Najgorzej jest odejść / Justyna Luszyńska

0
471

Moja matka zawsze mi to powtarzała – że najgorsze jest odchodzenie. Wiedziała, co mówiła. Odchodziła dwadzieścia siedem razy, również od mojego ojca. Miała nawet swój rytuał. Pamiętam, jak zawsze przed ostateczną ucieczką stawała przy balkonowych drzwiach, pomiędzy dwoma palcami trzymała cienkiego papierosa. Wypuszczała dym z płuc tak powoli, że zdawało mi się wtedy, że nie jest moją matką; nie jest człowiekiem, lecz smokiem.
Ale nie. Wokół nas panowała zimna rzeczywistość. Żadnej magii i zamku, którego mogłybyśmy bronić.
Zazwyczaj pakowałyśmy się i uciekałyśmy w deszczu. Do dziś nie wiem, o co chodziło z tą pogodą. Jako nastolatka lubiłam myśleć, że niebo płakało nad tym, że znów coś traciłam. Inne miasto, to też inni ludzie. Wszystkie przyjaźnie zostawały za mną. Mój pokój, moje łóżko, nawet lodówka, z której wreszcie po miesiącach przestałam się wstydzić cokolwiek wyciągnąć.
Ale nie. Trzeba wszystko spieprzyć. Trzeba zabrać to, co zapachniało bezpieczeństwem.
Wszystko dobrze… i nagle huk! Jeb! Podniesiony głos, rozbity o podłogę talerz, płacz mojej matki. Na początku było mi jej żal. Jej łzy wierciły mi dziurę w brzuchu, nawet kiedy wysychały sekundę po zatrzaśnięciu drzwi. Martwiłam się, że coś ją boli, uwiera, dotyka, ale nic z tych rzeczy. Moja matka po prostu wiedziała, że płacz wiele ułatwia. To trochę tak, jakby mówiła każdemu z tych mężczyzn: Spójrz, płaczę, więc boli mnie to odejście. Wcale nie planowałam tego od tygodni.
A tak właśnie było. Robiło się zbyt stabilnie? Zbyt spokojnie? Trzeba było uciekać.
Jeśli bili, krzyczeli, chlali i ćpali, zostawała na dłużej. Mogłabym przysiąc, że słyszałam ze swojego pokoju jej przyspieszony puls, ilekroć ktoś miał zamiar potraktować ją źle. W takich miejscach chciała zostawać – im bardziej mieszali ją z błotem, tym lepiej. Im mniej ją kochali, tym bardziej była zachwycona. Wreszcie nie musiała nikogo przekonywać, że nie zasługuje na miłość.
W tym wszystkim byłam ja. Dziwne, że przetrwałam. Tyle razy moja matka obwieszczała mi, że będę mieć braciszka lub siostrzyczkę i jakoś nigdy do tego nie doszło. Gdzieś po drodze oberwała, gdzieś pojawiła się krew, niebieskie światła, szpital. Tylko że takich ludzi jak ona nie trzyma się zbyt długo w szpitalu. Szkoda na taką łóżka. Był braciszek, nie ma braciszka. Najbardziej bolała myśl, że się cieszę. Łatwiej przetrwać samej. Co się kiedyś wydarzyło, że donosiła tę jedną jedyną ciążę i wyrzuciła mnie na ten okrutny świat?
Przychodziła opieka, oczywiście, że przychodziła. Ładni ludzie w białych koszulach, ale szybko wychodzili. Marszczyli nosy przez smród w mieszkaniu i brzydzili się cokolwiek dotknąć. Sąd dawał matce kolejną szansę, bo przysięgała, że wraca na dobrą drogę. Tak, wracała. Dziesięć razy postawiła na niej swoją stopę i dziesięć razy szlag wziął jej obietnice.
Pojawiał się mężczyzna. Jakby świat składał się tylko z nich. Jakby oni stanowili początek i koniec sensu wszystkiego. Pojawiali się i okazywali jej najmniejszy przejaw uwagi. Zatrzymali na niej dłużej wzrok. To wystarczyło, żeby wyginała grzbiet jak kotka, odpinała kolejne guziki na dekolcie. Szła do nich do domu.
Ja wracałam do domu, jaki znałam. Gdzie matka?, pytali jej partnerzy. Kłamałam, a oni udawali, że mi wierzą. Do czasu. Na tym świecie wszystko jest do czasu.
W dniu śmierci mojej matki, wszyscy płakali. Jakby węsząc rozkładające ją za życia choróbsko, znalazła innego mężczyznę. Ułożyła się wygodnie w jego łóżku, dawała się karmić, opiekować sobą. Instynkt samozachowawczy tym razem pozwolił jej przyjąć jego naiwną miłość. On chciał walczyć o jej zdrowie, o nią, o ich uczucia. Przedstawił ją rodzicom, kupował sukienki, których moja prawdziwa matka nigdy by nie założyła, ale ta piszczała na ich widok i rzucała mu się w podzięce na szyję. Rozjaśniła czarne włosy. Przestała rozmazywać czerwoną szminkę na ustach.
Córcia, idź po rozum do głowy, mówiła. Zmień się. To nie jest życie, jakiego dla ciebie chcę.
Padał deszcz. Stałam w drzwiach balkonowych nowoczesnego mieszkania jej ostatniego mężczyzny i paliłam cienkiego papierosa. Bardzo powoli wypuściłam dym z płuc.
Matka siedziała na sofie, chuda jak zawsze, tak samo głupia jak zawsze, ale udająca przemienioną. Lepszą.
Lepszą ode mnie.
Wyrzuciłam niedopałek na marmurowe płytki i przydeptałam butem. Nikt nie zauważył. Facet mojej matki właśnie obdarowywał moją córkę jakąś głupią zabawką. Wszystko, byleby tylko pokazać: mnie stać; ja mam.
Chwyciłam małą za rękę, nie pozwalając jej nawet zabrać ze sobą tego gówna. Nie potrzebowałyśmy niczyjej łaski. Nie potrzebowałyśmy pozorów szczęśliwej rodziny, prezentów, pięknego mieszkania i kolejnych obietnic bez pokrycia. Już wtedy to wiedziałam.
I miałam rację. W końcu miesiąc później matka umarła. Teraz będzie inaczej, powtarzała za życia. Ciągle tylko słowa, których nie potrafiła dotrzymać.
– Mamusiu, gdzie teraz będziemy mieszkać?
Odwracam się do siedzącej na tylnym siedzeniu dziewczynki. Powinnam kupić dla niej fotelik. Wiem, że powinnam.
– U mojego kolegi – odpowiadam.
– Znów jakiegoś nowego?

                                                     Justyna Luszyńska

 

Obraz wyróżniający: pexels-denx-arman-5360500.jpg