Odszedłeś ode mnie w upalny letni wieczór.
Jeden z tych, które nie przypominają zwiastunów nocy, rażą gorącem i sprawiają, że skóra złośliwie się lepi. Słońce i Księżyc zgodnie dzieliły się niebem, ten drugi w połowicznej odsłonie, przypominając, że nawet w te letnie miesiące dzień ma swój koniec.
Jak wszystko, zdawał się dodawać ze smutnych westchnieniem.
Nade mną unosiła się chmara komarów. Co poniektóre zlatywały, zwabione potem, może i łzami, siadały na mojej skórze, dostrzegając w niej znakomity kąsek. I wiesz? Pozwalałam im się gryźć. W moich rękach zabrakło sił na to, by którąś unieść i skończyć ich marny żywot. Patrzyłam więc, jak wysysają ze mnie krew, być może mając trochę nadziei, że jednak któryś wypije ze mnie wszystko i zostawi mnie martwą.
Ale nie stało się tak.
One tylko przylatywały, piły i odlatywały. Przywodziły na myśl ciebie i innych moich chłopców. Wszystkich, którzy otwierali drzwi, stawali w progu, ale nigdy go nie przekraczali. Pili tylko moją krew, a może wcale nie krew, coś innego. Z każdym ich przyjściem, moja twarz się rozświetlała. Wstępowała we mnie moc. Stawałam się piękniejsza. Mądrzejsza. Wyraźniej mówiłam, pierś wypinałam, kręgosłup prostowałam. Sny raziły kolorami, marzenia nabierały sensu, bo przecież wreszcie było o kim i z kim. Powiedziałeś kiedyś, doskonale pamiętam, że mój uśmiech mógłby rozjaśnić kilkusettysięczne miasto. Mówiłeś, że jego potęga zapaliłaby lampki przy łóżkach tych, którzy zgasili je, by kochać się w ciemności. Znużonym uruchomiłaby radia i nakłoniła do tańca. Na telebimach wielkich miast pojawiłyby się słońca, czyniące dzień z nocy, budzące tych wszystkich ludzi z koszmarów, jakimi były ich nudne egzystencje.
Jesteś słońcem, mówiłeś.
Byłam nim przy tobie. Uwierzyłam nawet, że beze mnie nie byłoby istnienia na Ziemi. Że to moje promienie tchnęły życie w rośliny, pozwoliły makom kwitnąć, irysom fioletowieć, truskawkom dojrzewać, drzewom odzyskiwać zieleń po zimie. To ja i tylko ja w skamieniałe grunty tchnęłam oddech. Z wody wydostałam pierwsze stworzenie i dzięki mnie właśnie nauczyło się żyć na lądzie. Beze mnie nie byłoby nic.
Tak przecież mówiłeś.
I pomyślałam, że skoro beze mnie te lądy, te rośliny i to życie nie istniałoby, skoro beze mnie rzeczywiście nic, to i ty zostaniesz. Skoro byłam słońcem, nie powinieneś pozwolić mi zgasnąć. Przecież bez słońca to koniec. Katastrofa.
Śmierć.
A ty odszedłeś ode mnie w letni upalny wieczór.
Świat się nie zatrzymał. Roślinność nie przestała kwitnąć. Czas się nie cofnął. Woda w oceanach nie wezbrała turkusowym kolorem, nie wypluła plastiku, wróciwszy do pierwotnego stanu. I ty nie umarłeś. A bez słońca wszyscy byśmy zginęli. Wiedzą to nawet dzieci.
Czyli mnie okłamałeś.
Odszedłeś jak inni. Zostawiając po sobie ślady, ale nie te na skórze, a wewnątrz mnie, jak gdybyś przydługimi paznokciami ranił moją duszę. Wybaczyłam, w końcu rzuciłeś na do widzenia krótkie przepraszam.
Trudno pielęgnować takie urazy. Nakupiłam w aptece, wiesz, tej na rogu, bandaży i gazy. Pani nosząca okulary o grubych szkłach zaproponowała środek, ażeby odkazić ranę, nie mówiłam jej, że to pęknięte serce i duma. Wzięłam i jego, zapłaciłam pospiesznie i wróciłam do domu. Rzuciłam to wszystko na blat kuchenny i zaczęłam strasznie płakać. Bo nie wiedziałam, co z tym zrobić. Bo żaden bandaż nie pomagał na ten ból. Bo mnie oszukałeś, nazywając słońcem. Przecież bez słońca żyć byś nie mógł.
Ale Księżyc dobrze mówił, że wszystko ma swój kres. I moje łzy go miały. Skończyły się, jak gdybym wykorzystała cały zapas i więcej mi nie przysługiwało. Płacz ustał. Nawet i ten ból, co to miał trwać nieskończenie długo.
To przyszło do mnie tak nagle – ta myśl. Wiesz, że ja nigdy nie świeciłam dzięki tobie. Nie byłam słońcem, bo mnie nim uczyniłeś. Nie ty mnie stworzyłeś. Byłam nim na długo, zanim się pojawiłeś.
Uniosłam dłoń, uderzyłam otwartą o udo, mordując natrętnego komara.
Skoro nie chciałeś jaśnieć ze mną, równie dobrze mogę to robić sama.
Justyna Luszyńska