Aby podnieść swoją głowę w stronę nieba, zużywała liczne pokłady energii — łatwiej było spojrzeć w ziemię, kontemplować. Patrzeć i patrzeć, gdyż nie sposób ruszyć się już, gdy człowiek ucieka myślami, gdzie wyobraźnia nie sięga.
Bowiem jej droga do pracy była żmudna i powolna. Nie cieszył ją widok budzących się do życia roślin. Traktowane cyklem pór roku donikąd nie prowadziły, tylko w kółko krążyły bez celu. Aczkolwiek istniało miejsce, w którym czas się zatrzymał, chociaż może lepiej uznać, iż jego koncepcja w ogóle tam nie istniała. Pozbycie się tych granic, prowadziło do wewnętrznego spokoju osoby wchodzącej do owej sfery.
Czarująca kawiarenka przypadała do serca każdemu, kto przekroczył jej progi. Zapachy świeżo parzonej kawy atakowały umysł, pogrążając w stagnacji. Duże okna wnosiły do pomieszczenia silny promyk słońca. Kawiarnia, jeszcze zamknięta, była opustoszała. Najbardziej urokliwy był jednak ukryty za nią ogród. Tam, miejsce na przodzie zajmowały dziko rosnące stokrotki i mniszki lekarskie. Tuż za nimi znajdował się szereg chryzantem, różowych i białych, bo takie lubiła najbardziej właścicielka. Z tyłu, jak gdyby chciały się ukryć, widoczne były czerwone pajęcze lilie. Niestety kwiaty, łudząco podobne do pająków z dziecięcych koszmarów, powoli obumierały. Nic w tym dziwnego, istniały one tam od urodzenia właścicielki. Ogród, mimo iż był dobrze widoczny, nie witał zbyt wielu gości oprócz niej. Niezależnie od swojego piękna nie zachęcał do odwiedzenia go.
Drzwi wejściowe zaczęła lekko chybotać, pokazując, że to czas na otwarcie placówki. Kobieta zgrabnie długimi, wychudzonymi palcami zadzwoniła dzwonkiem na jego znak. Raptem do budynku weszło nie więcej niż pięć osób — rodzina złożona z matki, ojca, starszej kobiety, chłopca i noworodka. Usiedli spokojnie przy stoliku, ciesząc się swoją obecnością. Chwila ta jakoby była bardzo intymna, nikogo obcego nie było wokół, a oni wpadali w zachwyt nad dzieciątkiem. Właścicielka uważnie obserwowała grupę, trochę nie pojmując ich radości. Mimo to, próbowała zrozumieć obce, lub zapomniane, dla niej uczucia. Sielanka nie trwała wiecznie, gdyż do kawiarni zaczęli wchodzić inni klienci.
Energicznie przygotowywała zamówienia. Podnosząc wzrok w stronę kupującego została porażona przez światło słońca wpadające przez okno. Odruchowo mrugnęła, a siła rażenia była na tyle silna, że zasłoniła dłonią twarz. Wtem, sceneria jakby się zmieniła, choć na pierwszy rzut oka pozostawała taka sama. Pogoda dopisywała, niemniej pojawily się nieliczne chmury. Za to kwiaty i rośliny nie zareagowały na to, nadal ślicznie rosły, błyszcząc w swojej okazałości. Pięcioosobowa rodzina nie zmieniła swojego składu, jednak najmłodsze dziecko, teraz mała dziewczynka, chodziła już powoli sama wokół ich stołu. Rodzice patrzyli na nią, ażeby nic się nie stało — bez powodzenia, gdyż chwilę później upadła głośno na ziemię.
Florentyna, bo tak na nią wołali rodzice, bez słowa wstała i dalej radośnie biegała. Właścicielka, zaciekawiona wydarzeniami, spojrzała w stronę dziecka, które jako jedyne chciało wejść do jej ogrodu. Dziewczynka, mimo iż ciągle trajkotała, nie wyczekiwała na odpowiedź kobiety — tak jakby nie zauważyła obecności drugiej osoby. Wtedy stało się jasne, że nie rozmawiała ona z właścicielką, a roślinami, reagującymi na piskliwy głosik. Delikatnie obracały się w rytm melodii nuconej przez Florkę. Jedynie czerwone lilie nieśmiało słuchały, podobnie jak stojąca obok kobieta. Nie wiadomo, co ją bardziej zaintrygowało — nieskalana przez życie uciecha dziewczynki czy fakt, że rośliny żyły. A może oba? Kwiaty uczyły się od Florki co mają robić. Po kolei dostały naukę o trzech magicznych słowach: proszę, przepraszam, dziękuję i wydawały się cieszyć z nowo zdobytej wiedzy. Lilie czerwone za to poddały się, nie rozumiejąc jej słów, a Florentyna odnosiła wrażenie kompletnie nimi nie zainteresowanej. Można było uznać, że przypominały jej wielkie pająki, których żadne dziecko nie lubi, w szczególności krucha dziewczynka. Zabawa zakończyła się, gdy z dystansu machała do niej matka, wskazując, że ma już wracać. Lekko pochylona podziękowała za rozmowę i odeszła w dal. Właścicielka pierwszy raz się uśmiechnęła, zawładnęło nią poczucie nostalgii, o którym zapomniała.
Gwałtownie odwróciła się, słysząc szmery na sali. Zawrotnie sceneria uległa zmianie raz jeszcze. Kawiarnia zmieniła swoje kolory z ciepłych, na chłodne i mało zachęcające do wejścia. Mimo to, goście, choć w mniejszej ilości, spędzali czas przy stolikach. W tym Florentyna, która już teraz wyglądała na młodą kobietę, a nie dziewczynkę. Jej wzrok wodził po pokoju, jakby szukając celu — przypadkowo lub nie, trafiła ponownie do ogrodu. Mamrotała pod nosem, że rodzice zostawiają ją bez opieki, lecz dziękowała im za dane zaufanie.
Historia powtórzyła się i tym razem, Florka kucnęła obok kwiatów, które na jej widok zdawały się krzyczeć z radości; “To ona! To ona!”. Dziewczyna nie podzielała ich entuzjazmu, choć wciąż na jej twarzy widniał uśmiech. One w odpowiedzi lekko się speszyły, jednak nie wszystkie. Lilie pajęcze, pobudzone przez widok gościa, próbowały przykuć jej uwagę. Właścicielka poczuła dreszcze, jakby czuła, że nie doprowadzi to do niczego dobrego. Nic nie mogąc zrobić, przypatrywała się. Rośliny niejako zadawały Florce pytania, których nie potrafiła usłyszeć. Czyżby nie znała ich mowy? Dziewczyna nie wiedziała, dlaczego tak się dzieje. Jedynie obserwatorka tych wydarzeń rozumiała ich język i czuła, jak bliskie jej sercu są słowa wypowiedziane przez lilie.
I tak gawędzili ze sobą, mniej entuzjastycznie, niż wcześniej. Florentyna opowiadała im o swojej nowej szkole, jak cudownie, jak wspaniale tam jest. Przedstawiała wszystko z użyciem obiektywnych stwierdzeń, poniekąd nie potrafiąc ustalić swoich odczuć — widocznie tym strapiona. Właścicielka, poruszona, chciała krzyczeć, aby ta się nie martwiła. Na próżno, gdyż dziewczynka, zdając sobie z tego sprawę, coraz mocniej uciszała się. Kwiaty w odpowiedzi zbledniały, nie wiedząc, co zrobić. Jedynie lilie przyjmowały jej brak emocji, pustkę jako coś pozytywnego, wręcz szczerego. Z podziwem obserwowały rozwój emocjonalny dziewczyny (lub jego regres).
Jednak ciche szepty między nimi, przerwała burza. Wystraszona właścicielka, przez nagłe grzmoty, upuściła szklankę, która trzymała w dłoniach. Schyliła się po nią, następnie poczuła silny ból w kręgosłupie. Czuła, jak gdyby miała się za chwilę złamać w pół i upaść, jej ciała stawalo się bezwładne. W ostatnim momencie uwolniła dłonie, opierając się na ziemii. Już wtedy spodziewała się kolejnej zmiany scenerii i nie pomyliła się.
Kiedy szybko przejrzała otoczenie wokół niej, zamarła. Nie musiała wysoko podnosić wzroku, gdyż pierwsze co zobaczyła to dziurawe, zniszczone deski. Były lekko wilgotne, a czując na swoich policzkach nieustającą ciecz, odnalazła tego źródło. Bez przerwy atakowała ją migrena, a przy tym wracały do niej wspomnienia. Zawroty głowy powodowały, że były niewyraźne. Każdy zapach ją drażnił, rozpoznała nieprzyjemny odór starego ogrodu. Ściany zżółkniały, sugerując, iż wcale nie minęła krótka chwila. Wodziła wzrokiem po śladach na podłodze, które prowadziły na zewnątrz. Kwiatki na przodzie były już zdeptane, co oznaczało obecność kogoś innego, niż ona.
Ledwo zajrzała do środka, widząc przykrą scenerię. Florentyna leżała skulona z tyłu przy liliach. Usilnie próbowała wziąć je w ramiona, gdyż one sztywno trzymały się prosto. Dziewczyna mamrotała do siebie, opłakując zmarłe kwiaty. Racjonalizowała; to tylko rozpad chlorofilu, to tylko utrata turgoru, to tylko utrata barwy i kształtu. Właścicielka nadal nie czuła się najlepiej, lecz tym razem postanowiła działać jak najszybciej. Miała już dotknąć kobiety, ale jej dłoń zaczęła się palić w kontakcie ze skórą. Florentyna powoli traciła kolor — długie blond włosy przypominały teraz jedynie uschłe, czarne korzenie. Świat wykreowany przez nią stawał się ruina, jak i ona sama.
Mimo to, nic nie dało się zrobić. Tylko czekać i czekać na cud. Na wyjście z tej sytuacji. Właścicielka utknęła z trupem w tym świecie. Przez kilka dni płakała niemiłosiernie, łudziła się, że ratunek przyjdzie. Minął jakiś nieokreślony czas, a jedyne co się zmieniło to pogoda. Słońce lekko prześwitywało, jakby chciało dać jej nadzieję — z pozytywnym skutkiem. Florentyna odeszła, ale ona ciągle mogła starać się o lepsze jutro. W ten sposób zaczęła pielęgnować rośliny. Nawet lilie, których szczerze nienawidziła i obarczyła winą za śmierć Florki. W ogrodzie miała zapanować harmonia. Miała. Taki był plan, więc czemu nic nie wychodziło? Czemu, gdy kwiaty zaczęły wracać do życia, następnie umierały? Jaki sens był tego bolesnego cyklu?
Na samym końcu listy zmartwień właścicielki uplasowały się jej wspomnienia. Nie wiedziała co było prawdą, a co złudzeniami. Ponadto pamięć o Florce zaczynała zanikać. Niektóre z opowiadań dziewczyny stawały się wspomnieniami jej samej, szczególnie te z okresu drugiej scenerii. Właścicielka przypominała sobie własne przeżycia i naniosła na istnienie drugiego człowieka. Może by je lepiej rozumieć?
Ostatnio z głową właścicielki nie było najlepiej. W przypływie emocji próbowała wydostać się z kawiarni. W ogrodzie nie była już od dawna, nie potrafiąc patrzeć na zniszczone ciało Florki i roślin. Uciekała się nawet do prób niszczenia ścian oraz okien. Niestety nic z tego nie wyszło. Po jakimś czasie doszła do wniosku, że musi wydarzyć się coś ważnego, aby mogła przejść do kolejnej scenerii. W ten sposób próbowała; wyjaśniać dlaczego tu jest, jak się tu znalazła, kiedy może wyjść, gdzie jest, a najważniejsze kim była. Tak zaczął się obłęd kobiety, która jedyne co rozumiała, to że całkowicie oszalała — przez kwiaty, przez emocje, przez wszystko! Niech wszystko zniknie! — krzyczała nocą, czekając na znak.
Podłamana tak spędzała dnie, miesiące, może lata? Aż pewnego dnia usłyszała kroki, a później szmery z ogrodu. W tym momencie nie istniał już strach, tylko desperacja. Niech wszystko się skończy! Krzyknęła raz jeszcze, pociągając za klamkę drzwi.
Realizacja. Przejście było zamknięte. Ciągnęła, ile siły miała i nic. Jak zawsze nic się nie udało! Więc zrobiła to, co potrafiła najlepiej. Krzyczała! jej krzyk był niesłyszalny, jakby w tym świecie nie miała głosu. Niespodziewanie, drzwi, poruszone przez fale dźwięku, otworzyły się z hukiem. Już kiedy były delikatnie uchylone, słowa otrzymały zachrypnięte brzmienie. Właścicielka jednak zignorowała to, gdyż przed sobą widziała ostatnią scenerię. Pokój, który znalazła był ciemny, a na środku niego, całkiem z dala od siebie zauważyła pojedyncze obiekty. I postać wyglądającą na bardziej ludzką, niż ona sama czy tamta dziewczyna.
Siedziała przy stole z drewna limby, delikatnie zniszczonego przez użytkowanie. Nad nim wisiała pętla z grubego sznura, która utrzymałaby nawet siedzącego obok niej osobnika. Wszak był on co prawda chucherkiem, ale miał na sobie kilkadziesiąt łańcuchów i srebrzyste kłódki. Gestem pokazał, aby właścicielka usiadła naprzeciwko niego.
Tak zaczęli spoglądać na siebie.
Uwierz, to była najgłośniejsza rozmowa.
Wierzę, że zrozumiesz, mówiły jego puste oczy.
Yerba mate? Zapytał się. Pokręciła głową.
Zakończenie. Była na nie gotowa.
— Przypomniałaś sobie? Dlaczego uciekłaś?
— Nigdy nie uciekłam. To było ostateczne wyjście, a skoro istnieje, to mogę z niego skorzystać. Nie udało mi się znaleźć innego, gdzie przeżyłam ja i rośliny, moja dusza — spoglądała na niego z desperacją. Zrozumiała, co sobie zrobiła.
— Bawmy się nadal metaforami… A co gdybyś pewnego dnia użyła odpowiedniego lekarstwa, a przez to uratowała rośliny?
— Przeżylibyśmy.
— A gdybyś nie znalazła?
— Nie przeżylibyśmy.
— Zero-jedynkowe myślenie od zawsze ciebie gubiło. Mogłabyś próbować dalej.
Osoba, personifikacja śmierci, właśnie drwiła z niej. Robiła to przez cały czas, gdy pokazywała jej własne życie z trzeciej osoby. Florentyna, tak naprawdę ona, szukała powodu, dla którego ma żyć. Nie znalazła, więc stworzyła sobie za cel żyć, żeby umrzeć. Śmierć śmiała się z niej, bo nie rozumiała — i nikt tego nie potrafił. Nikt nie zrozumie myśli osoby, która zaatakowała samą siebie.
— Czy lilie już wiedziały, że dokonam aktu na samą na siebie? Sygnalizowały? Pomagały? — nawet śmierć była zszokowana, jak apatycznie zadaje pytania. Ona nie miała nic do stracenia i to pokazywała.
Spojrzenie osoby naprzeciwko niej odpowiadało bez użycia słów. Lilie czuły, że właścicielka nie odnajduje już spokoju w radości, więc ostatnie co mogły zrobić to dać jej ukojenie w tym, co nieuchronne.
— Pozwól, że zakończymy ten eksperyment. Teraz pozostaje ci wejść na stół i dokończyć scenerię własnoręcznie. Uważasz, ją za udaną? Tylko ty możesz to ocenić.
— Nic nie mogę już zmienić, ale chciałabym wejść do ogrodu jeszcze raz. Tego pierwszego, kiedy kwiaty, nie, moja dusza była czysta, niezagubiona. Wtedy nie szukałam przyczyny wszystkiego, mogłam istnieć bez wyjaśnień. Cieszyć się, że istnieje! Pozostała mi cisza, z niej zamierzam korzystać. Czy warto? Nie wiem, ale zostaw mnie już samą, proszę. Uciekinierzy potrzebują wypoczynku, w tym ja.
Rozmarzona wspomnieniem ogrodu, wstała. Aby podnieść swoją głowę w stronę nieba (liny, bo to jej pozostało) zużywała liczne pokłady energii. Łatwiej było spojrzeć w ziemię, patrzeć i patrzeć, gdyż nie sposób ruszyć się już, gdy człowiek weźmie ostatni oddech. Ostatnie wspomnienie to ogród, kwiaty i spokój. Ten cykl powtarza się ciągle, nie sposób go powstrzymać. A gdyby tak jeszcze raz, drogi obserwatorze, zatrzymać się w kawiarni i w ogrodzie?
Zofia Jałoszyńska
Obraz wyróżniający: Obraz Manfred Antranias Zimmer z Pixabay