Pan Nikt / Katarzyna Fląt

0
901

Siedzę pod sklepem. Co kilka minut zerkam na swoje czerwone od mrozu ręce. Na dworze jest minus jedenaście stopni, więc wystarczająco dużo aby je sobie odmrozić. Patrzę na ludzi czekających na przystanku, którzy nerwowo rozglądają się za autobusem. Co chwilę słyszę pytanie:

– Czy jechał już autobus 180?…….. Nie?!……. Spóźnia się jak zawsze…….

Przypatrywanie się ludziom jest niezwykłym zajęciem. Dobrze, że mam dużo czasu aby to robić. Można zauważyć wtedy wszystko to o czym oni na co dzień nie pamiętają. Dla nich liczy się spóźniony pociąg, ubiór czy rozlana kawa a nie to żeby żyć tak naprawdę.

Jakiś młody chłopak potyka się o moją torbę i ze srogą miną odwraca się w moim kierunku.

– Nie masz gdzie tego trzymać brudasie tylko na środku chodnika!? – wrzeszczy na mnie i wsiada do autobusu numer 180. Tak tego, który ciągle się spóźnia. Wstaję ostatkami sił spod witryny sklepu z damskimi sukienkami i próbuję chwycić ucha torby, ale mi się to nie udaje. Ręce mam tak skostniałe od zimna, że nie jestem w stanie nimi manewrować. Widzę, że przygląda mi się jakaś dziewczyna w czerwonym płaszczu i puchatej czapce. Na nogach ma cienkie rajstopy i buty za kostkę. Zastanawiam się, jak to możliwe, że dzisiejszego dnia jest w stanie udawać, że jej ciepło. Po chwili zastanowienia podchodzi do mnie.

– Damskie….. Proszę, niech pan weźmie. Ja mam ich tyle i w dodatku ciągle gubię….. – nie mówi nic więcej i odwraca się szybko, jakby nie chciała żeby ktoś widział, że ze mną rozmawiała. Nie zdążam jej podziękować. Wkładam jej rękawiczki i przeglądam się w sklepowej szybie. Bujny zarost, nie golony od miesiąca, podarta kurtka zimowa znaleziona na śmietniku, do tego za duże dwa rozmiary zimowe buty i czerwone rękawiczki od dziewczyny. Ktoś by pomyślał, że wyglądam jak klaun, ale nie. Nazywajmy rzeczy po imieniu wyglądam, jak bezdomny. Twarz jest lekko przybrudzona, kości policzkowe uwydatniły się bardziej niż tydzień temu, bo zdobyć pożywienie o tej porze roku to naprawdę wyczyn. Czterdzieści pięć lat na karku a wyglądam na sześćdziesiąt.

Ciągnę za sobą torbę i widzę te spojrzenia ludzi. Zerkają z ukosa, ale tak naprawdę udają, że mnie nie ma, że nie istnieję. Jestem dla nich chodzącą, żywą zjawą, która im przeszkadza swoim widokiem i obecnością. Wyganiają mnie ze sklepu nawet jeśli mam pieniądze, żeby kupić sobie chleb, przeganiają z autobusu, bo mój zapach koliduje z ich najnowszym ze sklepu. Nie rozmawiają ze mną, bo po co rozmawiać z bezdomnym? Co może powiedzieć im człowiek, któremu nie wyszło w życiu? Który kilka lat temu spieszył się, jak oni na autobus i pił ze znajomymi w kawiarni kawę, który zarabiał i warczał na bezdomnych, jak chłopak na mnie. „Obdarciuchy, śmierdziele, nieroby, żule” chyba nie pominąłem ze swojego słownika żadnego z wyrazów, których używałem. A teraz? Takie jest życie, że sam należę do klanu obdarciuchów. Gdyby ktoś mi te pięć lat temu powiedział, że wyląduję pod witryną sklepową, wybuchnąłbym śmiechem. A jednak takie jest życie, przewrotne. Kpi sobie z nas. Jednego dnia oferuje nam wszystko, co tylko byśmy chcieli mieć a następnego dnia chowa dłoń albo wypiera się, wycofuje. Traktuje nas, jak dzieci, które wyciągają rękę po cukierka, ale ostatecznie go nie dostają. Manipuluje nami, przestawia jak szachy i śmieje się w głos, gdy wykonamy niewłaściwy ruch. Ja wykonałem ich kilka i oto, co się ze mną stało.

Dochodzi siedemnasta. Jest już ciemno, w końcu to grudzień. Ulice są pięknie rozświetlone. Wszędzie nad latarniami są podoczepiane świąteczne ozdoby i kolorowe girlandy. Nieważne, że te przy ul. Różanej zdewastowali pijani chłopcy. Nie słuchali mnie, że nie wolno tego niszczyć. Po co słuchać kogoś kto w społeczeństwie funkcjonuje jako nikt?

Zachodzę od tyłu jednego ze sklepów spożywczych. Dzisiaj jest dostawa. Kierowca wyciąga palety pełne jedzenia. Zerka na mnie nerwowo, bo na rampie stoi kierownik. Kiedy chowa się do magazynu, kierowca pospiesznym krokiem otwiera drzwi od strony pasażera i krzyczy do mnie:

– Wsiadaj pan! No szybko, nie ma czasu! – popędza mnie. Z trudem wspinam się po schodkach samochodu dostawczego i czuję ciepło. W końcu ciepło. Na fotelu leży reklamówka.

– To dla pana, wszystko co tam jest. Z okazji świąt, niech się pan częstuje – mówi z uśmiechem i idzie zanieść towar do magazynu.

Zaglądam do reklamówki i widzę chleb, bułki, parówki, nawet jest czekolada. Usta same układają się do uśmiechu. Kierowca wraca szybko i zastaje mnie jedzącego.

– Przepraszam, nie chcę panu nakruszyć…… – mówię niepewnie. – Bardzo dziękuję za to wszystko. Dawno nic nie jadłem.

– Nie ma sprawy. Jadę na Różaną teraz, jedzie pan ze mną ten kawałek? To niedaleko, ogrzeje się pan jeszcze…. – wykręca samochodem nie patrząc na mnie.

– Jadę, jadę. Wie pan też kiedyś byłem kierowcą…. – zagaduję.

– Naprawdę? – widać po minie, że jest przerażony, że może skończyć tak jak ja.

– Tak najpierw kierowcą, potem kierownikiem magazynu a potem dyrektorem……. –  chłopak hamuje tak mocno na czerwonym świetle, że wylatują mi rzeczy z reklamówki.

– Jak to dyrektorem? Dyrektorem czego? To dlaczego pan……? – nie kończy i patrzy na mnie niepewnie.

– Widzisz chłopcze to jest życie. Dzisiaj pijesz wino jutro możesz nie mieć na chleb. Jak ja. Woda sodowa uderzyła mi do głowy, jak zacząłem dobrze zarabiać. Nowy samochód, panienki, nie szanowałem ludzi a przede wszystkim siebie. W dodatku byłem młody i głupi a do tego naiwny. Dałem się wciągnąć w interesy, które jedyne, co mi przyniosły to to kim teraz jestem. Dyrektorem czego pytasz? Z perspektywy czasu to nie ma już żadnego znaczenia kim jesteś, ale jakim jesteś człowiekiem.

– Ale jakaś rodzina? Znajomi? – pyta i poprawia nerwowo czapkę na głowie.

– Rodziców już nie mam a znajomi są, jak są pieniądze. Gdy ich nie ma, nie znają cię. Czasami widzę, że mnie poznają na ulicy, ale szybko odkręcają wzrok. Udają, że to nie ja, że nie piliśmy kiedyś wspólnie wódki albo kawy. Nie mówią już dzień dobry. Wiesz chłopaku, ludzie to taki parszywy gatunek, który Bogu nie wyszedł – kierowca nic nie odpowiada i z zastanowieniem wygląda przez szybę. Nie chce kontynuować rozmowy. Może się boi.

Wysiadam, gdy tylko dojeżdżamy do Różanej i życzę mu spokojnych świąt. Niedaleko jest park. Jest pusto i zbyt zimno na spacer, nie widać ani jednego chętnego do spaceru. Siadam na ławce i zerkam w niebo. Nie jest przecież wcale tak źle, coś tam zjadłem, mam rękawiczki a na niebie pojawiło się piękne, blade słońce. To znak, że mróz się utrzyma jeszcze przez kilka dni. Szkoda, że w ludzkich sercach mrozi czasami całe życie.

                                                            Katarzyna Fląt