat z dwuletnim okresem wypowiedzenia, toteż pozostałam na miejscu. Pieniądze mogłam za to zaoszczędzić w inny sposób – nie kupowałam biletów na komunikację miejską i nie piłam kawy na mieście. Właściwie nie miałam już wielu powodów, by wychodzić na zewnątrz, a że zewnętrze jest strasznie drogie, to czułam jak obrastam w tłuszcz PLN-ów.

A w sumie na czym polegała moja praca? Choć na oko zadanie było proste, w gruncie rzeczy stanowiło niezłe wyzwanie. Dnie spędzałam na przeglądaniu Instagrama, Twittera, TikToka, YouTube’a i Facebooka w poszukiwaniu ciekawych reklam. Oczywiście, na każdym medium miałam kilka różnych kont z inną historią, by algorytm sugerował mi na nich inne reklamy. Żeby było ciekawiej, do każdego profilu stworzyłam sobie nową osobowość – na jednym byłam podstarzałym kibicem Lechii, na innym młodą libertarianką interesującą się makijażem, a jeszcze gdzie indziej wcielałam się w początkującą pisarkę, której wenę przynosiło jedynie złamane serce oraz makaron z serem.

Scrollowałam i scrollowałam, zatrzymując się tylko wtedy, gdy jakaś reklama wpadła mi w oko. Wtedy musiałam ją przeanalizować. Robiłam listę powodów, dlaczego ta reklama mi się podoba i oceniałam w skali od jednego do dziesięciu, czy zachęciła mnie do danej usługi czy produktu. Czasami tłumaczyłam również, na czym polegał dowcip, lub wskazywałam na kulturowe tropy (np. odwołanie do opisu bigosu w Panu Tadeuszu w reklamie produktów garmażeryjnych).

Zapewne byłam trochę zbyt skrupulatna, ale skąd miałam wiedzieć, czy moi szefowie są tak oczytani i tak płynni w odczytywaniu popkultury? Chyba tylko prawdziwy Social media’s advertisments efficienty analyst and specialist in network marketing zdaje sobie sprawę z tego, jak wymagająca jest to praca. Bardzo mało reklam zasługuje na zatrzymanie kciuka, a jeszcze mniej na wnikliwą analizę. Wiele z nich w ogóle umyka gdzieś między memami, wiadomościami ze świata i zdjęciami znajomych z Zanzibaru, więc trzeba naprawdę ostro się napracować, by znaleźć godny mojej uwagi materiał. Poza tym jestem typowym pracownikiem w cieniu – nikt nie wie, że to mi zawdzięcza wysokiej jakości ogłoszenia reklamowe, często żartobliwe albo przynajmniej bardzo ładne.

Tak spędziłam kilka tygodni, a mój brzuch robił się coraz większy. Wszystko szło gładko do czasu mojego krótkiego urlopu, oczywiście nieodpłatnego, spowodowanego problemem u dostawcy internetu. Spędziłam to wymuszone wolne na myśleniu o mojej pracy i porządkach w szafie, ze zgrozą zauważając, że nie ma w niej żadnych dziecięcych ubranek. Ile mogą kosztować śpioszki dla noworodka? I jak często trzeba je zmieniać? Mam nadzieję, że moje dziecko będzie rosnąć wolniej niż inne i trochę odciąży swoją matkę, i tak mającą już na głowie zepsuty bojler. Na szczęście wyczytałam, że zimne prysznice budują odporność, wspomagają odchudzanie, a nawet pomagają w walce z depresją. Skoro to wszystko służyło mojemu zdrowiu, to mogłam tylko być wdzięczna landlordowi, że zwlekał z przysłaniem znajomego specjalisty od elektrycznych bojlerów.

Najgorsze przyszło wraz z powrotem internetu. Pełna energii dzięki orzeźwiającej kąpieli w lodowatej wodzie, z kubkiem zaparzonego po raz trzeci Liptona, zasiadłam do pracy. Po kilku minutach scrollowania odkryłam jednak, że nie potrafię już pracować. Straciłam wszystkie moje umiejętności. Przerażona, dałam sobie jeszcze kilka minut, by potwierdzić tezę. Niestety, doliczony czas nic nie zmienił. Mój zmysł obserwatorski prysnął, estetyczne oko stało się bezużyteczne, refleks wyłapywania jakościowej treści się wyczerpał. Byłam załamana. Zaczęłam obwiniać się za tę przerwę w pracy, bo przecież tylko ona mogła być przyczyną takiej tragedii. Zwyczajnie wypadłam z rytmu. Pytanie tylko, czy na zawsze?

Sytuacja była kosmicznie beznadziejna. Na żadnym z moich licznych profili nie byłam w stanie wyłapać choć jednej wartościowej reklamy. Obrazki mieszały się, litery zlewały w jedno, komunikaty rozmywały, linki uciekały, nim zdążyłam je dojrzeć. Nie byłam zdolna do wyłapania z tej pajęczyny bodźców czegokolwiek. Żadnego, nawet najbardziej żółtego, mema InPostu. Po godzinie dalszych prób okazało się, że moja wrażliwość była tępa nie tylko na reklamy. Nie dostrzegłam ani jednego politycznego artykułu, szkicu krytycznego, kucharskiego przepisu, tutorialu makijażowego czy recenzji serialu. Kiedy nie znalazłam nawet jednej dyskusji o słuszności mówienia o „prawicy” i „lewicy” w XXI w., przeszły mnie dreszcze przerażenia. Scrollowałam dalej. Nie pamiętam, żebym zobaczyła choć jedno zdjęcie ładnej pary albo magicznego wschodu słońca, żadnego komiksu, kadru z filmu Davida Lyncha i cytatu przypisywanego Orwellowi. Internet zrobił się jedną wielką kaszką bez cukru, nie było w nim nic, co kubki smakowe mogły wychwycić. Żaden receptor nie wysłał do mojego mózgu komunikatu o czymś intrygującym, zabawnym, atrakcyjnym.

Po kolejnych trzech godzinach bezowocnego poszukiwania smaku, postanowiłam zwiększyć wysiłki. Usiadłam przy biurku, po lewej stronie mając laptopa, a po prawej telefon. Moja wydajność powinna się podwoić, kiedy jednym okiem przeszukiwałam Facebooka na ekranie komputera, a drugim Instagrama przez zbitą szybkę smartfona. Dumna ze swojego pomysłu i dorosłego pomyślunku, pracowałam dalej. Kolory migały, łącząc się najpierw w ultratęczę, a następnie, jakby zamazując granice gumką, w miliony gradientów, których było tak wiele, że ostatecznie mógł z nich wyjść tylko szarobrunatny zlepek niczego. Litery tańczyły tak, jak w filmach przedstawiana jest dysleksja, zupełnie tracąc na swoim znaczeniu.

Czułam, że powoli odchodzę od zmysłów. Zaczęłam nawet zastanawiać się, jak to możliwe, że kiedyś potrafiłam cokolwiek wyłapać z tej internetowej emulsji. Nie chciałam się poddawać, bo przecież to zupełnie niedorosłe zachowanie. O wiele doroślejsze wydało mi się zepchnięcie wątpliwości na dalszy plan, wygaszenie ich, choćby nie tak skutecznie jak peta o śnieg, ale jakkolwiek, na moment. Toteż scrollowałam dalej, na dwa palce. Tylko bez efektu. Kiedy minęło osiem godzin, a ja nadal nie miałam żadnej skończonej analizy, napisałam mejla do szefowej. Wytłumaczyłam, że dziś wyjątkowo nie znalazłam nic wartościowego, a ponieważ dbam o wysoki poziom swoich materiałów, wolę nie oddać nic, niż przeanalizować nic niewartą reklamę. Czułam się winna, jeszcze bardziej niż wtedy, gdy brałam wolne, bo nie miałam dostępu do sieci. Tym razem jednak ktoś miał mi zapłacić za dzień niczego! Myśleć o tych wszystkich nienapisanych analizach nawet nie chciałam, działało to na mnie zbyt przygnębiająco.

Mimo wszystko byłam dumna z tego dojrzałego wybrnięcia, jakim był porządny i grzeczny mejl, poprawnie zakończony wyrazami szacunku. Położyłam się spać z myślą, że następnego dnia wstanę wcześniej, by zmaksymalizować szanse na znalezienie odpowiedniego materiału. Zamykałam oczy, dziwnie przebodźcowana, choć przecież tego dnia nie dowiedziałam się zupełnie niczego.

                                                            Joanna Przybysz

[I nagroda w Konkursie na opowiadanie im. Bolesława Prusa]

Obraz wyróżniający: Obraz StartupStockPhotos z Pixabay