W “Ostatniej rundzie” Cortazar stwierdza, że współczesny człowiek stracił zdolność do zachwytu. Jako, że diagnoza ta wydała mi się cokolwiek słuszna, a ponadto pisarz ów wzbudza mój będący zamaskowaną zazdrością szacunek, postanowiłem się dziś zachwycić.
Dzień nie okazał się do tego celu idealny. Obudziłem się o 9:30 przeraźliwie zmęczony i emocjonalnie dalej zaabsorbowany snem o niewidzianej od kilku lat znajomej, która wiedziona jakimś ponadnaturalnym instynktem odszukuje mnie, żeby błagać o przebaczenie nieokreślonych we śnie win i wyznać mi miłość do grobowej deski. Z racji tego, że w dziennym życiu nie mam do czynienia z tak skrajnymi emocjami (po obudzeniu się w krótkiej rewizji swojego życia jaskrawo objawił mi się fakt, że nikt nie wyrządził mi żadnej poważnej szkody i z ludzi których znam do tej pory, nikt nie mógłby błagać o moje przebaczenie; co do miłości do grobowej deski trudno mi orzec), rekonwalescencja zajęła mi cały ranek, więc o żadnym zachwycie nie mogło być mowy.
Okazja do zachwytu przyszła kilka minut po 12. O śnie zdążyłem już zapomnieć, sporządziwszy zaledwie kilka notatek i pobieżnie przejrzawszy profile znajomej w mediach społecznościowych. Około południa zszedłem na dół i próbowałem nieco uprzątnąć mieszkanie, żeby uczynić przestrzeń bardziej gotową do pomieszczenia zachwytu – nie chciałem przecież, żeby akt musiał być ściśnięty pomiędzy mną a przedmiotem. Porządki zacząłem od przedpokoju i już tam czaił się potencjalny zachwyt – ziarno, które na żyznej glebie okazać się mogło odzyskanym, przyniesionym z powrotem z wieków minionych zachwytem. Ziarno owo znalazłem przeglądając stertę papierów leżących na konsoli w przedpokoju. Było tu trochę kopert, paragony, bilety na pociąg i inne raczej bezwartościowe papiery. Podczas segregacji sterty (jak powszechnie wiadomo, paragony są drukowane na papierze termicznym, który nie może trafić do makulatury) natrafiłem na zagadkowy obiekt. Od razu wyczułem tu zachwytogenne możliwości, choć pomyliłem się, co ich właściwego ukierunkowania. W pierwszej chwili w trzymanej w mojej dłoni ulotce, uderzała jej przeraźliwa brzydota. Doskonale szpetna karteczka ze śliskiego papieru reklamowała skup książek. Prawdopodobnie dostałem ją w którymś antykwariacie, trzymałem za okładką książki i natrafiłem dopiero czytając na swojej ławce. Prawdopodobnie z racji większej niż pożądana odległości od najbliższego śmietnika, schowałem ulotkę do kieszeni kurtki. Prawdopodobnie wyjąłem ją z niej dopiero po powrocie do domu i przełożyłem na konsolową stertę. Fakt, że jej nie pamiętałem sugeruje, że wydarzyło się to co najmniej kilka miesięcy temu.
Jak już wspomniałem, ulotka była perfekcyjnie brzydka, w pierwszym odruchu próbowałem zachwycić się jej brzydotą – w końcu lubię rzeczy brzydkie i uparcie uważam je za urocze; zawsze znajduję rozczulającym fakt, że coś mogło tak po prostu nie wyjść w sposób totalny, zostać przestrzelone o dokładnie 180 stopni. Ulotka do rzeczy tak przestrzelonych należała: z fioletowym tłem, trzema dziwnie wyskalowanymi i rozmieszczonymi na stronie stockowymi zdjęciami i napisem:
Nie wyrzucaj! Sprzedaj do skupu!!!
Poniedziałek-piątek 9-15
Potrzebowałem jednak tylko kilku sekund, żeby poczuć, że faktyczne poruszenie, które ulotka we mnie wywołała, nie było wcale związane z tym, że była tak fatalnie brzydka. Przynajmniej nie wyłącznie z nim. Rzeczywiste i jak mi się wydawało niesymulowane (być może nieco odgrywane przed samym sobą, ale czy coś nie jest?) wzruszenie, wywołało we mnie coś innego. Prosty fakt, że ktoś musiał to zaprojektować. Na moment zatraciłem się w bezmiarze projektowania graficznego – przecież wszystko musiał ktoś zaprojektować, nie ma tomaszowego Architekta świata, nie ma harmonii przedustawnej – świat tak naprawdę jest z mozołem dziergany na drutach przez projektantów graficznych. Etykieta na puszce pomidorów, ulotka skupu książek, kobiałka od jajek, domofon, gałka od kaloryfera, praska do czosnku, deseń na dnie butelkowanej wody. To wszystko było zaprojektowane! Za to wszystko ktoś odpowiada! Czyż to nie zachwycające? Wyłamujące się schematom codziennego myślenia? Odkrywające jakiś pozornie-oczywisty-ale-tak-naprawdę-nigdy-nie-
rozważany aspekt rzeczywistości? Pobiegłem na górę, żeby jak najszybciej moją myśl zanotować. Przez moment myślałem, że to zachwyt – Cortazar pisał o zachwycie rozwojem technologii, ja mogę zachwycić się jej niezauważalnością. Otworzyłem notatnik, znalazłem długopis, stanąłem nad biurkiem i zamarłem. Czy na pewno? Czy nie chodziło o coś innego? Poczułem zimny pot na plecach, przeszukałem szybko pamięć, zaraz potem notatki. To nie ten zeszyt, ale zyskałem pewność, pełną, kartezjańską wręcz klarowność. Nie mogłem się mylić. Usiadłem na łóżku i zapłakałem żałośnie. Już kiedyś miałem tę myśl. Już kiedyś nawiedziła mnie potęga projektowania graficznego. Zachwyt nie wchodził w rachubę. Okazało się, że była to zaledwie myśl przypomniana. W dodatku myśl, która w pierwszej instancji nie wzbudziła szczególnych emocji, zapisałem ją dopiero po chwili wahania, uznawszy za bezużyteczną.
Spuściwszy głowę zszedłem na dół i wyrzuciłem ulotkę do pozostałości po segregacji (także została wykonana z papieru termicznego). Reszta dnia okazała się całkowicie bez-zachwytowa. W końcu gdyby okazje zdarzały się często, z pewnością człowiek współczesny byłby w stanie się zachwycać. Mimo to w dalszym ciągu zamierzam poświęcić jeden dzień w miesiącu (rozważam trzecią środę lub drugi czwartek miesiąca) na kontynuowanie prób.
Szymon Pawletko
[Powyższe opowiadanie, zabawa literacka (czy tylko zabawa?), od razu wzbudziło moje zainteresowanie, w każdym razie po przeczytaniu dodałem je do folderu „warte uwagi”. Później decyzją jury włączyliśmy je do grupy opowiadań wyróżnionych. Myślę, że słusznie.
Piotr Kotlarz
Obraz wyróżniający: Obraz StockSnap z Pixabay. Pixabay License Darmowy do użytku komercyjnego. Nie wymaga przypisania