„Przystanek Wybrzeże” / Natalia Łoś

0
903

Ponoć miasto nigdy nie śpi. Całe kłębowisko energii, gotującej się wewnątrz wielkiego kotła jakim jest życie, nieustannie podnosi w nim temperaturę, zagęszcza klimat. Jednak wiecznie pulsująca atmosfera w mieście takim jak Gdańsk, wbrew pozorom z czasem może stać się monotonna i przytłaczająca. Oglądając codziennie te same twarze ludzi pędzących do pracy, obrazy ulic i budynków, znudzony czuł się G.. Cóż ekscytującego może być w pracy kierowcy? Takie pytania nieustannie dźgały jego nadszarpniętą już równowagę psychiczną szpikulcem poczucia bezsensu. G. to człowiek, który wyszedł „na prostą”, a przynajmniej tak mu się zdawało. Z czystą, lśniącą nieskazitelną bielą kartą, miał zamiar pisać nową historię swojego życia. Jednak plamy brudnej przeszłości uwidaczniały się tym wyraźniej, im usilniej G. próbował je zamaskować. Zaschnięte brudy rzadko kiedy udaje się  usunąć do końca. Wspomnienia dawnego życia gniły w czarnym sercu mężczyzny, wyżynając w duszy niewidoczne skaleczenia. Problem jednak nie tkwił w tym, że rany się nie goją, lecz w tym, że nie mają możliwości uniknięcia ponownego zakażenia. G. nie mógł powiedzieć nikomu, w jakim bagnie niemal nie utopił się w przeszłości.

Czterdziestodwuletni mężczyzna, kilka lat temu zaczął pracę jako kierowca autobusu, kursującego codziennie ulicami Gdańska. Nie miał przyjaciół ani rodziny, za to posiadał w swoim dobytku (oprócz kilku osobistych rzeczy i zaufania właścicielki pensjonatu, w którym wynajmował pokój), wspomnienia barwnej przeszłości. Odcienie jego minionych lat skupiały się raczej w ciemnych, aniżeli jaskrawych kolorach. G. w latach swojej młodości był niezwykle sprytnym i przebiegłym pomocnikiem… złodziei i oszustów. Żył z drobnych kradzieży, nielegalnych zleceń i litości przestępców, należących do szajki z którą współpracował. Wychował się w sierocińcu i o swój zły los zawsze obwiniał rodziców, których nigdy nie poznał. Sytuacja zmusiła wówczas młodego mężczyznę do zawierzenia się przestępcom, dzięki którym po osiągnięciu pełnoletności mógł przetrwać.

Najczarniejszym scenariuszem i jednocześnie przełomem w jego dawnym życiu, było zlecenie którego podjął się dobrowolnie w młodości. G. był mordercą, kilkanaście lat temu zastrzelił człowieka. Nie wiedział o tym zupełnie nikt, oprócz kilku zleceniodawców, którzy zapłacili mu za wykonanie zadania. Dziś, w roku 1970 wszyscy obecnie nie żyli z powodów, których najprawdopodobniej już nigdy G. nie będzie mógł poznać. Od tamtej pory postanowił skończyć ze złem, które pożerało resztki jego człowieczeństwa. Był bezpieczny, bo nikt go nie wydał i absolutnie żaden człowiek nie mógł już tego zrobić. Wiedział to. Pracę jako kierowca dostał jedynie po znajomości, dzięki uprzejmości właścicielki pensjonatu, która wierząc w jego zafałszowane referencje, przekazała wszystkie kłamstwa pracodawcy mężczyzny.

Słońce ukryło swoją jaśniejącą blaskiem tarczę za linią horyzontu, a łuny żółtawych świateł przydrożnych latarni zalały ulice Gdańska. G. przygotowywał się właśnie do rozpoczęcia nocnej zmiany. Była to jego ulubiona pora, bowiem autobusami nocą jeździło znaczne mniej ludzi, niż w popołudniowych godzinach szczytu miejskiego zamieszania. Mężczyzna nie lubił towarzystwa pasażerów. Głośne rozmowy, płacz czy krzyk dzieci doprowadzały go do złości, nie znosił hałaśliwego tłumu, z którego obecnością stykał się na co dzień. Gdyby tylko mógł, G. z chęcią zmieniłby pracę, zdawał sobie bowiem sprawę, że zupełnie nie nadaje się do pełnienia funkcji zawodowych wśród ludzi. Nocne zmiany traktował jak coś w rodzaju uśmiechu losu, trafiającego się z reguły dość rzadko. Nie musiał wtedy znosić natłoku rozkrzyczanych osób, przygniatających jego spokój falą uporczywej mnogości. Z drugiej jednak strony, przemierzając gdańskie ulice skąpane we wdzierającym się z zakamarków mroku, jego dawne wspomnienia na nowo przybierały namacalne formy, strasząc realnością. G. przypominał sobie, jak lata temu prowadził w tych miejscach całkiem inne życie… Zastanawiał się, czy aby na pewno jest teraz innym człowiekiem. Warkot uruchomionego silnika zapowiedział kolejną noc pracy, bogatą w refleksje i wspomnienia człowieka, którego dłonie spoczęły na kierownicy.
Gdy G. rozpoczął zmianę, wybiła godzina dwudziesta pierwsza. Widownia w Miejskim Teatrze Wybrzeże właśnie wstała z miejsc, nagradzając aktorów gromkimi brawami. Premiera sztuki „Czekając na Godota” S. Becketta, zagrana tego majowego wieczoru na deskach teatru, w swej absurdalnej wymowności była nadzwyczaj wyjątkowa. Widzowie zaczęli już powoli opuszczać salę, wymieniając się opiniami i  rozmawiając o recenzjach, które niebawem pojawić się miały na pierwszych stronach lokalnych gazet. Siedząca w ostatnim rzędzie, pogrążona w półmroku postać o niebotycznej, męskiej posturze, cierpliwie czekała aż wszyscy opuszczą aulę. Gdy światła zaczęły powoli przygasać, zwolniwszy miejsce, powoli opuściła pustą salę, wypełniając ją jedynie stłumionym echem ciężkich kroków.

Pogrążony w myślach kierowca autobusu z większą siłą wcisnął hamulec, w następstwie czego pojazd zatrzymał się posłusznie w miejscu zatłoczonym ludźmi. „Przystanek Miejski Teatr Wybrzeże”, mruknął pod nosem zniesmaczony G.. Do wnętrza wsiedli pasażerowie. Ich sylwetki oświetlane nikłym blaskiem ulicznych świateł i niewielkich autobusowych lampek, wydawały się być w oczach G. cieniami o rozmytych konturach. Ludzie stanowili zaopatrzenie, dzięki któremu nocne gdańskie linie autobusowe miały sens istnienia. Tak właśnie postrzegał ich kierowca- jedynie jako niezbędnik w pracy, dzięki któremu mógł się utrzymać. W głębi duszy ani trochę go nie obchodzili, cieszył się gdy nie wsiadały całe tłumy, zwiastujące hałaśliwe i męczące towarzystwo.
Tego wieczoru, garstkę osób stanowili widzowie zakończonej niedawno sztuki teatralnej, dzielący się wzajemnymi wrażeniami po obejrzeniu spektaklu. Elegancko ubrane kobiety i mężczyźni w garniturach zaczęli zajmować miejsca. W  międzyczasie szybkim krokiem do drzwi zbliżył się spóźniony pasażer. Mężczyzna o masywnej sylwetce pogrążonej w półmroku, ledwie zdążył przed ruszeniem pojazdu z przystanku.
– Dobry wieczór panie G., proszę wybaczyć mi małe spóźnienie. Taki piękny mamy dziś wieczór. Schyłek maja, a już jutro ostatni jego dzień – wypowiedziane słowa zdały się utknąć gdzieś w czasoprzestrzeni, zanim ze zrozumieniem dotarły do kierowcy.
– Dobry wieczór – odpowiedział, zawieszając wzrok na mężczyźnie, którego twarzy nie mógł dostrzec przez zasłaniający ją kapelusz z szerokim rondem. Tajemniczy człowiek pozdrowiwszy do uprzejmym gestem nieznacznego uchylenia nakrycia głowy, usunął się z pola widzenia i zajął miejsce z tyłu autobusu. Pierwsze pytania, jakie nasunęły się G., gdy tylko ponownie nacisnął pedał gazu brzmiały: „Skąd ten człowiek zna moje imię?” i „Z jakiego powodu właściwie się do mnie odezwał?”. Następnie zastanowił się nad tym, dlaczego jego głos brzmiał jak ten zachrypnięty, przeszywający bełkot nieistniejących tworów, które czasem słyszy w swoich koszmarach. Postanowił jechać dalej i skupić się w pełni na drodze, lecz mimowolnie co chwila spoglądał w lusterko, w którym widział odbicie tylnych miejsc. Siedząca po środku postać sprawiała wrażenie kamiennego posągu, wwiercającego niewidoczne, skryte pod rondem kapelusza ślepia prosto w duszę G., śledząc każdy jego ruch.
Gdy zbliżał się już ostatni przystanek na trasie, kierowca poczuł ulgę. Pomyślał, że pasażer bacznie obserwujący go całą drogę w końcu wysiądzie, a on sam będzie mógł już niedługo zakończyć zmianę i położyć się spać. Kiedy pojazd zwolnił, toporny mężczyzna mozolnie podniósł się z miejsca, po czym podszedł do przednich drzwi. Chrzęst jego strzykających, zastygłych kości, przeszył autobus krótkim, ostrzegawczym sygnałem.
– Do widzenia panie G.- powiedział zachrypłym głosem, po czym rzucił na niego przelotne spojrzenie i wysiadł.
W tym momencie G. został wstrząśnięty prawdziwym przerażeniem, niosącym za sobą uczucie zszokowania. Mężczyzna, który jeszcze przed chwilą chował twarz pod osłoną kapelusza, wychodząc ukazał ją ukrytą pod maską. Potworne, świecące oczy i pysk uśmiechniętej podobizny byka, wprowadziły G. w stan odrętwienia. Strach powiązany z silnym wspomnieniem, przez ułamek sekundy przytłoczył go złowieszczym widmem, gdy przelotnie zerknął na niego właściciel owej maski. G. skądś znał to spojrzenie, świetliste ślepia i wieczny uśmiech. Dokładnie tak wyglądała wstrętna podobizna byka, zdobiąca szyld obskurnego lokalu do którego uczęszczał w przeszłości, załatwiając brudne interesy. Właśnie tam spotykali się ludzie z którymi współpracował, w barze pod bykiem z fluorescencyjnymi oczami, hipnotyzującymi nieruchomym spojrzeniem. G. wracając do pensjonatu zastanawiał się, dlaczego człowiek, który wysiadł jako ostatni ukrywał twarz pod maską, z jakiego powodu przez cały czas go obserwował i co sprawiało, że ten tajemniczy głos budził w nim paraliżujący strach. Gdy tylko G. położył się do łóżka, dotarło do niego, co tak naprawdę znaczy ten fakt, że diabeł może tkwić w szczegółach.

Dni mijały spokojnie, tocząc ciężar czasu miarowym tempem bogatym w rutynę. Nadszedł czerwiec, wiecznie żywe gdańskie ulice, całe dnie i noce pulsowały od mnogości wydarzeń, kotłując wewnątrz miejskiego rozgardiaszu miliony ludzkich spraw. Ktoś powiedział kiedyś, że każde stworzenie istniejące i żyjące na tym ogromnym globie jakim jest nasza planeta, posiada obowiązki, nie przywileje. Przywilej bowiem, uznawany jest za przeciwieństwo obowiązku, prawo przysługujące tylko wybranym. Świat się jednak trochę zmienił i można byłoby rzec, że wybrani do przywilejów są wszyscy, natomiast na obowiązki zasługują tylko ci wyjątkowi. Z biegiem czasu obie definicje ulegają sukcesywnemu mieszaniu, tworząc syntezę pozornie indywidualnych składników. Absurdy stały się realne. G., człowiek miotany i rzucany na pastwę świata zmieniającego co moment swoją formę, przypominającą plastelinę ugniataną w rękach dziecka, czuł się przytłoczony osobistymi refleksjami. Zastanawiał się czy moralność, o której istnieniu niegdyś nawet nie myślał, należy określić terminem obowiązku czy przywileju.
Kiedy nadszedł czas kolejnej nocnej zmiany, G. myślał czy znów będzie miał przyjemność spotkać tajemniczego mężczyznę. Właściwie nie zdając sobie sprawy, w napięciu czekał aż przed oczyma ujrzy przystanek przy Teatrze Wybrzeże. Nie był pewien, czy ponownie chce mieć do czynienia z tym dziwnym, zamaskowanym człowiekiem. Czuł jednak, że coś go w tym wszystkim intryguje, w głębi jego sfatygowanej duszy wykluł się cień zaciekawienia. Kiedy autobus skręcił w okolice Targu Węglowego, docelowy przystanek oblegała chmara ludzi. Ostatnie tego wieczoru wystawienie nowego spektaklu w Teatrze Wybrzeże dobiegło końca, widzowie zaczęli rozchodzić się w poszukiwaniu transportu do domów. G. zatrzymał pojazd, który stanął warkocząc rzęsiście. Ludzie wsiedli rozmawiając głośno, a sam kierowca choć uprzedzony do owych rozmów, nasłuchiwał wśród całego zamieszania osobliwego głosu. Zastanawiał się jednocześnie, dlaczego akurat człowiek o którym myśli ma w swoim usposobieniu coś, co go przyciąga- zupełnie jakby znał tajniki hipnozy.
Patrząc w lusterko zauważył, że tylne siedzenie zajęła ubrana w czarny płaszcz postać. Już nie wielki kapelusz, lecz kaptur ukrywał częściowo jej twarz przed światem, zakrywając wszystko co tak naprawdę G. chciałby ujrzeć. Wysoki mężczyzna całą drogę siedział w bezruchu, przypominając rzeźbę pogrążoną w półmroku. Gdy pod koniec trasy autobus pozostał niemal pusty, wstał i zdjął z głowy kaptur, ukazując swoje kolejne oblicze. Maska na jego twarzy była wygiętą w potwornym grymasie twarzą czarnego arlekina. Powolnym krokiem zbliżył się do kierowcy, kładąc mu na ramieniu zimną, potężną dłoń i wypowiadając zachrypłym głosem zwyczajne „dobranoc”.

Przed świtem G zbliżał się do drzwi swego pokoju, marząc tylko o tym aby położyć do łóżka. Sądził, że tym razem wskutek minionych przeżyć sen nie przyjdzie zbyt szybko. Arlekin, który tej nocy był jego pasażerem, bardzo wyraźnie zapisał się w osobistej przeszłości. Pamiętał dokładnie, że twarz tej postaci nosił na swoim przedramieniu obficie wytatuowany „kumpel” z dawnego życia. Amatorski tatuaż szpecił jego umięśnioną rękę, zawsze wbijając w oglądającego przeszywające spojrzenie.
Najdziwniejsze było to, że G. nie był przerażony spotkaniem nieznajomego, tak jak za pierwszym razem. Chociaż stanowił on w jakiś niewiarygodny sposób jedno wielkie, żyjące wspomnienie, oprócz zszokowania w G. budził zainteresowanie. Jeszcze niedawno tworzone plany oderwania się od dawnego życia, powoli zaczęły odchodzić w zapomnienie.
Sen wbrew pozorom nadszedł szybko. G. już po raz kolejny w życiu śnił o pewnym wydarzeniu z przeszłości, mającym tym razem dwoistą, inną niż wcześniej naturę. Jeszcze kilka miesięcy temu nazwałby go koszmarem, lecz teraz pojawiło się w nim coś pochłaniającego. G. we śnie widział lufę pistoletu, kierującą się powoli w stronę człowieka z błyszczącym, złotym zębem. Doskonale wiedział że to ten, którego zabił kiedyś na zlecenie. Zachrypnięty głos mówił gdzieś w podświadomości: „Plamy przeszłości są trudne do wyczyszczenia, podobnie jak plamy zaschniętej krwi.” Potem słyszał dobiegający jakby z oddali huk, gdzieś w podświadomości przemknął mu błysk złotego zęba, należącego do zastrzelonego. Po raz pierwszy ze snu, który niegdyś nawiedzał go dziesiątki razy, obudził się bez krzyku.

Teatr Wybrzeże po raz kolejny pęczniał przepychem, goszcząc w swoich pokaźnych murach eleganckich gości. Całe stado miłośników sztuki gnieździło się w miejscach jak najbardziej bliskich scenie, aby móc bacznie przyglądać się aktorom. Gdy światła przygasły, zapanowała cisza, a kurtyny uniosły się ku górze, jeden z nielicznych widzów usadowił się wygodnie w ostatnim rzędzie, odchrząknął głośno i oczekiwał na rozpoczęcie sztuki. Być może zastanawiał się, czy właśnie tego wieczoru ujawni swoje prawdziwe oblicze, obnażające dość spodziewany obrót spraw.
G. przyciągany nieznaną siłą zmierzał właśnie teatralnym korytarzem w stronę drzwi sali, w której od niedawna po raz kolejny grano „Czekając na Godota”. Spektakl ten wśród opinii gdańszczan zyskiwał miano premiery roku 1970. Teoria istnienia świata, którym rządzi kontrast i cykliczność niezwykle zachwycała oglądających. G. przytłoczony potwornym bólem głowy, niczym lunatyk pogrążony w amoku, nacisnął na mosiężną klamkę i zanurzył się w paszczy ciemności sali, rozbieganym wzrokiem przeczesując zajęte przez widzów miejsca. Zdrętwiałe nogi prowadziły go w stronę ostatnich rzędów, jakby gdyby w odróżnieniu od umysłu, dokładnie wiedziały w jakim celu się właśnie tam znalazły.
– Powiedz mi kim jesteś? – wykrztusił G., znalazłszy w niebezpiecznie małej odległości od tajemniczego osobnika. Z kołatającym sercem, miotany strachem i ciekawością, wbrew swojej woli zajął sąsiednie miejsce. Teraz obaj oparci o miękki welur teatralnych foteli, zamarli ze wzrokiem wbitym w scenę. W końcu cichym szeptem odezwał się nieznajomy.
– Nie spodziewałem się ciebie tak prędko, drogi przyjacielu. Jak widać przyciągam cię znacznie silniej, niż mógłbym podejrzewać. Życie naprawdę imituje sztukę.
– Nie odpowiedziałeś mi na pytanie – drżącym głosem odezwał się G.
– Znam twoje imię, ty moje także. Znam cię tak samo jak niemal wszystkich ludzi, G.- mężczyzna mówił powoli, kładąc nacisk na każde wypowiadane słowo.-Wyobraź sobie, że po wielkim świecie nieustannie jeżdżą autobusy, a  każdy z nich na tylko jednego kierowcę. Osoba siedząca za kierownicą prowadzi pojazd jak swoje własne życie, wedle życzenia zatrzymując się tylko przy przystankach, które uzna za stosowne. Do wnętrza swojego autobusu zaprasza jedynie wybranych pasażerów. Zdarza się, że czasem któryś z pojazdów złapie gumę, nie którym przepalają się światła, a kierowcy innych, niesprawiedliwie wobec reszty, dostaną rabat na benzynę, otrzymując wysokiej jakości paliwo w śmiesznie niskiej cenie. Wiem G., że znasz ten temat. Mogę tobą manipulować, bo znam cię na wylot. Jestem złem, które zawsze pakowało ci się do życia na każdym przystanku, przy którym się zatrzymywałeś. Wsiadałem niepostrzeżenie i jeździłem bez biletu. Nie widziałeś mnie i nie zwracałeś na mnie uwagi, dlatego zgubiłeś moralność. Jestem zwykłym złem, a odebranie ci możliwości pozbycia się mnie z życia, było mym przywilejem i obowiązkiem jednocześnie.- ten potok słów wprawił G. w osłupienie. Niezdolny do odpowiedzi spojrzał na ukrytą w cieniu twarz mężczyzny.
Ten powoli zaczął odwracać się w jego stronę, ujawniając swoje kolejne, tym razem prawdziwe oblicze. Rysy ludzkiej twarzy zdawały się istnieć pod lśniącą czerwonym blaskiem powłoką, przypominającą do złudzenia mistycznego diabła. Jego oczy, jak czarne dziury hipnotyzowały i zachęcały do utopienia się w nich bez pamięci. G. nie mógł oderwać wzroku od istoty, wpatrującej się w niego tępym i jednocześnie osobliwie przyjaznym spojrzeniem. Rumieńce na policzkach masko-twarzy, wydawały się zalewać już całą jej powierzchnię, a kolczyk przebijający nos błysnął żółtym światłem. W tym momencie G. znów przypomniał sobie błysk złotego zęba człowieka, którego zastrzelił przed laty.
-Jestem twoim wielkim wspomnieniem G., twoją brudną plamą. Wiem, że lgniesz do mnie całym sobą, bo od samego początku zadbałem o to, abyś o mnie nie zapomniał. Takie mamy teraz czasy, teraźniejsze diabły-w świecie niczym w teatrze absurdu-oplatają duszę.- znów odezwał się zachrypły, skrzekliwy szept obcego.
Jego długi język oblizał wąskie usta bez warg, które odkryły długie, ostre zęby. Sięgnął do kieszeni płaszcza, wyjmując z niej kolejną maskę z piekielnej serii, taką samą jak ta, która właśnie wrosła w jego twarz. G. opętany nadprzyrodzoną mocą, wyrwał maskę ze szponów siedzącej w sąsiedztwie istoty, po czym przyłożywszy ją sobie do twarzy poczuł, jak idealnie wrzyna się w jego rysy, paląc skórę żywym ogniem. Przez jego umysł przemknęła myśl: „Czy moralność była w moim życiu przywilejem czy obowiązkiem?”. Teraz już wiedział, diabeł istnieje, żył wśród jego spraw przemykając się ukradkiem między najczarniejszymi zdarzeniami, ale też wtedy gdy zapragnął zmian. Zło nie pozwoliło mu na nie. Trzymało go na uwięzi. Nie dostało mandatu za jazdę na gapę. W świecie gdzie czai się wszędzie, nastały czasy teraźniejszych diabłów, które upodobały sobie ludzką, absurdalną słabość.
W tle, na deskach Teatru Wybrzeże przy Targu Węglowym, rozgrywała się właśnie ostatnia scena, dobitnie ukazująca niemoc i tragedię bohaterów: „No to idziemy?” pyta jeden, drugi odpowiada „Chodźmy”. Aktorzy jednak nie ruszyli się z miejsca.

                                                                              Natalia Łoś

[I nagroda w Konkursie na opowiadanie im. Bolesława Prusa]

Obraz wyróżniający: Obraz naeim a z Pixabay