Trojan / Patryk Betliński

0
873
Na drugim końcu naszej galaktyki żyli ludzie.
Nie była to oczywiście informacja, którą od tak można przekazać stacjom telewizyjnym i portalom informacyjnym, była to jednak absolutna prawda. Widziałem porównanie na własne oczy, byli identyczni! W końcu miałem okazję się wykazać. W końcu miała nadejść misja, na którą czekałem całe życie.
Ale od początku.
W 1977 roku NASA wystrzeliła w kosmos Voyager Golden Record. Pozłacane dyski, zawierające podstawowe informacje o Ziemi i jej mieszkańcach, zostały wyrzucone w ciemny, nieskończony ocean. Pięćdziesiąt lat później zdecydowano się ponowić misję i przekazać uaktualnione informacje potencjalnym pozaziemskim towarzyszom. Voyager Digit Record, bo taką nazwę przyjęły nośniki cyfrowe zawierające dokładną charakterystykę ludzkości, zostały wystrzelone w próżnię piętnastego lutego 2027 roku.
Już trzy lata później NASA udało się przechwycić podobną sondę zmierzającą w kierunku Ziemi. Jakie było ich zdziwienie, gdy nośniki obcej cywilizacji niczym nie różniły się od naszych. Za to kiedy odkryli, że ich zawartość jest wręcz lustrzanym odbiciem VDR, o mało co nie wpadli w panikę.
Tak, gdzieś daleko w odmętach Drogi Mlecznej żyli ludzie, dokładnie tacy sami ludzie jak my. Nikt nie wiedział, jakim cudem naukowcy nie odkryli tego wcześniej. Jedna z teorii mówiła o bardziej zaawansowanej technologii naszych sąsiadów, która potrafiła odbijać promienie słoneczne i zakłócała pracę teleskopów. Jeszcze inna stwierdzała, że po prostu eksplorowaliśmy kosmos niezbyt dokładnie. Ostatnia hipoteza, najpopularniejsza wśród miłośników teorii spiskowych, mówiła o tym, że to wcale nie ludzie wysłali nam tą sondę, lecz inna, o wiele bardziej zaawansowana cywilizacja, która chciała nas zmylić i zaciągnąć w pułapkę.
Mimo uderzającego na pierwszy rzut oka podobieństwa, nośnik cyfrowy obcej cywilizacji zawierał kilka różnic, szczególnie w kwestii kulturowej. Nasi sąsiedzi porozumiewali się jednym językiem, czymś w rodzaju połączenia angielskiego i francuskiego. Przeciągali niektóre głoski, innych w ogóle nie wymawiali, brzmiało to jak dialekt z zacofanej wioski w Wielkiej Brytanii, mogliśmy jednak zrozumieć ich wiadomości. Jeśli chodzi o muzykę, to nadal lubowali się przede wszystkim w klasycznej, choć ich fortepiany brzmiały jakoś lżej i przyjemniej. Sztukę mieli nad wyraz dziwną: ciemne, kolorowe bohomazy nie przedstawiały niczego konkretnego, nawet najwybitniejsi malarze i krytycy nie potrafili z nich czegokolwiek wywnioskować. Ostatni plik na nośniku był wiadomością głosową. Brzmiała mniej więcej tak:
Witajiicie Ziemianiiie,
Szok na wasziych twarzach musi być równiyje podobny do naszegoo. Tak podobny, jaik naszeey nośniky! To ogromna szansa dla nas obyu. Współpracujiąc możemy osiągnijąć wielkie rzeczy. Ustalmy datiję spotkania. Czy wy równijeż używacie kalendarza dwunastomijesięcznego?
Stragowie
W NASA tego dnia wybuchł chaos. Jedni z podnieceniem pisali listy i nagrywali kolejne wiadomości do obcej cywilizacji. Drudzy próbowali rozszyfrować z ich nośnika wirusy i przesłanki świadczące o pułapce, jeszcze inni z przerażeniem przełykali ślinę. Nikt nie wiedział, co teraz zrobić. Nikt nie przygotowywał się na otrzymanie odpowiedzi, szczególnie tak szybko.
Wkrótce panika sięgnęła rozmiarów wręcz gargantuicznych. Co prawda wszyscy naukowcy pracujący przy tym projekcie zostali objęci klauzulą bezwzględnego milczenia, ale zarząd i tak obawiał się, że prędzej czy później ktoś puści parę z ust. Jak najszybciej postarano się zatem o audiencję u prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Nie byłem obecny na pierwszym spotkaniu, nikt nie był też zbyt rozmowny w tej kwestii. Ponoć niemal natychmiast wybuchła żarliwa dyskusja, kubki latały po pokojach, komuś nawet udało się wybić okno, niszcząc przy okazji statuetkę wartą kilkadziesiąt tysięcy. Temat był, zdawałoby się, prosty: co zrobić z nowym odkryciem? Jak się zachować w tej sytuacji?
Dyskutujący podzielili się na trzy obozy. Pierwszy z nich usilnie nalegał na nawiązanie kontaktu z obcymi i ustanowienie relacji na podobieństwo symbiozy. Mieliśmy z nimi handlować, wymieniać się nowinkami ze świata nauki, razem eksplorować kosmos, a w przyszłości nawet prowadzić programy wymian międzyplanetarnych. Relacja ta według nich powinna być partnerska, nikt nie miał w niej dominować i narzucać swojej woli drugiemu gatunkowi. Pokój miał zostać osiągnięty nawet za cenę kilku ustępstw terytorialnych czy dyplomatycznych.
Drugi obóz pragnął przyjąć podejście zgoła inne, wychodząc z założenia, że ignorancja jest błogosławieństwem. Tak, w historycznym momencie odkrycia obcej cywilizacji część, pożal się Boże, naukowców chciała po prostu zapomnieć o jej istnieniu i udawać, że żadna taka rewelacja nigdy nie miała miejsca. Nośnik z informacjami o obcych miał zostać zniszczony, a wszystkie następne sondy zestrzeliwane, kiedy tylko wejdą w zasięg laserów. Logicznym następstwem był fakt, że obóz ten nie zebrał dużego poparcia, a cała gra toczyła się między dwoma pozostałymi graczami.
Jeśli chodzi o trzeci obóz…
Trzeci obóz był powodem, dlaczego w ogóle dowiedziałem się o tym odkryciu.
Zostałem powołany do zespołu, konkretnie do Międzyplanetarnej Grupy Uderzeniowej. Belgijski rząd wybrał do tego zadania właśnie mnie, jako wybitnego żołnierza i jednego z najwyższych rangą oficerów. Razem ze mną do drużyny dostało się kilku innych mężczyzn z innych jednostek specjalnych. Łącznie było nas trzynastu.
To właśnie my mieliśmy poprowadzić uderzenie na Starg. Samo odkrycie jak i podejście do niego zostało mi szczegółowo przedstawione przez samego prezesa NASA, stąd moja rozległa, niedostępna dla szarego obywatela, wiedza na ten temat. Dostaliśmy prywatną, naprawdę sporą kwaterę do zaplanowania szturmu, naukowcy zaś zajęli się przygotowywaniem wiadomości o spotkaniu dla obcej cywilizacji.
ównym powodem takiej a nie innej decyzji był stan naszej planety. Ziemia umierała i nikt już nie próbował zamieść tej sprawy pod dywan. Globalne ocieplenie od dekad wydawało się jedynie nadchodzącym za kilkadziesiąt lat kataklizmem, nadeszło jednak znacznie szybciej, niż mogliśmy się spodziewać. Temperatury co roku biły rekordy, różnorodność gatunkowa zwierząt zmalała o połowę, jakość powietrza zbierała ogromne żniwa w postaci zgonów. Trzeba było się wynosić i to raczej prędzej, niż później.
Dość szybko nawiązałem przyjacielską relację z Maxem Gauzerem, członkiem niemieckiego GSG 9, Jakubem Troczyńskim, należącym do polskiej jednostki wojskowej GROM, oraz sympatycznym, utalentowanym, choć dość temperamentnym hiszpanem o imieniu Juan Rodriguez, członkiem Guerrilleros.
Właściwie od samego początku wszyscy byliśmy zgodni, że najlepszą opcją będzie operacja Trojan. Zakładała ona wykorzystanie kilkunastu statków kosmicznych, które z pozoru miały magazynować żywność i towary na wymianę, a w rzeczywistości tysiące, może dziesiątki tysięcy żołnierzy. Po lądowaniu rozpoczęlibyśmy szturm. Plan wydawał się ryzykowny, lecz po dopracowaniu szczegółów wszyscy zgodziliśmy się, że jest najlepszy. Po pierwsze, Stargowie mówili jednym językiem, co za tym idzie musieli być albo jednym państwem, albo federacją. Na tak ogromnym i różnorodnym terytorium nie da się rządzić twardą ręką, nie jest też możliwe asymilowanie ludności. Wysnuliśmy z tego prosty wniosek: Stargowie muszą być pacyfistami. Głowa ich kraju przyleci na Ziemię z wizytą. To wprowadzi chaos w ich formacjach, kiedy już zaatakujemy. Nie będzie Zwierzchnika Sił Zbrojnych, generałowie będą próbowali połączyć się z władzami, a kiedy zrozumieją, że to niemożliwe, będzie już za późno na formowanie szeregów. Zaatakujemy otwartym szturmem w samym środku miasta, jak Grecy pod Troją.
Po drugie, mieliśmy być gośćmi najwyższej wagi. Nie przyjmą nas na pierwszej lepszej pustyni, ale na lądowisku pełnym sprzętu, narzędzi komunikacyjnych, a jeśli nam się poszczęści, to trafimy nawet na kwatery główne. Wszystko w jednym miejscu. Wszystko to upadnie jako pierwsze.
Po trzecie, zaraz za nami wylecą setki statków z dodatkowym wyposażeniem i, przede wszystkim, z dodatkową armią. Będziemy w stanie zająć całą planetę w przeciągu kilku miesięcy. Istnieje możliwość użycia broni atomowej. W tym samym czasie na Ziemi przedstawiciele planety Starg zostaną najpewniej aresztowani, a kiedy wrócimy, straceni. Cały Starg będzie nasz. Przeżyjemy. Ludzkość przeżyje.
Kategorycznie nie zgadzali się z nami członkowie pozostałych dwóch obozów, które wytworzyły się na dniach. Druga grupa chciała po prostu, bez zbędnych ceregieli, zrzucić na nich setki bomb atomowych, trzecia zaś zamierzała stworzyć śmiercionośnego wirusa i posłać go na Starg wraz z kolejnym komunikatem – nazwali go, Boże daj mi siłę, operacją Kwarantanna. Nie potrafiliśmy się dogadać, kłóciliśmy się przez kilka dni. Po tygodniu drugi obóz się rozpadł i w całości przeszedł na stronę opozycji. W końcu, trzynastego dnia, odezwał się Oliver Svenson, członek fińskich Służb Wywiadu Elektronicznego:
Proponuję głosowanie. W innym wypadku będziemy się kłócić bez końca.
A więc głosujmy – zarządził Patrick Hayes, irlandzki Ranger.
Trojan – powiedział Jakub jako pierwszy.
Kwarantanna – błyskawicznie odpowiedział Sasha Khdanij, członek Służb Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej.
Wymienialiśmy się głosami, aż w końcu doszliśmy do momentu, którego się obawiałem: głosowanie skończyło się na wyniku sześć do sześciu. Widziałem wściekłość w oczach moich oponentów, otwierali już usta, chcieli krzyczeć, machać łapami, przekonywać do swoich racji za pomocą impetu swojego głosu. W pewnym momencie usłyszeliśmy jednak cichy szmer i wszyscy zamilkliśmy jak na rozkaz.
Trojan – powtórzył nieznany mi żołnierz, który nie odezwał się wcześniej ani razu, patrząc mi prosto w oczy.
***
Pierwsza upadła baza wojskowa.
Było to zadanie dziecinnie proste, gdyż okazało się, że miałem rację. Stargowie faktycznie musieli być pacyfistami, bo ich baza była wojskowa tylko z nazwy: żadnych żołnierzy, puste hangary, zero kontroli. Na ulicach moja teoria jeszcze bardziej się potwierdziła: opór stawiały tylko nieliczne jednostki, policja nie była nawet uzbrojona, pojedyncze oddziały partyzanckie rozbijaliśmy w mgnieniu oka.
Plan również okazał się strzałem w dziesiątkę. Wylądowaliśmy w bazie wojskowej, przywitała nas delegacja z prezydentem miasta, z tego co zdążył powiedzieć, na czele. Od razu dałem rozkaz do ataku, z naszych statków wyleciały setki żołnierzy. Nie mieli czasu na reakcję. Jako pierwsi polegli za lepsze jutro Ziemian.
Celem szturmu były stacje radiowe i telewizyjne, dostawcy Internetu, serwerownie, drukarnie i wszystkie inne środki komunikacji, które mogłyby ostrzec przed naszymi zamiarami. Przedzieraliśmy się ulica przez ulicę, wypruwając w cywili tysiące sztuk amunicji, podpalając budynki, wysadzając bloki mieszkalne i infrastrukturę. Po kilku dniach skończyła się amunicja, miasto jednak już było nasze.
Niedługo po dostawie zasobów z Ziemi wznowiliśmy inwazję. Starg był piękną planetą, co by jednak nie mówić, cholernie zimną. Śnieg często sięgał do kolan, wiatr zrzucał nasze drony, butelki z wodą zamarzały nam w pojazdach. Kilku naukowców przed strzałem w głowę z bliskiej odległości nerwowo tłumaczyło nam coś o nadchodzącej epoce lodowcowej, jednak zbyliśmy te opowieści solidną dawką ołowiu.
Dostawy z naszej rodzimej planety szybko zniknęły, za co nieraz znieważaliśmy majestat prezydenta przy wódce i zagryzce. Był taki moment, że operacja Trojan wisiała na włosku. Na nasze szczęście okazało się, że większość potrzebnych nam zasobów jesteśmy w stanie zdobyć na miejscu. Niestety, ograniczona ilość żołnierzy dała nam się we znaki, musieliśmy zwolnić z ekspansją terytorialną. Miałem ogromną nadzieję, że wyrobimy się w wyznaczonym czasie: od tego w końcu zależało to, jak zapiszę się na kartach historii.
Po niespełna miesiącu zajęliśmy już naprawdę spory kawał terenu. W mieście o dziwnej, łamiącej język nazwie mieliśmy właśnie wieszać nasze flagi. W pewnym momencie zobaczyłem jednak chłopca z założonymi słuchawkami, który jak gdyby nigdy nic latał sobie swoim zabawkowym dronem. Kiedy mnie zobaczył nie przestraszył się, jedynie odsłonił uszy i powiedział:
Dzień dobry! Jestem Fleck. Jak się pan nazywa?
Kompletnie osłupiałem, nie wiedziałem co powiedzieć. Jego miasto właśnie płonęło, a przed nim stał sam Neron. A ten zamiast uciekać się przedstawia…?
Już miałem ściągać hełm i zacząć jakąś rozmowę. Nie wiem, co chciałem powiedzieć. Nie mogłem przecież kazać mu uciekać ani się schować, mieliśmy wybić Stargów co do jednego. Poczułem się jednak wywołany do tablicy. Złapałem za spód hełmu.
Coś huknęło, coś błysnęło, upadłem na ziemię.
Budynek za Fleckiem eksplodował. Jego ciało wyleciało w powietrze, kompletnie zniknęło wśród sporych kawałków tynku i drobnego szkła.
Jak wszystkich to wszystkich – powiedział Sasha, trzymając w ręku pilot. Wzruszył ramionami.
Przez cały ten czas wmawiałem sam sobie, że musimy to zrobić. Jeśli nie zajmiemy tej planety, to prędzej czy później wszyscy umrzemy przez kataklizm. Nie wiedziałem kogo zabijam, uruchamiając ładunki wybuchowe odwracałem wzrok. Tym razem nie umarło jednak pięćdziesiąt, sto, czy trzysta tysięcy osób. Nie umarło całe miasto. Umarł Fleck. I coś we mnie również umarło. Sam nie rozumiałem tego, co się ze mną dzieje. Zabijałem już wcześniej. Pod mój karabin trafiali terroryści, największe szumowiny jakie świat widział, ale czasem też Bogu ducha winni cywile. Nigdy nie cierpiałem na wyrzuty sumienia. Często sam proponowałem rozwiązania, które zwiększyłyby ilość ofiar, ale ograniczały ryzyko utraty żołnierzy. Mimo wszystko coś we mnie pękło.
Od tych wydarzeń zacząłem się wycofywać ze szturmu. Strzelałem niecelnie, sam nie wiem czy przez to, że byłem rozkojarzony, czy specjalnie mijałem cel. Jeśli już musiałem trafić, to mierzyłem w nogi. Nie chciałem zabijać więcej Flecków.
Po trzech miesiącach w końcu odłożyłem karabin i zająłem się tylko dowodzeniem. To było dla mnie wygodne: nadal wykonywałem zadanie z przewyższającą oczekiwania skutecznością, ale nie musiałem zabijać, nie musiałem tego oglądać, siedziałem jedynie za biurkiem i rysowałem strzałki na mapie. Fleck wracał do mnie co jakiś czas, koszmary senne przerobiłem jednak jeszcze podczas służby w wojsku.
W końcu, po dokładnie ośmiu miesiącach i czternastu dniach zadanie zostało wykonane. Na planecie Starg nie ostał się ani jeden człowiek, nie licząc Międzyplanetarnej Grupy Uderzeniowej i jej żołnierzy. Nie odnieśliśmy żadnych strat w dowództwie i zmieściliśmy się w narzuconym nam terminie dziewięciu miesięcy. Tyle, ile trwa ciąża. Tyle, ile trwa stworzenie nowego życia.
My w tym czasie pozbawiliśmy go miliardów istnień.
Nie chciałem oglądać tej planety ani minuty dłużej. Jak najszybciej zarządziłem wylot i już po tygodniu znajdowaliśmy się w próżni kosmicznej. Ten widok zawsze napawał mnie dziwnym spokojem, tym razem było wręcz na odwrót. Miałem wrażenie, że gwiazdy i inne planety na horyzoncie patrzą się na mnie, wiedzą co zrobiłem i nie darują mi tego. Szczerze liczyłem na to, że za mojego życia ludzie nie przeniosą się na Starg. Chciałbym spędzić resztę swoich dni w domu. Na Ziemi.
Lądować musieliśmy awaryjnie. Nikt przed wylotem nie sprawdził systemów komunikacyjnych i dopiero przy naszej planecie okazało się, że nie działają. Kontrolka co prawda się świeciła, ale nikt nie odpowiadał, nie było nawet szumu. Udało nam się bez większych problemów, choć lokalizacja zostawiała wiele do życzenia: nie chcieliśmy ryzykować ani integralności struktury do lądowania w NASA, ani pobliskich miast, lądowaliśmy więc na pustyni w stanie Nowy Meksyk.
Do Santa Fe maszerowaliśmy dwa dni. Przyzwyczailiśmy się już do surowej, zimnej atmosfery na planecie Stargów, tak więc powrót na Ziemię, w dodatku na pustyni, był dla nas dość trudny. Słońce nie przestawało palić, niebo było bezchmurne, cały czas brakowało wody.
W końcu jednak nam się udało. Stanęliśmy pod wieżowcami stolicy pośrodku nocy. Samochodów było zadziwiająco mało, tak samo jak ludzi na ulicach. Tutaj z resztą naszły nas też wątpliwości: co dalej? Do Waszyngtonu przecież kawał drogi, musimy znaleźć kogoś, kto będzie w stanie zorganizować transport dla kilku setek osób. Nasz postój trwał tylko kilka minut, po czym ruszyliśmy w głąb miasta.
***
Pojawili się znikąd.
Najpierw dziwny, świecący się na czerwono dron. Zaraz później zza drapacza chmur wybiegł mały oddział, który dwoma salwami pozbawił nas Jakuba i Sashy. Krzyknąłem coś po angielsku, dając znak do ataku. Nie wiedziałem jeszcze do kogo strzelam, ani kto i dlaczego strzela do mnie. Karabin płynnym ruchem sam wpadł mi do rąk, niemal automatycznie wycelowałem w najbliższego żołnierza i pociągnąłem spust.
Do oddziału agresorów dołączali kolejni i kolejni. Mieli znaczną przewagę: jeepy, kilka czołgów, efekt zaskoczenia. Zajęli całe miasto, wychodzili na nas ze wszystkich stron. Miałem ogromne szczęście, że Międzyplanetarna Grupa Uderzeniowa nie była zlepkiem bratanków i kuzynów prezydenta i prezesa NASA, ale elitarną gwardią z prawdziwego zdarzenia. Walczyliśmy jak równy z równym.
Bo, co uświadomiłem sobie dopiero po czasie, byliśmy równi w każdym calu.
Trup ścielił się gęsto, za mną zostało tylko kilkudziesięciu żołnierzy. Z trzynastu dowódców ostałem się tylko ja, Max Gauzner i żołnierz, który musiał złożyć śluby milczenia, bo odezwał się tylko raz przy głosowaniu. Coś wybuchło, a ja nie wiedziałem nawet, czy to nasz granat, czy materiały wybuchowe wroga. Skuliłem się i zakryłem uszy.
Dopiero teraz do mnie dotarło. Stargowie wcale nie byli pacyfistami – wręcz przeciwnie. Ich hangary stały puste, nie było żadnego wojska, to prawda. Ale nie dlatego, że brzydzili się przemocą. Po prostu niemal wszyscy polecieli na Ziemię.
Kule latały mi nad głową, obok Max wrzeszczał nad swoim rozerwanym od wybuchu kikutem, a ja się śmiałem. Najpierw cicho chichotałem pod nosem, a zaraz później zacząłem rżeć bez opamiętania. Zaatakowaliśmy Starg, bo globalne ocieplenie i kataklizm zbliżały się nieubłaganie, Stargowie zaś zaatakowali nas, bo na ich planecie zbliżała się epoka lodowcowa. Zabraliśmy naszych żołnierzy pod przykrywką powtarzając konia trojańskiego, oni zrobili dokładnie to samo mijając się z nami w kosmosie. Byliśmy identyczni tak bardzo, że naszym pierwszym instynktem było zabić, spalić i zabrać, zamiast się dogadać.
Obejrzałem się na boki, nadal ściskając w ręce karabin. Moi znajomi i przyjaciele, wrogowie i rywale, a także ci, którzy byli mi obojętni, wszyscy leżeli w ogromnej kałuży krwi bez życia. Po drugiej stronie unieruchomione czołgi i dymiące się maski jeepów odwracały uwagę od szarych pancerzy zlewających się z asfaltem. Dobrze walczyliście, chłopcy. Wygraliśmy tą bitwę. Ze Stargów nie przeżył nikt.
Nie miałem prawa być tego taki pewien, ale z jakiegoś powodu wiedziałem, że po takim czasie Stargowie również zdążyli zająć i wybić całą Ziemię. Oddział, z którym stoczyliśmy bitwę, był ostatnią garstką Stargów. Zaś Międzyplanetarna Grupa Uderzeniowa była ostatnią grupą Ziemian. Nagle pustynia, przez którą maszerowaliśmy ostatnie kilka dni wydała mi się obca, nieludzka. Drapacze chmur próbowały uciec z opustoszałej planety wzbijając się w przestworza. W powietrzu unosił się tylko smród spalenizny i krwi. I ta cisza. Ta pieprzona cisza.
Natura odzyskała to, co zawsze było jej. Gaja przezwycięży globalne ocieplenie, bez ludzkich zanieczyszczeń wróci równowaga. Teraz światem będą rządzić ptaki, ssaki, gady, ryby, drzewa, krzewy, kwiaty. Wróci pełny, nieregulowany niczym łańcuch pokarmowy. I dobrze. Nie zasłużyliśmy nawet na centymetr tej pięknej planety. Ze wszystkich istot żyjących, ludzie są najgłupszymi. Ludzie byli najgłupszymi, poprawiłem się.
Byłem ostatnim człowiekiem na Ziemi, ostatnim w całej galaktyce. Nie miałem komu zameldować wykonania misji, nikt nie mógł zarządzić przeniesienia ludzkości na Starg, nie mogłem wrócić do domu i odejść na emeryturę.
Nikt nigdy nie będzie wspominał ani mojej wiekopomnej misji, ani mojego pieprzonego nazwiska.
                                      Patryk Betliński
Obraz wyróżniający: Pixabay License Darmowy do użytku komercyjnego. Nie wymaga przypisania