Mieszkałem nad rzeką, choć blisko centrum miasta. Może, właśnie, dlatego mój dom często odwiedzali proszeni i nieproszeni goście. Bywało, że miałem już dość tych nalotów, czułem, że tracę czas, a jednak nie potrafiłem nie otworzyć drzwi, gdy tylko rozległ się dzwonek. Mało tego, wydaje mi się, że podświadomie na ten dźwięk czekałem. Wstając dziś wcześnie rano podjąłem postanowienie, że wreszcie ukończę zamówiony artykuł. To aż wstyd, by przez tak długi czas nie wywiązywać się z obietnicy. Na miejscu Naczelnego już dawno powiedziałbym sobie: dosyć, koniec współpracy, do widzenia. Nie wiedzieć, z jakiego powodu Naczelny lubił mnie nieco i cierpliwie czekał, aż wywiążę się z umowy. Dziś napiszę – postanowiłem. Nie można w nieskończoność nadużywać zaufania człowieka, który już nie jeden raz pomógł mi w potrzebie. Naczelny za teksty płacił uczciwie, czasami nawet nie skąpił zaliczki. Wygrzebałem się z łóżka, codzienna toaleta i przygotowywanie śniadania. Nie mam masła, spostrzegłem. Można zjeść śniadanie i bez masła, ale dzień jest przecież wystarczająco długi. Przejdę się do sklepu, postanowiłem. Po powrocie ukończyłem przygotowanie śniadania, zjadłem, później pozmywałem naczynia. Dopiero teraz włączyłem radio. Zazwyczaj robiłem to wcześniej, zaraz po przebudzeniu (pilot leżał na stoliku przy łóżku), dziś jednak włączyłem je dopiero po śniadaniu. Na szczęście żadnego gadania. Muzyka. Cicha spokojna muzyka.
Już miałem usiąść w fotelu, gdy rozległ się dźwięk dzwonka. Podszedłem do drzwi i na wszelki wypadek spojrzałem przez judasza. Za drzwiami stał Jurek. Dawno go nie widziałem, ale artykuł… wahałem się przez chwilę.
– Witaj! Krzyknął zaraz, gdy tylko otworzyłem.
– Witaj. Odpowiedziałem bez entuzjazmu.
Jurek jakby wyczuł mój nastrój, bo dodał:
– Co, nie w porę?
– Nie bardzo. Właśnie miałem zacząć artykuł. Obiecałem Naczelnemu, że dziś już na pewne mu go dostarczę.
– Co się odwlecze, to nie uciecze, powiedział Jurek. Zresztą nie zajmę ci zbyt wiele czasu. Muszę dziś wpaść do „Pośredniaka”. Czas najwyższy rozejrzeć się za jakąś pracą.
– Wchodź. Napijesz się herbaty, czy wolisz kawę? Dodałem.
– Kawa? Herbata? Kto by od tego dzień zaczynał? Nie masz piwa?
– Wyszło.
– Nie szkodzi… Skoczę do sklepu. Przecież to blisko.
– Dołożyć ci coś.
– Jeśli masz? Nie zaszkodzi, wezmę więcej… Daj też butelki, po co przepłacać.
Wrócił po chwili. Sklep był rzeczywiście zaledwie kilkadziesiąt metrów do mojego domu. Otworzyliśmy butelki.
– Podać ci kufel?
– Nie wolę z butelki… Niezłe.
– Też je lubię. W Żywcu mają dobrą wodę… Mówiłeś o „Pośredniaku”, masz na myśli konkretną pracę?
– Jeszcze nie wiem. Właściwie nie mam ochoty na żadną. Rozwodzę się. Chyba sprzedam mieszkanie i przeniosę się na wieś… Z dala od miasta wreszcie zacznę pisać.
– Przecież i tu piszesz… Bardzo dobry ten ostatni tomik…
– Dzięki… Wiersze rodzą się same… Chcę napisać dramat o Remusie… To wymaga więcej czasu, potrzebuję skupienia… Marzę o wsi… Tu nie mogę znaleźć spokoju. Ciągle ktoś…
– Bierzesz jeszcze…?
– Nie, rzuciłem to. Już koniec z ćpaniem.
Przy piwku czas szybko płynął. Spojrzałem na zegarek, zbliżała się dwunasta. Chyba już nie napiszę tego artykułu.
– Jurek a co z „Pośredniakiem”? Spytałem, jakby podświadomie szukając ostatniej szansy na to, że jednak uda mi się uratować ten dzień, wywiązać się z danej Naczelnemu obietnicy.
– Co się odwlecze, to nie uciecze. Mówiłem przecież. Jutro też jest dzień. Powiem matce, że nie było ofert, że kazali mi przyjść jutro.
Znów dzwonek. To już koniec, pomyślałem. Kogo znów licho niesie? Podszedłem do drzwi. Otworzyłem. Mietek. Dużo, prawie dwadzieścia lat starszy od nas malarz i poeta. Poznałem go kilka lat wcześniej w czasie poetyckich Zaduszek w Rudym Kocie. Później zaprzyjaźniliśmy się. Mietek był kimś w rodzaju naszego guru. Nie słowo „guru” nie jest tu najlepsze. On nikogo nie nauczał, nikomu nie wskazywał drogi. Był sobą. Malował, biesiadował z nami, często recytował wiersze. Swoje, ale i Norwida, Czechowicza, Jesienina, wielu innych. Znał na pamięć setki.
– Witaj, powiedziałem uradowany. Dawno cię nie było.
– Chorowałem.
– Ale już w porządku?
– W porządku. Tylko przeziębienie.
Wszedł. Usiadł w fotelu. Podałem mu piwo. Wypił łyk.
– Brzucho mnie boli. Stwierdził, kładąc rękę na brzuchu.
Wybuchliśmy śmiechem. Wiedzieliśmy, Mietek chciał się napić.
– Niestety nie mam nic mocniejszego. Odparłem.
– Możemy zrobić ściapę. Złapał szansę Jurek.
Wyjąłem z kieszeni dychę, Mietek dodał drugą.
– Skoczysz? Spytałem Jurka.
– Co zrobić, jestem najmłodszy.
Wyszedł. Po chwili znów rozległ się dzwonek. Co jest, pomyślałem? To nie może być Jurek, wyszedł dopiero przed chwilą. Może czegoś zapomniał? Otworzyłem drzwi. Za nimi stał Buni i Wawrzon.
– Cześć. Można?
– Cześć. Teraz już można. I tak już nici z artykułu.
– Jakiego artykułu? Spytał Wawrzon.
– Nieważne. Wejdźcie, powiedziałem dość niechętnie.
– Nie jesteśmy z pustymi rękami. Wawrzon wskazał na siatkę, w której była butelka wódki i jakieś drobne pakunki.
– Mówiłem, wejdźcie, Powtórzyłem. Ten dzień i tak był już stracony. Nie bardzo lubiłem Wawrzona, ale Buni… Cóż, to tylko jeszcze jeden dzień…
– Za chwilę wróci Jurek. Właśnie poszedł po butelkę. Dodałem.
– Wchodźcie już wchodźcie. Długo macie zamiar dyskutować przy drzwiach, zawołał Mietek, który szybko zorientował się, że właśnie nadeszło lekarstwo dla jego bolącego brzucha.
Zasiedliśmy do stołu. Wawrzon wyjął z siatki butelkę, której zawartość szybko trafiła do kieliszków. Mietek swój wypił duszkiem i od razu poczuł się lepiej.
– No, wreszcie coś. Już lepiej, dodał, dotykając swego brzucha, wzbudzając tym – jak zawsze –nasze rozbawienie. Wawrzon zaczął opowiadać coś o zeszłotygodniowej wędrówce po trójmiejskich lokalach. Po chwili wrócił Jurek, który przyniósł butelkę i jakby domyślając się rozwoju sytuacji dwa słoiki marynowanych śledzi. Jak się okazało w siatce Wawrzona była też kiełbasa. Szybko podałem talerze i widelce.
– Może ktoś chce herbatę? Spytałem.
– Ja chętnie popiję, powiedział Wawrzon. Pozostali tylko pokiwali odmownie głowami.
Biesiada nabierała tempa. Buni opowiadał o swych planach wyrzeźbienia „Drogi krzyżowej”, którą podobno zamówił u niego ksiądz z Wieżycy. Mietek nieco powątpiewał w ofertę księdza, niemniej jednak wypiliśmy toast za powodzenie tego projektu. W butelce szybko ukazało się dno. Wawrzon sięgnął do siatki i wyjął drugą. „Krowa”, 0.75 lltra.
–Tej wystarczy nam na dłużej. Powiedział z uśmiechem, po czym znów sięgnął do siatki. – Byliśmy wczoraj z żoną na Mierzei. Poczuliśmy zapach wędzonego łososia. – Mówię wam, pycha.
Odwinął papier, później folię. Węgorz rzeczywiście pachnął znakomicie. Podałem większy talerz i nóż, a Wawrzon podzielił rybę na odpowiednie kawałki.
– Buni, a co z tą drogą skrzypcową? Spytałem.
– Jaką drogą skrzypcową? Do rozmowy wtrącił się Wawrzon.
– Buni szykuje nową wystawę.
– Chcę rzeźbiąc skrzypce, dzięki pewnym deformacjom oddać całą gamę uczuć: miłość, rozterkę, smutek, rozpacz. Już zacząłem…, odpowiedział Buni.
– Widziałem jedną z tych form u Funia. Mówił, że dał jej tytuł „Rozterka”… Wspaniale oddałeś ten nastrój. Dołączysz ją do wystawy? Spytałem.
– Funio się zgodził… Zobaczymy… To trudna wystawa. Kilka miesięcy pracy. Muszę wygospodarować czas… Może pod koniec roku… Zobaczymy.
– Cholera, powiedziałem, już grubo po południu. Miałem dziś skończyć artykuł. Naczelny mnie zatłucze.
– Co masz zrobić dziś, zrób jutro. Zaśmiał się Mietek.
– A co mamy wypić jutro wypijmy dzisiaj. Dodał, również śmiejąc się Buni. Jurek bez słowa rozlał wódkę do kieliszków. Wypiliśmy. Buni, lekko już się chwiejąc wstał dość gwałtownie. Wiedzieliśmy, to ten czas.
– Palenie w piecu. To najpiękniejszy wiersz Mietka, zapowiedział.
– Wiemy, wiemy…
– Palenie w piecu.
Pozbierałem rozrzucone:
rozrzuciłem obumarłe.
Ile trzeba się natrudzić,
żeby zlepić z prochów – garnek.
Garnek w domu – rzecz potrzebna,
Na miód pszczeli i gorczycę.
Siedzę teraz. W piecu palę.
I u ręki palce liczę.
Liczyć palce – rzecz okrutna.
Łatwa. I ogromnie smutna.
Recytował Buni zupełnie nie rozumiejąc przesłania tego wiersza.
Wyszli wieczorem. Posprzątałem ze stołu. Przeniosłem brudne naczynia: kieliszki, szklanki i talerze do zlewu, i zacząłem zmywać. Talerze po rybie były tłuste, ale płyn do zmywania bardzo skutecznie usuwał tłuszcz. Ustawione na suszarce błyszczały świeżością. Po zmywaniu usiadłem w fotelu i ponownie włączyłem radio. Brakowało mi muzyki. Była. Cicha, spokojna. Radio grało, ale czy oni tu rzeczywiście byli? Przecież taka sytuacja mogła wydarzyć się w latach osiemdziesiątych. Trzydzieści lat temu, nie dziś! Jak mogli tu być, skoro już tak dawno ich nie ma? Jurek spalił się w swym wymarzonym wiejskim domu czterdzieści kilometrów od miasta już ponad dwadzieścia lat temu. Później, dziesięć lat temu, odszedł Mietek. Rak mózgu. Zdołał jeszcze namalować wiele pasteli, nowych wierszy jednak już nie napisał. Buni nigdy nie ukończył swej „Drogi skrzypcowej”, nie powstała też jego „Droga krzyżowa” – odszedł wkrótce po Mietku. Rak płuc. Może tylko Wawrzon jeszcze żyje, ale z nim nie miałem zbyt bliskiego kontaktu. Właściwie nie należał do naszego ścisłego grona. Ożenił się z jakąś właścicielką biura handlu nieruchomościami i pojawiał się wśród nas tylko wówczas, gdy żona w przypływie dobroci, lub rozumiejąc potrzebę mężczyzn, by mogli od czasu do czasu poprzebywać tylko w swoim gronie, dawała mu wychodne. Nie, Wawrzon nie mógł mnie odwiedzić. Nigdy nie było nam po drodze. Ani on mnie nie darzył zbytnim szacunkiem, ani ja jego.
To nie oni dziś tu byli. Spojrzałem na suszące się na suszarce do naczyń szklanki, kieliszki i talerze. Nie oni, więc kto?