Matylda miała kota. Kot nazywał się Rekin i nie reagował na swoje imię. W ciągu dnia zaszywał się tak, że nawet pożar by go nie wypłoszył z kryjówki, a wieczorami pojawiał się, jakby nigdy nic, rozciągał grzbiet i wskakiwał na kuchenny parapet. Latem godzinami wygrzewał się w cieple słońca. Jesienią starał się łapać przez szybę spadające z drzew kolorowe liście. Zimą przekręcał łepek i wpatrywał się w wirujące na wietrze płatki śniegu. Wiosną z kolei podziwiał pączki na drzewach.
Nocami odpuszczał oględziny zewnętrznego świata. Zeskakiwał z parapetu, wskakiwał na łóżko, w którym Matylda zazwyczaj oddawała się czytelniczym namiętnościom, i momentalnie zasypiał w jej nogach.
W takich chwilach Matylda odgarniała ciemną grzywkę z czoła i wzdychała druzgocąco, ażeby Rekin był świadom, jak drażni ją jego znikanie.
– Jak tak można? – pytała go. – Wołam cię do miski, a ty nie przychodzisz. Nie ucieszysz się nawet, że wróciłam do domu! Jakbym miała psa, to już w progu by na mnie skakał! Gębę by mi wylizał z radości!
Na podobne zarzuty kot odpowiadał cichym miauknięciem, które kończyło dyskusję.
Rekin rzeczywiście znikał. Nic nie mógł poradzić na to, że jego kocia natura wymagała od niego kilku arcyważnych spraw – po pierwsze: na senność odpowiadał snem; po drugie: im ciemniejsze i bardziej oddalone od reszty świata miejsce, tym jego koci organizm uważał je za bardziej warte uwagi; i po trzecie: gdy do mieszkania wleciała mucha, należało ją natychmiast upolować i zjeść.
Tak fajnie chrzęściła w zębach.
Bardzo przepadał za momentami, w których pańcia wychodziła z domu, a jego wywoływało z kryjówki bzyczenie owadów. Wychodził z cienia, rozciągał się… i mordował.
Tym razem jednak było inaczej.
Tym razem much było więcej.
Stanął w progu kuchni i przyjrzał się wysokiej postaci. Za wysoka na pańcię. Za szczupła na poprzedniego pańcia, co to kilka miesięcy temu spakował się w kwadrans, podczas gdy pańcia rzucała talerzami i płakała tak głośno, że Rekin wyszedł z ukrycia, żeby sprawdzić, kto się tak drze.
Teraz skrył się w cieniu i obserwował bladą, wyjątkowo brzydką kobietę, jak chodziła po mieszkaniu i ewidentnie czegoś szukała. Umknął przed jej wzrokiem, a kiedy usłyszał typowe dla ludzi: kici, kici, wywęszył podstęp. Miał już swoje lata. Zanim trafił do pańci, przeżył niejedno. Nie ufał obcym, którzy wołali kici, kici, a jeśli jeszcze udawali, że coś mają w ręku, to już w ogóle oznaczało potężny znak alarmowy.
Tylu jego braci i sióstr nabrało się na te numery i żałowało.
Wycofał się do swojej kryjówki i poszedł spać w nadziei, że kobieta odejdzie i już nigdy nie wróci.
Odeszła. Wieczorem Rekin ułożył się na nogach pańci i zasnął spokojnie, a rano, wraz z jej wyjściem, ukrył się w swoim ulubionym miejscu.
Do domu wleciała mucha. Coś zaszeleściło.
– Kici, kici.
A więc nieznajoma wróciła. Wyjrzał z ukrycia. Wyglądała jak poprzednio – blada, wysoka, w czarnej sukience. Łaziła od kąta w kąt, zaglądała za poduszki na kanapie, pod komodę, za telewizor. Obeszła wszystkie parapety, zajrzała pod koce, aż wreszcie tupnęła nogą i wyrzuciła smaczki na podłogę.
Kilka chrupek wydostało się z otwartego opakowania.
– Dość tego – wysyczała. – Żebym to ja musiała…
Nie dokończyła, bo wlepiła spojrzenie w niewielkiego białego kota z brązową główką, który podszedł do opakowania smaczków, złapał je w zęby i ruszył w te pędy z powrotem do swojego azylu.
Kobieta zawyła i już chciała ruszyć za kotem, ale zaplątała się w sukienkę i runęła jak długa na lakierowany parkiet.
– Rekin! – stęknęła.
Rekin, bezpieczny już w swojej kryjówce, znieruchomiał. Była blisko. Bardzo blisko. Przestał oddychać i zlał się z otoczeniem. Już nieraz to robił. Doprowadzał tym pańcię do szału.
Kobieta ponownie odeszła, ale wracała regularnie. Niestety, już bez smaczków. Przychodziła zawsze za dnia, gdy pańci nie było w domu. Nawoływała Rekina, za każdym razem klnąc przy tym, jak pańcia, kiedy naszła pana z jakąś obcą kobietą w mieszkaniu. Ta nowa jednak była sama. Poszukała, poszukała, i poszła.
Tak mijały miesiące.
Rekina nie interesowało, czego mogła od niego chcieć. Stary już był, a że i przygłuchy na jedno ucho, to w końcu jak przestał jej nasłuchiwać, to nie wiedział nawet, kiedy przyszła i wyszła. Większe miał zmartwienia. Chociażby to, że do pańci znów zaczął przychodzić jakiś osobnik. Ostatniej nocy trzasnął Rekina stopą prosto w pysk, i to tak zamaszyście, że ten spadł z łóżka.
Nienawidził, kiedy pańcia spała z kimś oprócz niego. Niepotrzebny tłok.
Jednak pewnego dnia nieznajoma kobieta przyszła, ale go nie nawoływała. Rekin przebudził się zaraz przed jej nadejściem, bo przed blokiem kosili trawę. Potrząsnął główką i postanowił, że sprawdzi, czemu kobieta zmieniła sposób działania.
Zajrzał do kuchni. Intruzka siedziała przy kuchennym stole z papierosem w ustach. Z białego zawiniątka unosił się duszący dym. Drugą ręką przyciskała telefon do ucha.
– W dupie mam – mówiła. – Chcieliście oszczędności, to macie oszczędności. Sama mam zapindalać i gnojów po kątach szukać? Gówno. Ja się wypisuję. – Wyciągnęła z kieszeni czarnej sukienki jakiś kajet. Trzasnęła nim o stół, otworzyła i zaszurała długim paznokciem po jakiejś stronie. – Od miesięcy go szukam i to po kolejnym odroczeniu! – Wypuściła dym. – Dziewiąte życie, zaraz będzie dziesiąte… I to jest mój problem? – Zapowietrzyła się i zerwała na równe nogi. – Z mojej premii?! W dupie mam! Mieliście sekcję zwierzęcą? Mieliście! Ja nie będę się po parkietach czołgać, bo to uwłacza mojej godności!
Rozłączyła się, wyrzuciła papierosa na ziemię, przydeptała i złapała się za skronie.
A potem jej wzrok padł na Rekina. Popatrzyli po sobie, jakby żadne nie spodziewało się zobaczyć tego drugiego.
– Rekin? – szepnęła.
Ale Rekin nie był głupi. Pół sekundy, a on już układał się wygodnie w swojej kryjówce. Zanim zasnął, usłyszał tylko:
– W dupie mam!
Nieznajoma nigdy więcej się nie pojawiła. Matylda zaś dalej miała kota. I to bardzo długo.
J. Luszyńska
Obraz wyróżniający: pexels-ekaterina-nt-10068013 (1).jpg