„Historia i jej język” / Czesław Kabala

0
892

Trzeba podważać wszystko, co się da podważyć,

gdyż tylko w ten sposób można wykryć to,

czego podważyć się nie da”

Tadeusz Kotarbiński.

Sądy o historii, o jej metodach i ich znaczeniu, są uroczo* sprzeczne, a samo słowo „historia” jest dwuznaczne. Raz bowiem oznacza, co się rzeczywiście wydarzyło, innym znów razem tych wydarzeń opisanie, a przecież to nie to samo. Zauważyłem, że owa dwuznaczność bywa źródłem mimowolnych bądź celowych manipulacji, i to spostrzeżenie skłoniło mnie do napisania poniższego.
Chcąc uniknąć dwuznaczności nazywa się zapisaną historię „nauką”, jednak waham się, czy można ją do tej kategorii bez zastrzeżeń przypisać. Co nauką nazwiemy, to kwestia definicji projektującej, lecz w kategorii nauk przyrodniczych (powszechnie utożsamianych z nauką w ogóle) historia na pewno się nie mieści, choćby ze względu na brak wspólnych i pewnych ustaleń między jej uczonymi. Bardziej pozbawioną żelaznych (ale nie wiecznych!) paradygmatów jest chyba tylko filozofia. Spory i sprzeczności w obu dziedzinach są nieustające.
Czy Kronika polska Wincentego Kadłubka jest nauką, czy dopiero jej późniejsze krytyczne analizy? Zauważmy, że dzisiejsze komentarze do tamtej kroniki, mogą być w przyszłości potraktowane jak dzisiaj sama Kronika.
Na wszelki wypadek wolę mówić o historii, że jest gdzieś pomiędzy nauką a sztuką. Piękna to lokalizacja, więc historycy nie powinni się stroszyć.
Jak jednak odróżnić fakty, czyli to co było, od ich słownego ujęcia? Najchętniej różnicę między zdarzeniami a narracją rozróżniłbym dużą i małą literą, ale mi nie wypada, bo nikomu to do głowy nie przyszło (a jeśli nawet, to się nie przyjęło). Skoro fizyka, to nauka o zjawiskach fizycznych, chemia – o chemicznych, biologia – o biologicznych, itd., należałoby opis dziejów nazwać historią (od małej). Wyjściem jest może konsekwentne nazywanie opisu historii – historiografią, natomiast rozważania o niej historiozofią, ją samą zaś dziejami. Konsekwencja nie zawsze jest możliwa, bo jakże zmienić zapis antycznej o niej opinii, że „historia est magistra vitae”? Maksyma przypisywana jest Cyceronowi, który podobno dodał, że jest także: świadkiem czasu, światłem prawdy, życiem pamięci i zwiastunką przyszłości. Imię Cycerona gwoździ autorytetem tych szczególnie, którzy go nie czytali. Brzmi paradoksalnie: jakże to – nie czytali, czyli nie znają, a mimo to szanują?…
Otóż tak właśnie! Zauważyłem pośród licznych znajomych. że większą estymą darzą zjawiska i sprawy niepojęte (w tym także autorów, których nie czytali bądź nie zrozumieli) niż te, które zdołali przyswoić. Kulturę naszą budował szacunek dla Pisma, pierwotnie sakralny. Jego wynalazek jest słusznie uważany za przełom w rozwoju ludzkiego gatunku. Następny jego stopień – wynalazek druku – także słusznie nazwano rewolucją kulturową, która pobudziła społeczną poprzez likwidację analfabetyzmu i szerokie z czasem upowszechnienie wiedzy.
Na poziomie odbioru gminnego, szacunek dla pisma jest nadal sakralny, bezkrytyczny, i wyraża się w kolokwialnym określeniu „stoi napisane” bądź „stoi w piśmie”. Dosłownie – jak stela z wykutym na wieki w bazalcie kodeksem Hammurabiego, dzisiaj na szczęście nieobowiązującym. Ten kodeks jest akurat przykładem postępu jaki zawdzięczamy pismu, bowiem już Tacyt zauważył, że niezmienność, czyli kamienna trwałość, jest jedną z wartości prawa. Oto dziki i chaotyczny obyczaj zastępuje się prawem jednolitym, skodyfikowanym i dodatkowo utrwalonym w kamieniu. Dzisiaj widzimy, że założenia trwałości wszelkich doktryn to mrzonka. Nie dociera ta oczywistość do wszelkich konserwatystów (z lewa i z prawa), gdyż nie lubią żyć w świecie nietrwałym, wariabilnym.
Dzisiaj Hammurabi jest symbolem srogości, podobnie jak późniejszy prawodawca Drakon. Ich prawa są synonimem okrucieństwa, podobnie jak starorzymska zasada talionu, czyli odwetu. Oba prawa nie były jednak bardziej okrutne od przed kodeksowej, plemiennej i dzikiej wendety, która była, co warto podkreślić, naturalną podstawą i inspiracją ich spisania. Władza, biorąc jurysdykcję w swoje ręce, ograniczała obyczaj trwającej bez czasowego limitu rodowej zemsty, określając samosąd (zwany z angielska linczem) jako przestępstwo. Sporo z ducha wendety w kodeksie Hammurabiego zostało, np. odpowiedzialność zespołowa. Natomiast Drakon, któremu lud ateński zarzucał zbytnią surowość, jako że szafował karą śmierci za błahe przewiny np. lenistwo, arogancko odpowiedział wzdychając: gdybym tylko miał karę wyższą od tortur i śmierci!… Nie wiem, czy tak naprawdę powiedział, ale literacko świetne i dlatego pozostało.
Wiara
Korzyści pisma mają też stronę odwrotną (jakby rewers myślącej i wyniosłej twarzy, i proszę sobie wybierać, jaką część ciała mam na myśli) – ślepy kult bumagi. Magia drukowanego jest nowoczesnym mitem. Trawestując Nietzschego: Bóg umarł, niech żyje Druk!
Daleko nie sięgając, wielu moich kolegów ufa byle jakiemu wydrukowanemu słowu, nawet reklamowym ulotkom i politycznym agitkom bardziej niż temu, co mówię ja (ha ha ha ha). Otwierają swą ulubioną poranną gazetę, żeby z niej wyczytać, o czym i jak powinni myśleć. Nawet nie próbują podważyć dostojnych, czarno na białym wydrukowanych sądów. Są czegoś głodni (czego? – nie wiem); chciwie łykają słowa smacznie upichcone prze zawodowych kucharzy taniej kuchni: gotowe do przełknięcia i wchłonięcia hamburgery myśli. Jeśli natykają się w nich na słowa niezrozumiałe, tym lepiej: znaczy się – mądrzejszy od nich to pisał. Nie bez przyczyny używano przez wieki w kościele niezrozumiałej dla pospólstwa łaciny .
Współczesnym nie pozostaje nic innego, jak wierzyć w słowo drukowane, z którym tylko na pozór wygrywa medium nowsze – telewizja. Żywe słowo nie ma jednak zborności pisanego, a ponadto swą nietrwałością umyka krytyce, słusznie chyba uchodzi za formę podrzędną wobec pierwotnego wzorca. Dobre jest w reklamie, lecz nie nie utrwala się w nim prawa, bo przecież jest nietrwałe. Dopiero zapisane staje się rzeczywistym problemem. Tak było przez wieki, które poświadczają potęgę pisma; artykuły henrykowskie byłyby tylko niewidoczną dzisiaj mgłą, gdyby ich nie spisano.
Z niepokojem zauważam, że obecnie rządzi wiara nowego magicznego słowa, u którego rozum jest tylko ministrantem – jeśli w ogóle jeszcze jest.
Magia
Respekt przed nieprzyswojonym i niepojętym to nic odkrywczego; wszak ludzie wszelkich kultur dlatego czcili pioruny jako atrybuty bogów, że nie ogarniali rozumem ni jednych, ni drugich. Mieli swój rozum, ale słaby.
Pioruny zawsze słusznie wzbudzały we wszystkich zwierzętach (także w homo sapiens) trwogę, jednak po objaśnieniu fizycznej natury elektryczności lęk człowieka zmienił charakter: ze ślepej bojaźni przed tajemniczą, nieokiełznaną potęgą, zmienił się w oświecony szacunek. Dzięki naukowej wiedzy nauczyli się niektórzy bezpiecznie z elektrycznością obchodzić. Niestety, kainowe plemię (o którym dalej) podsunęło im też pomysł używania nowej energii do zabijania. Tak jest zawsze z każdym wynalazkiem dla dobra ludzkości – ma drugie, diabelskie oblicze.
Dzisiejsi współcześni wyznawcy (słyszałem o świeżym ruchu rodzinowierców) antycznego Zeusa, nordyckiego Thora, celtyckiego Taranisa, wedyjskiego Indry, sumeryjskiego Enlila, mongolskiego Tengri i słowiańskiego Peruna, wierzą także w ochronną skuteczność odgromnika wymyślonego przez Benjamina Franklina.
Zabawne byłoby ujrzeć posąg któregoś z władców piorunów zbrojnych w zakończony strzałką zygzakowaty symbol ich mocy, asekurowany przy tym uziemionym drutem z zainstalowanym na czubku jego boskiej głowy piorunochronem,. Czyż nie byłaby to ochrona boga przed nim samym!?!
Co nader ciekawe – taki piorunochron nie odebrałby szybko wiary czcicielom gromowładnego. To zwycięstwo wiary nad rozumem powinno racjonalistom dać do myślenia. Może nadchodzi nowa epoka romantyzmu, w której „czucie i wiara” wykopuje (inaczej nie potrafi) „mędrca szkiełko i oko”?
Trwały związek języka z historią
Według ulicznej opinii historia jest tym, co przeminęło (słyszałem określenie „trupiszcze”) więc jest już martwa razem z jej umarłymi bohaterami i nie warto zawracać sobie nią głowy. Było, minęło i nie ma o czym gadać. Ta postawa wydaje się pragmatyczna, czyli zdroworozsądkowa. Można ją skontrować myślą Goethego: „komu tysiące lat nie mówią nic, niech w ciemności niewiedzy żyje z dnia na dzień”. Na każdą okoliczność można wyszukać aforyzm dla każdej postawy umysłowej.
Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki lub – według Szymborskiej – „nic dwa razy się nie zdarza”. Znamy też popularne powiedzenie, że historia może i się powtarza, ale jako farsa.
Jak się rozeznać w tych sprzecznościach literackich i filozoficznych?
Moim zdaniem, jedynie myśląc po swojemu.
Maria Dąbrowska powiedziała, że pismo i sztuka to jedyni świadkowie czasów. Historia ma w sobie coś z języka, będącego jednym z jej wytworów – nie wiadomo kiedy mówi prawdę. Część uczonych przyjmuje pierwotność materii i nadrzędność historii nad językiem, czyli fizyczności nad duchem. Ich przeciwnicy cytują słynne: „Na początku było słowo”.
W temacie początku wszystkiego skłaniam się ku pewnym hipotezom, lecz nie mając żadnej pewności opcji swojej nie ujawniam i temat łatwo porzucam. Pragmatycznie wystarczają mi osiągnięcia nauki, która nie oglądając się na „prawdę pierwszą” poświadcza się wynalazkami: np. żarówką, lodówką, penicyliną, benzyną i komputerem. Pomijam nieprzyjemną drugą stronę ludzkiego geniuszu, czyli ogólnie ujmując – wojenne wynalazki diabła, których zwieńczeniem jest bomba A (potem W, potem N)
Język
Język, jeśli żywy, podlega ewolucji. Modyfikuje się, zmienia się, bo to (nie wiem czemu) nieuniknione, lecz pozostaje w swojej istocie sobą. Spotyka się konserwatywnych purystów pragnących ten rozwojowy proces (ich zdaniem dewastujący język) powstrzymać. „Daremne żale, próżny trud”, że im odpowiem poetą. Jeszcze nikomu nie udało się powstrzymać czasu, czyli zachodzących w nim procesów.
Język (póki żyje) przekształca się, ale w jednym kierunku. Nie powraca do przeszłego kształtu, chyba że w formie literackiego pastiszu, żartu. Zachowuje jednak swą strukturę i tożsamość. Wchłania słowa zapożyczone, zmienia znaczenie już istniejących, tworzy neologizmy, itd. Jak bardzo się język zmienił możemy sprawdzić sięgając po dawne teksty Kazań Świętokrzyskich, Psałterza floriańskiego i anonimowych geniuszy tamtych czasów, na przykład autora Rozmowy Mistrza Polikarpa ze Śmiercią.
Później też łatwo nie jest: Łukasza Górnickiego, Jana Chryzostoma Paska, czy króla Sobieskiego listy do Marysieńki, czytało mi się niepotoczyście, chropawo, ciężko.
Jeśli ktoś lubi ciekawsko grzebać w języku, polecam słownik Samuela Lindego. Wysiłek autora zdziwił mnie niepomiernie; monumentalna praca w zamierzeniu pewnie wiekopomna, dzisiaj jest obiektem niknącego zainteresowania wąskiej grupy historyków języka. Niedawno wydano (na papierze) podobnie obszerny słownik naszego języka. Na jak długo efekt tej pracowitości wystarczy? Na pewno nie na wieki. Autorzy słowników nie powinni jednak mieć świadomości, że w znoju tworzą dzieła nietrwałe, bo to zniechęciłoby ich do pracy.
A może nie?… Może naszym mrówczym powołaniem jest wznoszenie nietrwałych, kruchych budowli?
Jeśli chodzi o staropolszczyznę, czytanie jej zabytków idzie mi jak po grudzie, a na pisowni to już zęby można połamać.
Po co sięgać aż po barok. Kto rozumie dziś takie zwroty z Zemsty:
Stawiam tytle niezbyt skoro.
Życie w zakład, gaszka złowię
Na pytanie cześnika wskazującego kleksa, który spadł z pióra piszącemu pod dyktando Dyndalskiemu: – Co to!!! Tenże odpowiada:
Żyd, jaśnie panie. Lecz w literę go przerobię.
Na co cześnik: – Jak mi jeszcze kropla skapie, To cię trzepnę tak po łapie, Aż proformę wspomnisz sobie.
Obawiam się, że nawet pojęcie kleksa nazwanego przez Dyndalskiego żydem, nie jest już znane. Nie pytam, w jaką literę można przerobić żyda (z malej!) bo mnie przerobią w antysemitę. Tedy objaśniam, że kleksy to duże krople atramentu ze stalówki bądź gęsiego pióra maczanego w kałamarzu. Objaśnienie mało przydatne, bo kleksy, jak i odręczne pismo, chyba odeszły już do lamusa. Żyję tak długo, że jestem tego przykładem: w podstawówce uczono mnie kaligrafii, czemu już wtedy byłem niechętny, bo poznałem przedtem czytelniejsze i przez to doskonalsze pismo drukowane. Cóż z tego, że nawet zgrabnie niegdyś kaligrafowałem, skoro dzisiaj bazgrzę jak kura pazurem i sam siebie nie potrafię odczytać? A to dlatego, że ćwierć wieku temu przesiadłem się na komputer i nawet zaschły mi nieużywane wieczne pióra. Przedtem marzyłem (jak Janko Muzykant o skrzypcach?) o maszynie do pisania, ale widać byłem, jak większość rodaków, zagrożeniem dla komuny. Maszyna do pisania (jak dzisiaj broń palna) była towarem ściśle reglamentowanym. Jakby tamtemu reżimowi słowa groziły niczym pociski.
Każdy jest „skazany” na język swojej matki i następnie swojej epoki, swego młodocianego czasu. Nie mielibyśmy jednak naszego języka, gdyby nie umysłowa namiętność zamierzchłej gromadki piszących po polsku; pionierów polskiego piśmiennictwa. Bez utalentowanych miłośników polszczyzny bylibyśmy w sytuacji Irlandczyków, którzy piszą po angielsku. Na marginesie, wkład irlandzki w literaturę angielską jest ogromny.
Jakiego używalibyśmy języka?… Aż strach pomyśleć, że ruskiego. Nie dlatego, że brzydki (w pieśniach brzmi dobrze), ale ta grażdanka… Język jest nośnikiem myśli (uważam nawet, że jest z nią tożsamy). Chcielibyście myśleć po rusku? Proszę bardzo, droga wolna, kraj wielki, aż po Magadan. Jednak odradzam: przykładem los Brunona Jasieńskiego.
Być może nasz język (ciągle jeszcze żwawy, choć tradycjonaliści sądzą, że się degeneruje) podzieliłby los języków celtyckich, to znaczy nieużywany zszedł byłby ze sceny i wkrótce nikt by go nie pamiętał.
Historia
Nie ma historii opowiadanej inaczej, jak językiem. Obrazy (olejne i filmowe) jedynie opowieść kraszą, czyli są opowieści pisanej ilustracją. Miało być o historii, a piszę o języku, bo widzę podobieństwo obu zjawisk i ich wzajemne oddziaływanie. Język świetnie ilustruje pewne cechy dziejów, którym towarzyszy i o których równolegle opowiada. Zarówno historia jak i język toną we mgle pradziejów; ich początek jest nieuchwytny. Historia zdaje się być podłożem, na którym język się rozwija, ale patrząc z drugiej strony, to język właśnie jest głównym narzędziem jej opisania. Każda epoka ma swój styl: architektury, ubioru, sztuki i obyczaju. Każda też ma swój odcień języka, w którym z kolei odzwierciedla się jej mentalność.
Używamy języka, który dziedziczymy, nie rozumiejąc nawet jego zawiłej budowy i nie znając zakamarków. Podobnie dziedziczymy naszą historię. Nie trzeba znać historii, żeby podlegać jej prawom. To zdanie jest adresowane do wierzących w jakiekolwiek prawa. Mnie się rysują dwa stanowiska: wiara w prawa absolutne, których (jeszcze) nie znamy lub po stronie przeciwnej: przekonanie, że sens życia jest li-tylko konstruktem naszego umysłu.
Język fascynuje, bo jest długowieczny. W rozmaitej, choćby szczątkowej formie, żyje niekiedy dłużej od religii, a nawet od cywilizacji, z którą się konstytuował. Starożytna greka pełna dialektów, niepodobna do współczesnej (zdeformowana, czy udoskonalona i ujednolicona w koine?), przetrwała do dziś szczątkowo, lecz za to w uczonych i nie tylko zwrotach. Żywotna łacina przetrwała grecko-rzymskich bogów, a nawet starożytną cywilizację i w „barbarzyńskim” średniowieczu była przez długie wieki lingua franca kształtującego się organizmu Europy, będącej wówczas, dzięki jej jednoczącej roli, pierwotną strefą Schengen. Pamiętam, jak w szkole jeszcze, to znaczy za komuny, dziwiłem się, że nasi renesansowi przodkowie studiowali na włoskich przeważnie uniwersytetach. Nam wyjeżdżać nie pozwalano, oni czuli się poniekąd obywatelami Europy w czym utwierdzała ich umożliwiająca kontakt ze światem znajomość łaciny.
Miała łacina słowotwórczy udział w formowaniu języków nowożytnych, w wysokim procencie romańskich i nieco mniejszym angielskiego i niemieckiego. Pisał nią w drugiej połowie XV wieku Jan Długosz swe Kroniki Królestwa Polskiego, a na polski przetłumaczono je dopiero w latach 1863-1887. (Aktywność drukarsko publicystyczna w czasach powstania styczniowego jest zadziwiająca.)
Zainteresowanie jakimkolwiek fragmentem historii przypomina posilanie się pytona, który musi połknąć ofiarę w całości. Brak szczęk a tylko dwa kły skierowane ku wnętrzu powodują, że nie może posiłku przegryźć ani wypluć: każdy ruch paszczą wciąga pokarm do wnętrza gada. Podobnie konsumujemy historię, tylko niejako wspak – od chwil późniejszych do wcześniejszych, czyli od jakiegoś punktu aż do początku, do pierwotności. Przypomina to biblijną wyliczankę genealogiczną: Noe pochodził od Matuszelacha, tenże od Henocha, ten z kolei od Jereda itd. przez Mahalaleela, Kenana, Enosza, Seta, aż do Adama i Ewy. Oczywiście, możemy tę listę zacząć od Dawida i wówczas w skrócie przez Mojżesza, Abrahama i Noego dotrzemy do tego samego początku. To tylko linia Seta, ale prarodzice nas wszystkich mieli trójkę dzieci i prócz niego Abla i Kaina. Morderstwo w rodzinie pozbawiło Abla możliwości przychówku, natomiast Kain spłodził potomków, których imion nie znam. Pamiętam tylko używane przez poetów określenie „kainowe plemię” i wiadomo, że to nic pochlebnego. Nie jedyna to luka w mojej wiedzy, bo mówiąc o płodzeniu, jakoś nie widzę kobiet, z którymi dzieci Adama i Ewy miałyby to robić. Czyżby zatem były to ich siostry? Mgliście sprawa wygląda. Przypuszczam, że wiele jest interpretacji tego fenomenu, od usiłowań racjonalnych po przedstawienia gnostyczne, mistyczne i irracjonalne; słabo w tym jestem oczytany i dziwnie mnie one nie interesują. A może pomieścić ową zagadkę między paradoksami Eubulidesa, poprzez Zenona z Elei, Epimenidesa, po Bertranda Russella, których rozwiązania wszak wykryto?
Jak było, tak było, bo jakoś być musiało. Ciekawostką dla nieoczytanych jest, że wg którejś Ewangelii Set jest także praprzodkiem Jezusa. Wcale to nie dziwi, bo przecież poza Kainem wyboru nie ma.
Mówiąc o historii patrzymy siłą rzeczy wstecz. Jest ona historią pochodzenia i gdyby była linearna, przypominałaby drzewo genealogiczne, tylko że wydarzenia historyczne mogą mieć wiele matek i ojców, czyli wiele różnorakich przyczyn. Tak więc fakt historyczny jest wiązką kumulującą nieznaną liczbę przyczyn i on sam może być przesłanką rozmaitych skutków. Przypomina zatem siatkę strukturalną nałożoną na dzieje. Kiedy czytam monografię jakiegoś ich fragmentu, rozpoczynającego się konkretnym zdarzeniem, odruchowo zastanawiam się, jakie drogi do niego przywiodły. Chrzest Mieszka I i jego dworu nie jest przecież początkiem rodu Piastów, nie mówiąc już o początku plemienia Polan. Mieszko na pewno miał ojca i matkę, a dalej wstecz i dziadków i prapradziadków z obu stron. Dzieje nie rozpoczynają się od chwili opisanej pierwszym zdaniem jakiejś kroniki. Nie wypada się nam domyślać tego, co było przedtem i nie zostało w piśmie ujęte, bo byłoby to jedynie bezpłodną konfabulacją. Nie wypada nam nawet wierzyć w dokument z jednego źródła. Na odkrycie nowych nadzieja niewielka i pozostaje grzebanie w ziemi w poszukiwaniu znaczących artefaktów, które znawcy interpretują z całą ostrożnością. Nawet spisane dzieje są terenem sporów, a co dopiero mówić o przedpiśmiennych grobach, ozdobach i skorupach.
Historia nie przekształca się, lecz nawarstwia. Podobnie z językiem; nie możemy powiedzieć, że archaiczny język bezpowrotnie umarł, że wyparł go nowy i starego już nie rozumiemy, a więc nie potrzebujemy. Ten nasz współczesny ze starego wyewoluował, odmienił zewnętrzność, lecz prawieczny pierwowzór pozostał w nim i pełni rolę kręgosłupa. To, że naszego szkieletu nie widać nie znaczy, że możemy bez niego żyć. Podobnie z historią, której czasy nasze są tylko wynikiem; dziedziczymy ją nieco inaczej niż geny po rodzicach. Dziedziczymy ją kulturowo, podobnie jak język. Historia jest więc szyfrem do zrozumienia współczesności. Wszystko, co się obecnie wydarza ma swoje korzenie w przeszłości, dłuższe i mocniejsze niż się wydaje. Tajemnica teraźniejszości zapisana jest w historii, więc tylko ona może nam ją objaśnić. My sami jesteśmy produktem historii i póki jej nie poznamy, nie mamy szansy na zrozumienie siebie.
Oczywiście da się bez tej wiedzy żyć, jeśli do szczęścia wystarcza komuś jakieś tam chwilowe nasycenie instynktów – przecież żyją wokół nas zwierzęta (zdarza się, że z łaski człowieka w dobrobycie), które swojej historii nie spisały i jej nie znają. Z ludźmi sprawa jest trochę bardziej złożona; nasz dobrostan wyznacza łaska społeczności, dlatego jesteśmy poddani jej prawom. Bez pancerza, jakim jest wiedza historyczna, nie mamy dość czujności i możemy paść ofiarą jakiejś wrednej ideologii. Co też się dzieje.
* Antylogiczny przysłówek w powyższym zdaniu wyjaśniam moją niechęcią do grzecznej i mdłej zgodności poglądów, spotykanej w towarzystwach wzajemnej adoracji, sterowanych w gruncie rzeczy interesem, więc podszytej hipokryzją. W poglądach niby się ze sobą zgadzają, ale przy podziale łupów już nie.

                                                              Czesław Kabala