Z Michałem przyjaźnię się już od kilku lat. Spotykamy się jednak nieczęsto. Wypijemy kawę, po lampce wina, czasami w większym gronie pół litra. Porozmawiamy o tym lub owym i rozchodzimy się do swoich domów. Tylko kilka razy byłem w jego domu, a on u mnie. Częściej spotykamy się w pracy lub telefonicznie umawiamy się na kawę w jednej z tak licznych w naszym mieście kawiarni. Każdy z nas ma swoją rodzinę i swoje sprawy. Czasami Michał żali się na swoją żonę i kłopoty z dziećmi, bywa, że i ja wspomnę o swoich kłopotach. Nie dyskutujemy jednak o tym. „A to ci kłopot”, „No i co z takim zrobić?”, „Popatrz, popatrz”, „Myślę, ze jakoś się ułoży”. Ogólniki i monosylaby w odpowiedzi na monologi o kłopotach rodzinnych i osobistych. Bo i cóż można drugiemu w tych sprawach poradzić? Można co najwyżej stracić przyjaciela i człowieka, któremu można powiedzieć o swoich prywatnych sprawach. Jedynego, poza rodzicami, a cóż oni mogą wiedzieć? Są znacznie od nas starsi.
Z Michałem widywaliśmy się nieczęsto, a mimo to mogę z całą stanowczością stwierdzić, że jest on moim przyjacielem. Nigdy mnie jeszcze nie zawiódł. Czasami tylko przychodzi mi na myśl złośliwe pytanie: czy mógł? Odrzucam je jednak od razu. Nigdy przecież, nawet gdyby się było najbardziej ostrożnym, nie można być całkowicie bezpiecznym. Mamy tak wiele czułych punktów. Każdego można zranić. Michał nie zranił mnie nigdy. Michał jest moim przyjacielem… No właśnie, wczoraj rozmawialiśmy z Michałem o przyjaźni. Rozmawialiśmy już dość długo, gdy powiedział:
– Słuchaj Paweł, opowiem ci pewną historię… Przydarzyła się… mojemu koledze… Nie, powiem ci prawdę. To przytrafiło się mnie. Miałem siedemnaście lat. Chodziłem do szkoły zasadniczej. Chciałem szybko zdobyć jakiś zawód i wyrwać się z domu… Nie… to było tak dawno… pewne fakty mylę. To było podczas wakacji. Szkołę zasadniczą już ukończyłem, złożyłem papiery do technikum i cierpliwie czekałem na wrzesień. Cierpliwie czekałem? Mówię tak, jakby w tamtych czasach nic się nie działo. Mieszkałem wówczas przy ulicy Chopina. Wiesz gdzie to jest?
Przytaknąłem głową. Lecz czując, że Michał potrzebuje wyraźniejszego potwierdzenia, dodałem:
– Tak. Miałem znałem tam kiedyś dziewczynę. Mieszkała za kinem „Znicz”.
– No właśnie. W tamtym okresie razem z kolegami z mojej dzielnicy tworzyliśmy bandę. Wiesz, takie głupie sprawy.
– W naszej też była banda. Straganiarska walczyła z Osiekiem, Ogarna z Długą, czy Św. Ducha. Już nie pamiętam… bandy jednak były… to chyba typowe dla naszego miasta w tamtych latach. Powojenna napływowa ludność. Co to były za walki… Kastety, pałki… niektórzy dokonywali włamań. Naszą szkołę obrobili chyba cztery, czy pięć razy. Większość wyszła z tego wraz z wiekiem, ale znam takich, którzy nie potrafili się wyplątać. Jeden wyrok, drugi… recydywa. O, Zygmunt. Ponownie siedzi. Pobicie i rabunek. Kiedyś, gdy interesowałem się sprawami sądowymi i odwiedzałem sąd… wyobraź sobie co za przypadek, trafiłem na proces Zygmunta… Zresztą nie znasz go… Po co ja ci to opowiadam… Przerwałem twoje opowiadanie, przepraszam.
– Nie szkodzi. Wracając do tematu, to chcę ci powiedzieć, że nasza banda różniła się chyba od tych waszych podwórkowych sporów. Nie chodzi mi nawet o włamania… Nie, nie to. Raczej chodzi o to, że my traktowaliśmy wszystko poważniej… Mieliśmy nawet własny symbol (Michał podwinął rękaw). Widzisz tę kotwiczkę. Wszyscy mieliśmy takie tatuaże. Spotykaliśmy się najczęściej za lotniskiem… Wtedy, jak wiesz, nie było tam jeszcze domów. Dzielnicę mieszkaniową zaczęli stawiać dopiero w latach siedemdziesiątych. W czasie gdy my mieliśmy swoją bandę było tam jeszcze lotnisko, a za lotniskiem okopy, bunkry. Pamiątki wojny. Jeśliby się ktoś uparł, a byli i uparci, to znalazłby tam jakąś broń, pociski, hełmy, różne takie rzeczy. W jednym z bunkrów mieliśmy swoją kryjówkę. Spotykaliśmy się tam nawet po kilka razy w tygodniu. Ustalaliśmy skoki, piliśmy bełty… Wtedy nazywaliśmy je patykami, patole… jakoś tak. Nie pamiętam dokładnie. Coś w tym rodzaju.
W bandzie przyjaźniłem się z Ryśkiem. Był bardzo wesoły, bystry. Chyba mi imponował. Był najsilniejszym w bandzie, a przynajmniej wszyscy go za takiego uważali. Czasami zresztą potwierdzał swoją nad nami przewagę, bo sporów i miedzy nami nie brakowało. Spieraliśmy się, ale na zewnątrz stanowiliśmy bardzo zgraną pakę. Obowiązywała u nas zasada absolutnej solidarności. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Właściwie nie można się było wyrwać z naszej bandy. No, może trochę później…, gdy niektórzy musieli odejść do wojska. Ale z początku? Myśleliśmy, że będziemy związani ze sobą na zawsze. Kiedyś jeden z nas się wyłamał. Był nowy… chyba miał na imię Zenek. Mało tego, podejrzewaliśmy, że sypnął. Jakież on dostał manto… Wstyd się przyznać, ale skopaliśmy go straszliwie. No cóż, młodość. Zresztą, czy może nas coś tłumaczyć? Czasy? Może i one miały wpływ. Było to zaledwie pięć, czy sześć lat po wojnie. Rozumiesz jak ona wszystko przewartościowała… Nie o tym zresztą chciałem mówić. Otóż, przyjaźniłem się z Ryśkiem. Był rudy..
– Rudzi są fałszywi, wtrąciłem z uśmiechem.
– Nie, nie byłem przesądny, odpowiedział Michał. Zresztą i dziś nie jestem. Moja żona jest ruda i ufam jej całkowicie. No, może czasami się posprzeczamy. Wiesz jak to jest w małżeństwie. Ale z Ryśkiem? To była wielka przyjaźń. Kiedyś pokłócił się ze starymi… musiał uciekać z domu. Nie miał gdzie nocować. Moja rodzina była dość biedna, byłem jednak jedynakiem i miałem swój pokój. Zaproponowałem Ryśkowi, że może nocować przez kilka dni u mnie. Zadomowił się szybko. Miną tydzień… jeden, drugi. Czasami odwiedzała go Monika. Wówczas ja wychodziłem i wracałem dopiero po jej wyjściu. Najczęściej już późnym wieczorem. Matka dąsała się, ale nic mnie to nie obchodziło. Przyjaźń, to przyjaźń. Monika była bardzo ładna, piękna. Długie blond włosy, niebieskie oczy, wspaniałe nogi.
– Kochałeś się w niej? Spytałem.
– Nie, nie to. Była przecież dziewczyną Ryśka. Przyjaźń, to przyjaźń. Ale podobała mi się, podobała mi się bardzo. W lipcu moi rodzice wyjechali do rodziny na południe. Pochodziliśmy z Rzeszowskiego. Zostaliśmy z Ryśkiem w domu sami. Rysiek zamieszkał w pokoju rodziców, a ja miałem wreszcie swój pokój dla siebie. Nonika zostawała teraz i na noc. Nic ich nie krępowało. Byli niewyżyci, kochali się w łóżku moich starych na okrągło. Bałem się o pierzynę, bałem się czy rodzice po powrocie czegoś nie zauważą, ale cóż… przyjaźń, to przyjaźń. Matka wróciła niespodziewanie, nagle. Nie było mnie w domu. Rysiek baraszkował z Moniką w jej łóżku. „Co pan tu robi!!?”, „Wynocha!!!”. Matka o mało nie dostała szoku… jej ślubna pierzyna.
Rysiek z Moniką zwinęli się szybko i już do nas nie wrócili. Wieczorem miałem straszną awanturę. Mama kochała mnie jednak bardzo, byłem jedynakiem, wybaczyła. Myślałem, że wszystko rozeszło się po kościach, gdy następnego dnia wpadła do mojego pokoju. „Gdzie nasze obrączki?”, pyta. Rodzice nie nosili obrączek, mieli uczulenie. Aż dziw, że oboje. Podejrzewam, ze ojciec udawał. Obrączki leżały zawsze w łazience w pudełku po kremie. „Gdzie są moje obrączki?, krzyczała matka. „Nie krzycz”, mówię. „Znajdą się. Może zabrał je ojciec?”. „Ojciec?. To raczej ten twój łachmyta!!!”. „Tylko nie łachmyta. To mój przyjaciel. Przestań… Rozumiesz?”. Tym razem to ja się uniosłem. Krzyczeliśmy z matką na siebie nawzajem, wreszcie trzasnąłem drzwiami i wyszedłem z domu.
Nie wierzyłem, że Rysiek mógł coś takiego zrobić. Długo spacerowałem po mieście, wreszcie poszedłem na dworzec. Już na dworcu pomyślałem, ze może to Monika, ale i tę myśl szybko odrzuciłem. Całą noc spędziłem na dworcu. Nad ranem zasnąłem na ławce. Po południu poszedłem do bunkra. Był tam już Włodek z Adamem. Opowiedziałem im o całym wydarzeniu.
– Obrączki? Zaraz. A wiesz, Rysiek tydzień temu sprzedał dwie obrączki na rynku. Pytaliśmy skąd ma? Nie odpowiedział, był speszony. Chciał je przed nami ukryć. Myśleliśmy, że zrobił coś na własną rękę… cóż, jego sprawy. Takie szerokie… może to były te twoje?
– Niemożliwe, powiedziałem. Krew uderzyła mi go głowy. Niemożliwe, przecież dzieliłem się z nim własnym chlebem, spał w moim łóżku. To mój przyjaciel…
Rysiek przestał pokazywać się w bunkrze. Dowiedział się o moich podejrzeniach. Wiedział, że ja już wiem. Byłem jak w szoku. Przecież to mój przyjaciel… nie mogłem mu wybaczyć. Gdyby wówczas wpadł mi w ręce chyba bym go zabił. Na szczęście drogi nasze nie przecinały się. Do domu nie wracałem, było mi wstyd. Nocowałem w bunkrze i zarabiałem pomagając rozwozić węgiel. Możesz sobie wyobrazić, ze i w tych warunkach chodziłem do szkoły? Było coraz zimniej, kończyła się jesień. Robota przy węglu ciężka, ale dobrze płatana. Nasza banda zaczęła się rozpadać. Jeszcze spotykaliśmy się, ale to, że dwóch z nas poszło do wojska, a i sprawa z Ryśkiem, który ciągle nie przychodził… to wszystko znacznie przerzedziło nasze szeregi. Zresztą i ja miałem już naszej całej bandy serdecznie dość.
Któregoś dnia rozwoziliśmy węgiel w dzielnicy, w której mieszkał Rysiek. Zauważyłem go od razu. Stał przed swoim domkiem, rodzice jego mieli połowę bliźniaka. Wrzucał węgiel do piwnicy.
– I co? Spytałem.
– Co, co? Odparł dość pewnie.
– Co? Już zapomniałeś? Obrączki. Coś jesteś mi winien.
– No i co z tego? Był wciąż butny. Był najsilniejszym w bandzie, uważał się za takiego i myślał, że mnie nastraszy.
– Po południu przy bunkrze. Jeśli nie przyjdziesz powiem bandzie. Musimy się policzyć. Musimy się policzyć. Sądziłeś, że zapomnę? Masz być! Rozumiesz?! Jeśli nie przyjdziesz i tak cię znajdę. Wówczas pogadamy inaczej.
– Co straszysz? Chcesz się bić? Nie masz szans gnojku. Nie masz szans, rozumiesz?
Bałem się nieco, wprawdzie dotąd nasze drogi się nie przecinały, ale przecież uważaliśmy, że był najsilniejszym z nas. Strach ścisnął mi gardło, a jednak powiedziałem jeszcze:
– Po południu zobaczymy. Przy bunkrze.
Wsiadłem znów na wóz i już z kozła zaciąłem go batem.
– Teraz na pewno przyjdziesz.
Zaskoczony nawet nie zdążył zareagować, ja zaś pognałem konie i odjechałem.
Bałem się. Tego dnia już nie pracowałem. Po południu przy bunkrze byli już prawie wszyscy. Rysiek stał wśród nich. Wiedzieli, że mnie okradł, lecz zdania były podzielone. Rysiek, mimo że już od kilku miesięcy tu nie przychodził, wciąż cieszył się sympatią niektórych z nas. Ustawili się kołem. My w środku. Wiedziałem, że walka będzie ostra, na śmierć i życie. Rysiek zaczął pierwszy. Trafił mnie w ramię. Potrafił się bić. Moje ciosy trafiały w powietrze lub w jego podwójną gardę. Trafił mnie w nos, poczułem krew. Wówczas wpadłem w furię. Straciłem świadomość. Trafiłem. Tłukłem go strasznie. Otrzeźwiałem, gdy leżał na ziemi. Ja klęczałem na jego klatce nad zmasakrowaną twarzą.
– Chcesz jeszcze?
– Nie, zostaw… proszę. Odkupię ci te obrączki… proszę.
– Kiedy?
– Jutro. Zostaw, nie bij.
– Przyniesiesz pieniądze. Sam kupię.
Nie biłem. Pozwoliłem mu odejść. Następnego dnia rzeczywiście oddał pieniądze. Bał się. Kupiłem obrączki i oddałem matce. Nigdy już nie było między mną a nią tak jak kiedyś. Zniszczył naszą miłość. Zniszczył mi wszystko. Gdyby to było dziś… chyba bym mu nie darował. Byłbym go zabił… Michał skończył swą opowieść i milczał.
– Przesadzasz… Ale przyznaj, kochałeś się chyba w tej Monice? Spytałem z uśmiechem, chcąc wyrwać go z przykrych wspomnień. Naprawdę byłą tak piękna? Dodałem.
Michał uśmiechnął się.
– Była, rzeczywiście była aż za piękna, lecz było w jej urodzie coś prostackiego, wręcz wulgarnego… Wiesz, że została kurwą? Nigdy jej nie miałem. Choć kto wie? Gdyby trafiła w lepsze ręce może by wysubtelniała. Może to tylko kwestia ubioru i makijażu… Och, rozgadałem się. Co, chyba już polecimy do domu? Przedzwoń do mnie w przyszłym tygodniu.
Michał wstał i wyszedł. Daleka przeszłość wstrząsnęła nim. Nigdy dotychczas tak nagle nie wychodził. Niepotrzebnie rozmawialiśmy o przyjaźni. Przyjaciółmi wystarczy być. Być przyjaciółmi i już, po cóż o tym gadać.
Piotr Kotlarz
[Opowiadanie ze zbioru opowiadań „Odejście i inne opowiadania” Gdańsk 1993.]
Obraz wyróżniający: Idzie zima, węgla ni ma. Archiwum – Rp.pl