Opowiadanie-Zosia Lenczewska-Samotyj”A ona dokarmiała ludzi”Ona miała nie mniej niż dwadzieścia pięć lat. Była wysoka, szczupła, nieco zagubiona w wielkim mieście, do którego przyjechała w poszukiwaniu lepszej perspektywy. (…)

0
505

Zosia Lenczewska-Samoty

„A ona dokarmiała ludzi”

Ona miała nie mniej niż dwadzieścia pięć lat. Była wysoka, szczupła, nieco zagubiona w wielkim mieście, do którego przyjechała w poszukiwaniu lepszej perspektywy. Tak, tylko jednej perspektywy – na siebie i swoje życie. Nosiła wełniane swetry, bo to zima była. Pomarańczowe lub słoneczne, innych nie miała. Na majtki zakładała zacerowane rajstopy, najlepiej turkusowe. A na zacerowane rajstopy zakładała dżinsową spódniczkę, grube skarpetki i kalosze. Często spacerowała po parku i dokarmiała gołębie, niekiedy sypnęła też co nieco kaczkom. Gdy wokoło nie było ptaków, dokarmiała ludzi siedzących na ławkach, podtykając im pod nos domowe ciasto. „Spróbuj, to z przepisu babci” mówiła. Niektórzy wyzywali ją od wariatek, inni z małą rezerwą przyjmowali podarek.

Uśmiechała się do przechodniów, a gdy ktoś skinął jej głową, krzyczała do niego „dzień dobry” ze śpiewnym wschodnim akcentem. Mieszkała sama. Pracowała z domu, choć sąsiedzi dziwili się, bo bywały tygodnie, gdy nagle znikała i nikt jej nie widział.

Wynajmowała pokój na poddaszu. Najbardziej lubiła siadywać na podniszczonej sofie w czerwone róże, prezencie po poprzednich właścicielach. Wyglądała przez okno na stare podwórze z trzepakiem po środku lub oglądała fotografie wiszące na ścianach, a wówczas brało ją na wspominki. Myślała o domu, małej drewnianej poniatówce stojącej na skraju drogi, tuż obok granicy z Ukrainą, o babci piekącej ziemniaki w mundurkach na piecu kaflowym, o mamie pracującej w polu i o siostrach, które wybyły w daleki świat. Z uśmiechem przypominała sobie pierwszy dzień w szkole, pierwszą olimpiadę, pocałunek, miłość. Wyjazdy za granicę, stypendium w Indiach. Na rozmyślaniach potrafiła tracić całe godziny. A później nagle przychodził wieczór. Wieczorami brała kąpiel z olejkiem z rozmarynu, a gdy wychodziła z wanny, gorącym mlekiem zalewała kakao i zaszywała się pod kocem z książką.

Lubiła robić szalone rzeczy. Spakować plecak i pojechać autostopem do Serbii, by tam zostać zaproszoną na huczne wesele. Kupić wielką różową lampę w kształcie wieloryba i postwić ją w oknie. Ogolić głowę na łyso, by później można było na jej czubku wytatuować jaskółkę w czarno-żółte pasy. Na ogół cicha i spokojna, niekiedy lubiła iść na koncert i stanąć w pierwszym rzędzie, słuchając brzmienia akordeonu. Do sklepu schodziła w piżamie, a gdy jeździła pociągami, to tylko pierwszą klasą.

Często się śmiała, szczególnie wtedy, gdy dostawała list od dawno niewidzianego znajomego ze studiów. Często też płakała, wtedy gdy oglądała film romantyczny i główny bohater umierał (albo gdy bito zwierzę). O sobie mówiła samotnik, a o imprezowiczach – niespełnieni romantycy spragnieni wrażeń. Tolerowała spóźnienia, ale brak szacunku tępiła jak szczury w kanałach. Stawała w obronie słabszych, choć nie wzgardzała pomocą wobec tych „mniej potrzebujących”.

Zagubiona w wielkim mieście, opatulona zielonym szalikiem, dokarmiała ludzi, piła kakao, w międzyczasie pisała doktorat z fizyki jądrowej i studiowała książki na temat ludzkiego węchu, jako że sama była go pozbawiona.

Kochała swoje życie, mimo że było szalenie pokręcone, lekko niepełne i disneyowo nieprzewidywalne. Była skomplikowana, ale ta choroba dotyczy przecież nas wszystkich.

A ciasto piekła najlepsze na świecie, musicie uwierzyć mi na słowo.

Spotkałam ją pewnego dnia w parku, gdy karmiła gołębie. Usiadła obok mnie na ławce i z uśmiechem zapytała:

Czym pachniesz?

Lawendą i masłem kakaowym.

Opisz mi te zapachy.

Opisałam. Siedziałyśmy na ławce w parku aż do późnego wieczora. Widziałam, jak na nas patrzą – ja w eleganckim garniturze, ona w turkusowych rajstopach. Ja z kokiem, ona – z nieładem na głowie. Zaśmiewałyśmy się do łez, mimo że było to nasze pierwsze spotkanie. Nie mogłam uwierzyć, jak to możliwe, że mam tyle wspólnego z tą „wariatką” w dżinsowej spódniczce. Pachniała rozmarynem i mlekiem.

Chwilę później zaprosiła mnie na poddasze i nalała kakao do emaliowanego kubka. Ja opisywałam jej zapachy, a ona opowiadała o Ukrainie i Indiach. Miała wyczulony zmysł obserwacji. Dziwiłam się barwnym opisom miejsc i ludzi. Pokochałam to, w jaki sposób wymawiała końcówki wyrazów. Zaprzyjaźniłyśmy się. Do dziś robię jej na drutach słoneczne swetry. A ona mnie częstuje ciastem.

Od naszego pierwszego spotkania minęło wiele lat. Dzięki niej nauczyłam się patrzeć na ludzi sercem i wąchać rzeczywistość uszami i oczami. Pokazała mi, że wszystko to, co nas otacza, jest o wiele bardziej skomplikowane i złożone niż by się na pierwszy rzut oka wydawało. Że nikt nie jest takim, jakim by się mógł wydawać, a już na pewno, że dziwacy kryją wiele tajemnic.

Kilka słów o autorze: Zosia Lenczewska-Samotyj:

Młoda kobieta żądna świata i przygód. Nie umie usiedzieć w miejscu, a jej największą pasją są podróże – najlepiej samotne, za jedynych towarzyszy mając optymizm, notes i aparat. W blogosferze obecna od blisko trzech lat, od zimy ’16 poważnie myśli, co tu zrobić, by z pasji do pisania żyć. Łapie każdą chwilę, nie pozwalając sobie na lenistwo, a co ma zrobić jutro, robi dziś. Taka sobie współczesna hipiska z wytatuowanym ciałem”.

Odwiedź Zosię na jej blogu: https://przezzycieinaczej.wordpress.com/