Monika Godlewska – jest lekarzem, a swoją zawodową przyszłość wiąże z chirurgią. Niegdyś pisała wiersze, obecnie woli prozę. Pasjonatka historii, języków obcych oraz swojej pracy. Pisanie to dla niej sposób by uwolnić wyobraźnię i przenosić się w czasie do ulubionych epok. „Dama Kier” jest jej debiutem powieściowym.
Monikę możecie znaleźć na Instagramie: @monikagodlewskapisze
Źródło: www.lubimyczytać.pl
Justyna Luszyńska: Moniko! Znamy się troszkę prywatnie, ale dzisiaj weszłam na Lubimy Czytać i zajrzałam do noty biograficznej. Jest tam napisane: lekarka, pasjonatka historii, języków obcych. No i oczywiście pisarka. I nie mogłabym nie zauważyć po lekturze Twojej debiutanckiej książki „Damy Kier”, że tak naprawdę wszystkie Twoje pasje widać na kartach tworzonych przez Ciebie historii. Akcja „Damy Kier” rozgrywa się w Londynie na początku XX wieku. Opowieść jest przepełniona opisami oddającymi klimat tamtych czasów i ówczesnej londyńskiej socjety. Jeden z bohaterów jest chirurgiem. Ba! Niech wspomnę również o drobnych zwrotach w języku francuskim, bo czemu nie? Tak naprawdę w tej jednej powieści oddałaś wszystko, czym się interesujesz. Aż chciałoby się spytać: co było pierwsze — kura czy jajko? Albo po prostu — która z tych pasji jako pierwsza podbiła Twoje serce?
Monika Godlewska: Jako pierwsze musiały być historia oraz pisanie, myślę, że nawet w tym samym czasie. Pamiętam, że od dzieciństwa uwielbiałam czytać książki, których akcja rozgrywała się w dawnych czasach. „Małgosia contra Małgosia”; czy „Godzina Pąsowej Róży” to były jedne z moich ukochanych książek! „Godzina Pąsowej Róży” sprawiła, że postanowiłam napisać kiedyś powieść rozgrywającą się w XIX wieku. I prawie mi się to udało! Co prawda „Dama Kier” startuje w roku 1903, ale to naprawdę niewielka różnica. Wstawki z języka francuskiego oraz języka irlandzkiego wydawały mi się istotne, ponieważ wzmagają klimat. Główna bohaterka „Damy Kier” Nora Hardinge, jest w połowie Francuzką, poza tym jej nieznośny, nieco kapryśny charakterek w sam raz pasuje do francuszczyzny. Łatwo wyobrazić sobie tę próżną, choć bardzo uroczą damę, cedzącą słówka i co rusz wtrącającą coś po francusku. Z kolei irlandzki jest dla mnie językiem kompletnie nieznanym, niemniej jednak wyszukiwanie odpowiednich fraz było dla mnie ciekawym doświadczeniem. Myślę, że bez pisania tej książki raczej nie sięgnęłabym akurat do tego języka.
Jeśli chodzi o postać Cilliana, który pracuje jako chirurg – cóż, nie mogłam oprzeć się pokusie, by nie wrzucić choćby małego fragmentu swojej codzienności do powieści. Poza tym, ówczesna medycyna znacząco różni się od obecnej opieki medycznej, więc wyszukując informacje mogłam dowiedzieć się, jak ciężkie były początki mojej profesji, jakim uporem odznaczali się ludzie, którzy mimo wielu przeszkód robili wszystko, by zrewolucjonizować medycynę i poprawić warunki pacjentów. To właśnie im zawdzięczamy obecny nacisk na dezynfekcję rąk czy narzędzi – jak się okazało, kluczowy element dbania o zdrowie pacjentów. Zatem mogę śmiało potwierdzić, że w powieści udało mi się połączyć wszystkie cztery zainteresowania i w dodatku ubrać je w kostium wczesnoedwardiańskiej Anglii.
J. Luszyńska: Czuć w tej powieści Twoje serce, ale przede wszystkim czuć ten XX- wieczny Londyn. Bezbłędnie oddałaś klimat tamtych czasów i masz absolutną rację — wstawki w języku francuskim dodały Norze jeszcze więcej charakteru.
Chciałabym się zatrzymać właśnie przy głównej bohaterce trylogii. Sama przyznałaś, że lady Hardinge to nieco próżna i kapryśna dama. Stworzyłaś protagonistkę, którą nie każdy z miejsca polubi. Ja również nie od razu zapałałam do Nory sympatią. Poznajemy ją stopniowo i dopiero wtedy przychodzi zrozumienie dla jej czynów. Nie obawiałaś się stworzenia postaci, która nosi tak gruby pancerz? Tego, że niecierpliwi czytelnicy z miejsca ją odrzucą, zamiast spróbować lepiej poznać?
M. Godlewska: Trochę się obawiałam, ale ja lubię wyzwania, więc uznałam, że tak niejednoznaczna protagonistka będzie interesująca do prowadzenia. Co nie oznacza, że mnie Nora nie działa na nerwy! Chciałam, żeby była „jakaś”, godna zapamiętania. Nawet wtedy, gdy Czytelniczka uzna, że Nora jest okropna, nieznośna i irytująca – w porządku, ale nie jest bezbarwna. Podoba mi się, kiedy główna bohaterka powieści wzbudza emocje. Tworząc ją, kierowałam się głównie tym, by robiła wszystko odwrotnie niż ja osobiście bym zrobiła.m Dlatego jej decyzje mogą wydawać się niezupełnie racjonalne, a jej podejście do życia całkowicie oderwane od rzeczywistości. Z całą pewnością uzyskałam to, na czym najbardziej mi zależało, czyli – lady Eleanor Hardinge nie jest obojętna dla Czytelników. Norę albo się kocha, albo się jej nienawidzi. Rozumiem zatem wszystkie osoby, którym działa na nerwy, ale przyznaj, że nie można odmówić jej uroku!
J. Luszyńska: Zdecydowanie Nora nie jest bezbarwna i budzi emocje! Tego odmówić jej nie mogę. Powiem Ci, że z mojej perspektywy jako czytelniczki, jest też zagubiona, a jej pragnienia są bardzo ludzkie — być bezpieczną i kochaną. Tylko nie zawsze wie, jak ma te cele osiągnąć. To coś, z czym możemy się utożsamiać.
Pamiętam, że skończyłam lekturę pierwszego tomu z myślą: „Nie jestem pewna, czy ją lubię, ale z pewnością rozumiem, dlaczego mogła zachowywać się w taki sposób”. Sądzę, że właśnie zrozumienie jest kluczowe. Jeśli czytelnik nie rozumie postaci, nie może jej kibicować.
Jestem szalenie ciekawa, co zainspirowało Cię do opowiedzenia historii Nory? Czy od razu wiedziałaś, że to będzie trylogia, czy ta opowieść sama zażądała kontynuacji, a Ty nie miałaś nic do gadania?
M. Godlewska: Od razu wiedziałam, że to będzie dłuższa historia, która z pewnością nie zamknie się w jednej książce. Szacowałam trzy, góra cztery tomy, ale wydarzenia ułożyły się w ten sposób, że ostatecznie wyszła nam trylogia 🙂 na początku nie chciałam tytułować kolejnych części nazwami kart, ale w końcu uznałam, że to element łączący książki, no i daje Czytelniczkom łamigłówkę. O ile w przypadku „Damy Kier” raczej nie sprawia trudności odkrycie, której postaci dotyczy tytuł, o tyle w przypadku dwóch pozostałych tomów sprawa nie jest tak prosta! Czy „Król Pik” to Cillian Shaw, a może ktoś zupełnie inny? A co z „Damą Pik”? Czy to inna postać, czy może wskutek różnych doświadczeń i wydarzeń Nora ewoluowała i z uroczej Damy Kier przemieniła się w złowrogą Damę Pik? Tego nie zdradzę, ale podobają mi się te rozważania.
Jeśli zaś chodzi o inspirację, chęć opowiedzenia historii, która rozgrywa się w czasach wiktoriańskich/edwardiańskich tkwiła we mnie od dzieciństwa, odkąd przeczytałam „Godzinę Pąsowej Róży”. Początkowo postać Eleanor miała być odpowiedzią na bohaterki zbuntowane przeciwko swojej klasie społecznej i nadmiernie wyemancypowane. Nora miała być dzieckiem swojej klasy i swojej epoki. Wątek Cilliana Shawa oraz Irlandii przyszedł do mnie dużo później, jednak bardzo ładnie splótł się w jedno z losami pewnej kapryśnej damy… 🙂
J. Luszyńska: No dobrze, to teraz pytanie z gatunku tych wrednych. Jak bowiem można pytać rodzica o ulubione dziecko? A jednak spytam! Która postać tej trylogii jest Twoją ulubioną? Przy tworzeniu której najlepiej się bawiłaś? Wiem z doświadczenia, że to wcale nie musi się ze sobą pokrywać…
M. Godlewska: A ja bardzo lubię to pytanie, bo odpowiedź zawsze sprawia mnóstwo frajdy! 🙂 I masz rację, akurat w przypadku postaci z trylogii te dwa pytania wcale się ze sobą nie pokrywają. Nie powiem, że Eleanor jest moją ulubioną postacią, wręcz przeciwnie (z głównej pary wolę Cilliana), ale z drugiej strony ja rzadko kiedy lubię swoich protagonistów. Zdecydowanie faworyzuję drugi plan, ponieważ tam można się wykazać. Jeśli chodzi o ulubieńców, musiałabym wybrać pomiędzy trójką postaci i to byłoby trudne, zatem… Są to Maeve O’Sullivan, hrabia Bulwer oraz hrabia Moubray. Maeve lubię, gdyż jest bardzo niejednoznaczna, ma swoje wady, ale również smutną historię, co sprawia, że jest ludzka i stoi trochę w opozycji do Nory. Thomas Bulwer jest po prostu bardzo przyzwoitym człowiekiem o dużych ambicjach oraz sekretnych uczuciach do jednej z głównych postaci. Z kolei George Moubray to antagonista, przynajmniej od pewnego momentu, ale świetnie mi się go pisało!
Natomiast odpowiadając na drugie pytanie: najlepiej bawiłam się przy tworzeniu markiza Thurlowe’a oraz jego ciętych ripost. Dużo frajdy sprawiały mi dialogi, szczególnie te, w których jakaś postać jest wredna w stosunku do Nory albo do Cilliana (na przykład jego rozmowy z matką Maeve lub z Roderickiem Hardinge’em 🙂 ). Widać po tych odpowiedziach, co mi w duszy gra… Tak naprawdę jestem okropną autorką, która uwielbia znęcać się nad swoimi bohaterami… I nawet tego nie ukrywam! 😀
J. Luszyńska: To jest absolutnie ciekawa sprawa — jak autorzy kochają pastwić się nad swoimi ukochanymi postaciami! Amerykańscy naukowcy zdecydowanie powinni zbadać tę sprawę!
Pozwól jednak, że złapię Cię za słówko! Powiedziałaś, że faworyzujesz drugi plan, ponieważ możesz się „wykazać”. Myślę, że wiele osób zastanowi się w tym miejscu: „Jak to? A nie jest tak, że to pierwszy plan wymaga więcej zaangażowania?”. No właśnie, powiedz nam — jaką różnicę dostrzegasz pomiędzy kreacją pierwszego i drugiego planu? I oczywiście — dlaczego wolisz drugi?
M. Godlewska: Wydaje mi się, że tworzenie protagonistów rządzi się własnymi prawami. Jakby nie było, jest to postać, która będzie nam towarzyszyć przez praktycznie całą historię. Musi więc być równocześnie ciekawa, ale i nie męcząca. Wydaje mi się – lecz jest to wyłącznie moje własne podejście – że główni bohaterka czy bohater nie mogą być za bardzo charakterystyczni, bo w miarę trwania fabuły zaczną działać czytelnikom na nerwy. Oczywiście, równocześnie nie mogą być też zbyt nudni i zwyczajni… Ech. Pisanie to jednak nie jest taka prosta sprawa! 😀
Przyznam się, że podczas tworzenia postaci Nory (i Cilliana również) złamałam tę regułę. Stąd też w niektórych opiniach przewija się stwierdzenie, że lady Eleanor jest irytująca, męcząca, niezrozumiana albo nieznośna. Oczywiście, że jest. Jako protagonistka. Pokuszę się o stwierdzenie, że gdyby Nora była bohaterką drugoplanową, nie wzbudzałaby aż takiej niechęci. Z drugiej strony, cieszę się, że ta postać tak bardzo działa na Czytelniczki. Możemy więc uznać, że jest wyjątkiem, który potwierdza regułę, bowiem w przypadku moich pozostałych powieści byłam o wiele bardziej zachowawcza w stosunku do tworzenia postaci pierwszoplanowych.
J. Luszyńska: Tworzenie postaci to temat-rzeka. Można tutaj dyskutować, ale tak naprawdę wszystko sprowadza się do tego, że każda opowieść i każdy autor potrzebuje czegoś innego i coś innego się u niego sprawdzi. Czyli nasze ukochane: „to zależy”.
Wspominasz jednak o swoich pozostałych powieściach, których publikacja jeszcze przed Tobą. Pozwól więc, że spytam — jak zmienił się Twój sposób pracy lub podejście do pisania książek po debiucie? Czy w ogóle się zmieniły?
M. Godlewska: Oj tak, mogę śmiało powiedzieć, że po debiucie wszystko się zmieniło. I to dosłownie wszystko, od mojego podejścia do tworzenia fabuły, poprzez sposób pracy, aż do odbierania opinii. Myślę, że gdyby nie debiut, nie nauczyłabym się wielu rzeczy, które teraz wiem i które bezwstydnie wręcz wykorzystuję przy pracy nad książką 😀 Mam na myśli przede wszystkim sposoby konstruowania powieści pod kątem wydarzeń, ale też różne inne zabiegi. Warto w tym miejscu wspomnieć, że opowiadania są ku temu niezłą szkołą – a przez bardzo długi czas byłam na „nie”, gdy szło o pisanie krótkich form. Na szczęście zrozumiałam, że warto doceniać krótkie teksty i czerpać z nich wiedzę. Kilka moich opowiadań można znaleźć w antologiach lub w tematycznych magazynach, jednak nie są to romanse historyczne, a horrory, ponieważ ostatnio odkrywam w sobie miłość do… pisania grozy!
Ale odbiegam od tematu. Myślę, że publikacja trylogii o Norze i Cillianie to było wartościowe doświadczenie i bardzo się cieszę, że mogłam je przeżyć. Wiele się nauczyłam, nie tylko o tym, jak wygląda wydawanie książki „od kuchni”. Dzięki tym powieściom poznałam również wiele osób, które także piszą i dzięki temu możemy się wspierać oraz uczyć się od siebie nawzajem.
Publikacja książki to też trudny moment, ponieważ – nie oszukujmy się – autorka podchodzi do swojej powieści jak do potomka, w końcu spędziła nad nią mnóstwo czasu, włożyła mnóstwo pracy w powstanie tego „dziecka”, a teraz musi wysłać je w świat. I już nigdy nie będzie mogła go chronić. Z perspektywy czasu uważam, że to też jest cenne doświadczenie, wystawić się na krytykę osób, które kompletnie mnie nie znają. Dostają tylko „część mnie”, w ładnej okładce i na papierze i mają tę przewagę, że mogą napisać o mojej książce dosłownie wszystko. Co ja, jako autorka, zrobię z tymi opiniami, to już wyłącznie moja sprawa.
Uważam jednak, że nie ma się do obrażać na Czytelników, nawet jeśli ich recenzja nie jest do końca taka, jaką bym chciała otrzymać. Pójdę dalej – uważam, że nawet w hejcie da się znaleźć dla siebie coś rozwojowego i wyciągnąć z niego lekcję. Oczywiście, że jest trudno, szczególnie przy tych najbardziej nieprzyjemnych opiniach, ale z drugiej strony… są dwa wyjścia. Albo płakać w kącie, bo dostało się negatywną opinię i nigdy więcej niczego nie napisać, albo zaakceptować to, oddzielić emocję od merytoryki i wyciągnąć lekcję dla siebie, by pisać coraz lepiej. Osobiście polecam to drugie wyjście. Jest trudne i trzeba mieć w sobie sporo pokory i mądrości, ale warto 🙂
J. Luszyńska: Wystawienie swojego dzieła na krytykę to dowód ogromnej odwagi. Napisanie książki to nie bułka z masłem. Wymaga ogromnego nakładu pracy, poświęconego czasu, nerwów, ale i przecież naszego głosu. Każdy ma do powiedzenia coś innego, bo inaczej postrzega świat. I zgadzam się z tym, że krytyka może nam pomóc, jeśli sprawnie do niej podejdziemy. Co do hejtu, mam wątpliwości, ale z drugiej strony — jeśli potrafisz spojrzeć na to w ten sposób, nie wydaje się już tak szkodliwy. Tak jak powiedziałaś — możemy albo schować się w skorupie, albo podnieść się po przewrotce i dalej robić swoje. Też wolę tę drugą możliwość.
Chciałabym nawiązać jednak do procesu wydawniczego. Przy publikacji trylogii miałaś okazję poznać temat od kuchni. I tutaj nasuwa mi się kolejne pytanie: czy ten proces różnił się od Twoich wyobrażeń na jego temat?
M. Godlewska: Przede wszystkim nie sądziłam, że proces wydawniczy trwa tak długo… i że jest tak pracochłonny. W trakcie redakcji czytałam każdą z moich książek przynajmniej dwukrotnie od początku do końca. Kiedy pracuje się intensywnie nad jakimś tekstem, od pewnej chwili ma się go totalnie dość i nie chce się na niego patrzeć – przynajmniej ja tak miałam 😀 – ale mimo to brnie się dalej. Mnie przede wszystkim pomagała świadomość, że ten wysiłek jest po to, by ulepszyć mój tekst, że to nie pójdzie na darmo. Prócz mnie był sprawdzany także przez redaktorkę oraz korektorkę, bo co trzy głowy to nie jedna – a mimo to wyjawię w sekrecie, że w pewnej scenie w „Królu Pik” jest pozostałość po pierwotnej wersji sceny. Wszystkie trzy jakimś cudem ją przeoczyłyśmy! Nie jest to, rzecz jasna, rażący błąd, podejrzewam, że mało która Czytelniczka go wyłapie, ale ja, podczas przeglądania książki w ostatecznej wersji to znalazłam. Być może dlatego, że znajduje się w scenie, którą wyjątkowo lubię… ale nie, na pewno nie zdradzę, o co dokładnie chodzi! 😀 Muszę pilnować swoich sekretów oraz sekretów Nory!
Myślę, że mogę śmiało powiedzieć, że mimo wszystko lubię proces wydawniczy, ponieważ towarzyszy mu cała gama uczuć, od zmęczenia podczas redakcji, po ekscytację przy prezentacji okładki. No i w końcu następuje Wielki Dzień – premiera! To wszystko to niesamowite doświadczenie i bardzo się cieszę, że wiem już jak to jest wydawać książki.
J. Luszyńska: Ja też szalenie się cieszę, że doświadczasz tego i wydajesz kolejne książki, bo świat ich potrzebuje! I doskonale wiem, co masz na myśli, mówiąc o procesie wydawniczym. To masa czasu i energii, ale zdecydowanie warto.
Moniko, a powiedz mi jeszcze — do kogo skierowane są Twoje książki? Co Czytelnicy znajdą w nich dla siebie? I co starasz się nimi przekazać?
M. Godlewska: Moje książki są skierowane przede wszystkim do kobiet, bo zawsze zależało mi na tym, by pisać „o kobietach”, ale i „do kobiet”. Zatem docelowa Czytelniczka znajdzie w powieściach mojego autorstwa przygody bohaterek z krwi i kości, które przeżywają całą gamę emocji, dokonują trudnych wyborów, walczą o siebie i prawo do decydowania o sobie, popełniają błędy i wyciągają z nich wnioski. W moich historiach staram się ukazać, jak ważna jest możliwość podejmowania decyzji, zarządzania sobą, wolność – czy jest się damą, czy irlandzką buntowniczką.
Co nie oznacza, że moich książek nie mogą czytać Panowie! Z tego co wiem, mam przynajmniej kilku Czytelników płci męskiej i historia Nory i Cilliana przypadła im do gustu! 🙂
J. Luszyńska: Tego właśnie pragniemy najbardziej: czytać o zwykłych-niezwykłych ludziach. Takich, z którymi możemy się utożsamić, polubić ich i im kibicować.
Zanim skończymy naszą rozmowę, mam do Ciebie ostatnie pytanie: co najbardziej kochasz w pisaniu książek?
M. Godlewska: Zdecydowanie najbardziej kocham w pisaniu to, że daje mi ogromne możliwości. Jedyną granicą jest moja wyobraźnia. Pisanie daje też duże lekcje pokory i cierpliwości, bo praca nad książką nie kończy się w momencie postawienia ostatniej kropki, wręcz przeciwnie – dopiero wtedy zaczyna się wzmagać. Można więc powiedzieć, że pisanie powieści to trochę ćwiczenie charakteru. Poza tym, dzięki pisaniu można dawać upust emocjom, opowiadać historie, tworzyć światy… cóż, praktycznie same zalety! 😀
Pięknie to powiedziałaś!
Moniko, szalenie dziękuję Ci za tę rozmowę. To była absolutna przyjemność!
Justyna Luszyńska
Wywiad przeprowadziła Justyna Luszyńska – pisarka, anglistka i miłośniczka herbaty. Pisze powieści („Będę czekać całą noc”, „Łączy nas nienawiść”), prowadzi swoją stronę (www.pisadlo.pl) oraz działa na Instagramie, na którym albo nakleja plasterki na dusze (@pisadlo_luszynska), albo uczy siebie i innych o tym, jak pisać dobre książki (@j.luszynska).
Poza tym buduje kampera, którym chce jeździć po świecie, je naleśniki z masłem orzechowym i kocha wiosnę, między innymi dlatego, że wtedy kwitną bzy. A kiedyś zamieszka blisko gór, bo ciągnie ją do nich jak cholera. Wiadomo? Może w poprzednim wcieleniu była jedną?