Pisał jak malował, malował jak pisał (o twórczości Mieczysława Czychowskiego) / Maciej Gieysztor

0
4165

[Poniższy tekst jest swego rodzaju recenzją, a jednocześnie wspomnieniem o Mieczysławie Czychowskim. Publikowany był przed laty w dwumiesięczniku „Autograf”. Postanowiłem przypomnieć go po tylu latach z kilku powodów. Zarówno bohater recenzji, jak i autor tekstu byli moimi przyjaciółmi. Uważam ponadto, że niewielu potrafiło spojrzeć na twórczość i postać Mieczysława Czychowskiego tak  szeroko i z taką głębią jak Maciej Gieysztor. Myślę też, że warto spojrzeć na lata realsocjalizmu również z takiej perspektywy. Były to czas „szare”, smutne, ale artysta i w takich czasach potrafił choć  w taki sposób bronić swego świata wartości.]

Złośliwi nazywali go największym poetą wśród malarzy i największym malarzem wśród poetów. W świadomości współczesnych Mieczysław Czychowski utrwalił się przede wszystkim jako poeta, mistrz zaskakującej skojarzeniami metafory, piewca „nędzy i dumy człowieczej”. W istocie w jego poezji odnaleźć  można cechy charakterystyczne niemal dla wszystkich głównych nurtów powojennej poezji polskiej – od moralistyki Różewicza do eksperymentów lingwistycznych Białoszewskiego, charakterystycznych zwłaszcza dla Progresji – trzeciego po Miejscach wydrążonych i Misterium na uboczu zbioru Czychowskiego. Gorliwcy dopatrują się w niektórych utworach wpływów turpizmu (np. Piotr Kuncewicz), w innych znaleźć można odwołania do tradycji klasycznej, podobnie jak u Herberta, czy Rymkiewicza.

Pomimo całego synkretyzmu poezja Czychowskiego posiada jednak wyraźnie zindywidualizowany charakter, rządzi się własną logiką słowa i szczególnym sposobem obrazowania, dalekim od powierzchownej malarskości „pół złotem malowanych”. To, że autor ukończył gdańską uczelnię plastyczną i do końca życia pozostawał czynnym malarzem, odcisnęło wyraźne piętno na jego twórczości literackiej. – „Odczuwam dwoiście słowem i obrazem, kolorem. Zdarza się, że wiersz powstaje z rysunku” – mówił przed laty w jednym z wywiadów prasowych.

Początkowo to były utwory inspirowane dziełami wielkich malarzy: Rembrandta, Van Gogha, Memlinga. Oczywiście każdy poeta mógłby napisać wiersz pod wpływem fascynacji jakimś dziełem malarskim, ale tylko poeta-malarz może tak wyraźnie scharakteryzować sposób malowania Utrilla. Który „zbierał krepę w rymy po winiarniach z włóczęgi swojej” i otwierał „maleńkie domki Montrmartre’u otynkowane smutkiem”. Jest w tym opisie i słynna, wydobywana czasem przy pomocy wapna „biel Utrilla” i tak typowy dla jego vedut ciemny kontur, obrysowujący bryły budynków. Są wreszcie odwołania do paryskiej biografii artysty („krepa”, winiarnie”), do końca życia zmagającego się z alkoholowym nałogiem.

Czychowski pisał jak malarz i malował jak poeta. W jego rysunkach i pastelach (zwłaszcza portretach) odnajdujemy ten sam nastrój egzystencjalnej zadumy nad sensem ludzkiego bytu, częste atrybuty wiejskiego folkloru w postaci diabełków, ptaszków, kogucików – „stoi na dachu kogucik […] takie blaszane gówno, co rozdziobuje słońce”. Ostatnia wystawa jego prac, którą pokazał latem ubiegłego roku w galerii GTPS „Punkt” [w 1995 r. przyp. P.K.] była tego dowodnym przykładem.

Ten właśnie „malarski” sposób widzenia świata w dużym stopniu stanowi o oryginalności tej, ciągle jeszcze niedocenianej poezji (chciałoby się, aby dzieci w gdańskich szkołach miały w swoich lekturach Palenie w piecu i wiedziały coś na temat autora, który z Gdańskiem związał cale swe dorosłe życie. Kto, jak nie malarz mógłby napisać o gilu, że jest tylko czerwoną plamą, którą mogą dowolnie wkonstruować w krajobraz”, a o szkielecie ryby, że jest „konstrukcją z kości wmontowaną w powietrze”? Widziany od dołu na drabinie człowiek to dla Czychowskiego „dwa czółenka (podeszwy butów), które przyciągają perspektywiczny punkt”.

W wierszach autora Miejsc wydrążonych odnaleźć można więc kolor, linię, światłocień („brzeżkiem chmury szło światło”, „księżyc kontury wzgórz pokrywa rtęcią”) rytmiczne i podkreślone akcentami układy kompozycyjne. Wiele z tych utworów, to jakby „malowane” słowami obrazy.

Najważniejszy oczywiście jest kolor. W Wierszu aksamitnym Czychowski środkami poetyckimi próbuje oddać jego fakturę i nasycenie” „Czarny pies wiotką sierść miał i błyszczącą – a to był kapelusz pani, czarny, kapelusz damy, asfalt stopiony w słońcu”. Poprzez odwołania do chrześcijańskiej tradycji kulturowej kolor nabiera także znaczenia symbolicznego i służy budowaniu określonego nastroju: „Pod czarna tragedią brokatu krągłość ostygłych kolan”; „Tej jest niewinność biało z czucia noża zdjęta”.

To oczywiście jeden tylko z aspektów twórczości Czychowskiego, charakterystyczny zwłaszcza dla wcześniejszego jego okresu, bardziej mówiący o tym jak powstawały wiersze tego poety, niż tłumaczący ich przesłanie. Droga rozwoju twórczego Czychowskiego to lata zmagań obrazu ze słowem, dążenia do pełnego samookreślenia w materii wiersza. Bez względu jednak na to, czy obraz poetycki powstawał za pomocą środków bliskich kompozycji malarskiej, czy utwór instrumentowany był np. poprzez jego warstwę brzmieniową, to zawsze była to poezja zorientowana na człowieka, mówiąca o jego miejscu, tu i teraz, zdeterminowanym dziedzictwem przeszłości, uwarunkowanym realiami dnia codziennego.

Nieżyjący poeta nieuchronnie staje się mitem, obrasta legendą jak stare drzewo bluszczem w ciemnym lesie. Czychowski stał się legendą właściwie już za życia, skupiał wokół siebie mniej lub bardziej utalentowanych twórców i pseudotwórców także. Tę legendę poznałem znacznie wcześniej, niż samego poetę – gdzieś w końcu lat sześćdziesiątych. Jako bardzo młody wówczas człowiek, i jak wielu moich rówieśników próbujący swoich sił w kleceniu wierszy, słuchałem opowieści o brylującym na wieczorach autorskich Czychowskim, o jego wielogodzinnych, doprowadzających ponoć do szału pierwszą żonę poety (również utalentowana literacko, autorka świetnych opowiadań) oczekiwaniach „na metaforę”.

Żałuję, ze nie poznałem Czychowskiego wcześniej, w tamtym właśnie okresie rozkwitu jego twórczości, kiedy pisał i wydawał co kilka lat nową książkę. Był, jak to się dzisiaj mówi „na topie” – zdobył pierwszą „Czerwoną Różę”, przyznawany przez ówczesne „Litery” order „Stańczyka” (publikował sporo na temat plastyki) pokazywano go w lokalnej telewizji, a w księgarniach można było kupić krążki taśmy z czytanymi przez autora wierszami. Lata 60. I pierwsza połowa 70. To był nie najgorszy czas dla poetów – wydawało się trudniej, ale nie za swoje pieniądze i każdy tomik był wydarzeniem kulturalnym, co znajdowało oczywiście odbicie w lokalnej prasie.

Nie jest prawdą, że władza epoki „realsocjalizmu” tolerowała jedynie dyspozycyjnych wobec niej twórców. Często wystarczyło jej, że nie manifestowali otwarcie swej niechęci. Czychowski nie mógłby wtedy opublikować wiersza z „plemnikiem, plenum, ple-ple”, ale udawało mu się czasem przemycić teksty krytyczne wobec wszechobecnego wówczas oportunizmu, jak wiersze z „blaszanym kogucikiem”, czy „urzędnikiem z domu towarowego”. To nie był jeszcze czas Sierpnia ’80 i będącego jego pokłosiem almanachu „Punktu”, stanowiącego swoisty appendix wybrzeżowego środowiska literackiego do robotniczego protestu. W almanachu tym znalazły się również wiersze  Czychowskiego, choć nie sądzę, aby tzw. poezja „zaangażowana” , była najmocniejszą stroną jego twórczości, odwołującej się bardziej do praw uniwersalnych, niż dziejowych przełomów.

Ostatecznie poznałem Czychowskiego już po ukazaniu się w 1974 roku wydanego w 20-lecie jego debiutu poetyckiego (na łamach trójmiejskiej prasy) eleganckiego, drukowanego na satynie i zdobionego rysunkami autora zbioru Lasem, losem, zboczem życia. Publikujący niemal wyłącznie w Wydawnictwie Morskim poeta, który miał już ugruntowaną pozycję na lokalnym rynku wydawniczym, w kraju pozostawał nadal właściwie nieznany. W „Nowych książkach” młody wówczas warszawski krytyk Carlos Morrodan napisał po ukazaniu się Lasem, losem…, że o wierszach zawartych w tym zbiorze… nie jest w stanie się wypowiedzieć.

Los Czychowskiego- autora może być ostrzeżeniem, ze największa nawet indywidualność twórcza może pozostać niedostrzeżona, jeśli nie potrafi się sama lub przy czyjejś pomocy „sprzedawać się” na ogólnokrajowym rynku wydawniczym. Zachwyty Edwarda Stachury, pozytywne opinie krytyków-specjalistów z „Poezji”, czy „Twórczości” nie były w stanie tego zmienić. A przecież wystarczyłoby, żeby jeden, czy drugi tomik ukazał się w „Iskrach” lub „Czytelniku”. Czychowski, który intuicyjnie doceniał rolę promocji, nie potrafił sprzedawać się, nie znalazł też nikogo, kto skutecznie by mu w tym pomógł.

Gdy umarł w styczniu 1996 roku, napisałem w jednym ze wspomnień, że „kiedy odchodzi ktoś, kogo znało się blisko przez wiele lat, to tak, jakby wraz z nim odchodziła w niebyt jakaś cząstka naszego życia”. Kiedy umiera poeta, który miał coś ważnego do powiedzenia i umiał to opowiedzieć, tracą wszyscy, którzy nigdy już nie usłyszą jego głosu.

Jakim był jako człowiek? Z pewnością nie mógłby uchodzić za wzór męża i ojca, zgodny z kanonami mieszczańsko-katolickiej solidności. Mietek, bo tak go po prostu nazywaliśmy, miał duszę wiatrem podszytą, lubił wypić i pogadać nie koniecznie w salonowym towarzystwie. Pozostanie w mojej pamięci zwalisty jak niedźwiedź, szemrzący w jakimś kącie strofy swoich wierszy, jak odmawiający mantry tybetański mnich. „Brat-łata” dla ludzi, podszyty odrobiną podejrzliwości kurpiowskiego chłopa. Jak w Autobiografii – poważny „jak Budda, który połknął żabę, i wie, że zaskrzeczy w nim, otworzy usta”.

                                                             Maciej Gieysztor

Obraz wyróżniający za: dziennikbaltycki.pl/mieczyslaw-czychowski-byl-mistrzem-guru-artystow-rozmowa-z-henryka-dobosz/ar/3304936