Opowiadanie-Katarzyna Rapacz”Pomarzyć zawsze wolno” Dwudziesty piąty grudnia, właśnie minęło południe. Kilka godzin temu miałem zjawić się w domu przyjaciół na uroczystym śniadaniu, a tymczasem wciąż nie ruszyłem się z łóżka; jakoś nie potrafiłem, nie po wczorajszym wieczorze.(…)

0
680

Katarzyna Rapacz

Pomarzyć zawsze wolno

Dwudziesty piąty grudnia, właśnie minęło południe. Kilka godzin temu miałem zjawić się w domu przyjaciół na uroczystym śniadaniu, a tymczasem wciąż nie ruszyłem się z łóżka; jakoś nie potrafiłem, nie po wczorajszym wieczorze. Zadzwoniłem, że dopadła mnie grypa żołądkowa, bo to wydawało się łatwiejsze niż stawienie czoła wszystkim tym współczującym spojrzeniom, których starałem się nie widzieć rok za rokiem. Jak długo można być jednak ślepym?

Zmiąłem w palcach i tak już pogniecioną kartkę zapełnioną kolumnami planów. Zawsze sporządzaliśmy je tego dnia i choć wyrzucaliśmy je regularnie rok za rokiem, tej nie pozbyłem się nigdy. Ostatnia lista, którą spisaliśmy razem trzy lata temu. To były nasze postanowienia na zbliżający się rok i choć wielu ludzi ma podobne intencje, my naprawdę staraliśmy się je wypełnić. Kilka z nich odhaczyliśmy, bo mimo trudnych okoliczności udało nam się dopiąć swego. A reszta? Och, a reszta…

Pamiętam, jak wspomniałaś mi o tym pierwszy raz.

Misiu, przecież to zabawa dla dzieci – stwierdziłem szybciej, niż zdążyłem pomyśleć, ile to dla ciebie znaczy.

Wystarczyło mi jednak spojrzenie twoich oczu. Jezu, jakie ty potrafiłaś robić smutne oczy! Mogłaś płakać, krzyczeć czy wyzywać, ale nic nie robiło na mnie takiego wrażenia, jak ten twój zawiedziony wzrok, kiedy czegoś bardzo chciałaś. Czułem się wtedy jak najpodlejszy bydlak na świecie, którego nie stać na drobnostkę, o jaką prosisz.

No dobrze, pewnie masz rację – odpowiedziałaś, ale doskonale wiedziałem, że zrobiłaś to dlatego, żebym nie myślał, że to rzeczywiście istotne.

Albo wiesz co? W sumie to może nie takie głupie. Przyniesiesz długopis?

Szybko zmieniłem nastawienie i objąłem cię w talii, a ty podskoczyłaś jak poparzona i pobiegłaś do kuchni. Czasem naprawdę dziwiłem się, że twój temperament znosił moją flegmatyczną naturę. I na odwrót.

Zaczęliśmy od wypisywania całkiem tradycyjnych postanowień – od niejedzenia słodyczy po przeczytanie pięćdziesięciu książek w roku – a skończyliśmy na nierealnych wymysłach, z których, o dziwo, paradoksalnie najwięcej spełnialiśmy.

Numer piąty: Kamil choć raz w tygodniu ugotuje obiad, zrobi mi śniadanie do łóżka i ustawi jeden budzik, po którym wstanie do pracy, a nie będzie włączać drzemki co dwadzieścia minut – przeczytałem głośno to, co zapisałaś. – Oszalałaś do reszty?

Hej, pomarzyć zawsze wolno. – Skrzyżowałaś ramiona na piersiach i zrobiłaś naburmuszoną minę.

Dobra, teraz moja kolej.

Odebrałem ci długopis, a ty już po niecałym zdaniu wybuchłaś śmiechem.

Seks po śniadaniu, obiedzie i kolacji? Marzenia marzeniami, ale znając ciebie, byłbyś zmęczony tym układem już po tygodniu.

A najgorsze w tym wszystkim było to, że pewnie miałaś rację.

Nasza ostatnia lista była jednak ambitniejsza niż zwykłe żarty – wiedzieliśmy bowiem, że następnej już nie będzie, choć żadne z nas nie wypowiedziało tych słów głośno. Właściwie do samego końca wypieraliśmy z głów fakt, że masz chorobę nowotworową z przerzutami, a chemia nie daje żadnych efektów. Przyszło mi w to uwierzyć nie wtedy, kiedy gubiłaś włosy czy traciłaś na wadze. Zderzyłem się z rzeczywistością dopiero w chwili, gdy któregoś ranka nie otworzyłaś oczu i zdałem sobie sprawę, że naprawdę zostałem sam.

Nie sądziłem, że jestem zdolny do takiej histerii, w jaką wtedy wpadłem. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy nie poznałem sam siebie – swojego krzyku, swoich rąk miotających przedmiotami i mętnego wzroku, kiedy padłem na ziemię po opróżnieniu barku z alkoholem. Później nie zdarzyło się już nic podobnego, właściwie nie okazywałem emocji więcej, niż na daną chwilę było to potrzebne. Nie uroniłem łzy na pogrzebie i już nigdy nie wybuchłem niepohamowanym śmiechem, jak zdarzało nam się, kiedy byliśmy we dwoje. Tak jakbyś zabrała ze sobą całą radość życia, co pewnie niewiele mijało się z prawdą, bo odkąd się poznaliśmy, rozpoczął się najlepszy czas w całej mojej karierze.

To było mniej więcej w połowie grudnia. Razem z kumplami z roku, a byliśmy wtedy na trzecim, urządziliśmy sobie dwugodzinną wyprawę na bożonarodzeniowy jarmark. Bądźmy szczerzy, nie za bardzo interesowały nas stoiska, chyba że te z jedzeniem i pitnym miodem za absurdalną cenę, ale pojechaliśmy tam głównie z zamysłem przeżycia jakiejś przygody, zerwania się z zajęć, cokolwiek. I wpadliśmy jak śliwki w kompot.

Cały wyjazd był tak cholernie nudny, że już na kilka godzin przed powrotem do domu ślęczeliśmy w pubie i piliśmy, raz za czas robiąc przerwę z myślą o tym, że jakoś musimy doczołgać się na pociąg, więc przynajmniej dwóch na trzech z nas musiało być w jako takim stanie. Jak się okazało, doznaliśmy bardzo szybkiego otrzeźwienia na widok niewielkiej grupy studentek, które przysiadły się do nas z braku innego wolnego miejsca.

Od razu mi się spodobałaś, ale raczej nie należę do mężczyzn, którzy nawiązują rozmowę bez żadnego pretekstu i od razu zdradzają się ze swoimi zamiarami. Nie zmienia to faktu, że ów pretekst okazał się idiotyczny, ale niespecjalnie się tym wtedy przejąłem. Pamiętam, że zamówiłaś grzane wino, które było doprawione tak mocno, że kiedy tylko pochyliłaś się nad kieliszkiem, nawet nie biorąc łyka, od razu zaczęłaś się krztusić.

Odruchowo poklepałem cię po plecach, bo jeszcze tego brakowało, żebyś udusiła się, zanim zdążyłem choćby poznać twoje imię. Zaczęłaś śmiać się przez łzy, a ja początkowo nie wiedziałem, czy jakoś cię nie skrzywdziłem.

Nigdy nie potrafiłam pić – usprawiedliwiłaś się, a dalej rozmowa potoczyła się gładko.

Ostatecznie każdy z nas wrócił na swoją rękę – Janek osobno, Dawid z twoją koleżanką, z którą później się ożenił, a ja zostałem z tobą aż do północy. Staliśmy na dworcu i mimo że znaliśmy się tak krótko, było mi straszliwie żal, że nie spędziliśmy ze sobą więcej czasu.

Dokąd jedziesz? – spytałem w końcu.

Wrocław.

Mogę odwiedzić cię w przyszły weekend? – wypaliłem znienacka, bo nie dzieliła nas zbyt duża odległość.

Jeśli w przyszły weekend, to w Krakowie. Tam mieszkam. Dzisiaj wracam do rodziców.

Cholera, to gorzej, pomyślałem sobie wtedy, już mając przed oczami wizję ponad trzech godzin spędzonych w pociągu w jedną stronę.

W porządku. Podaj mi tylko adres, zapiszę sobie w… – Wyciągnąłem telefon i zrozumiałem, że właśnie padła bateria. – No dobrze, masz może jakąś kartkę?

Chyba nie mam nawet długopisu – rzuciłaś rozbawiona, sięgając po coś do torebki. – Wystaw rękę. Nie, nie dłoń. Przedramię.

Zrobiłem, o co prosiłaś, a ty wypisałaś mi swój adres błyszczykiem. Bałem się, że się zamaże, więc powtarzałem go w pamięci tak długo, aż został w niej na stałe. Całe szczęście, bo w pociągu było tyle osób, że po malunku nie pozostał żaden ślad.

Nie wymieniliśmy się telefonami, nie znalazłem cię w żadnych social mediach, więc nie wiem, co zaintrygowało mnie w tobie tak bardzo, że mimo wszystko tydzień później wsiadłem do tego pociągu, a ty i tak czekałaś na mnie na dworcu, jakbyśmy umówili się na konkretną godzinę. A ja przecież powiedziałem jedynie, że będę koło dziewiątej.

Właściwie myślałem, że tego samego dnia wrócę do domu, więc nie zabrałem ze sobą nawet szczoteczki do zębów, ale na wieść o tym, że poszedłbym na pociąg, spojrzałaś na mnie jak oszołomiona.

Nie zostajesz do niedzieli? – zapytałaś rozczarowana.

A powinienem? – Zdziwiłem się nie na żarty.

Tak! – krzyknęłaś entuzjastycznie, natychmiast się rumieniąc. – To znaczy… Jeśli chcesz.

Wtedy powiedziałem, że nie zabrałem ze sobą szczoteczki, a ty odparłaś, że gdybym zamierzał cię pocałować, to możemy kupić ją w sklepiku pod twoim blokiem. No więc kupiliśmy, a reszta weekendu przeminęła nam szybciej, niż byśmy sobie tego życzyli.

Co będzie z nami dalej? – spytałaś już, kiedy za moment mieliśmy się rozstać.

Jak to co? Do zobaczenia za tydzień, prawda? – Mrugnąłem do ciebie, a ty wybuchłaś płaczem i przez moment obawiałem się, czy nie oczekiwałaś innej odpowiedzi. – Hej, już dobrze, już dobrze. Mogę przyjechać dopiero za miesiąc.

Na to zdanie łzy ciekły już nieprzerwanym strumieniem, a ty niemal zepchnęłaś mnie w złości na tory.

Ja po prostu będę tęsknić!

Brakowało tylko, żebyś tupnęła w złości nogą, a widok ten jakoś niesamowicie mnie rozczulił. Do tej pory nikt nigdy za mną nie płakał. Teraz role się odwróciły i to ja nieustannie płaczę za tobą.

Kiedy przyjechałem następnym razem, biegłaś do mnie przez pół peronu i z daleka krzyczałaś, że mnie kochasz. Nie potrafiłem przestać się śmiać, a równocześnie czułem się tak zażenowany względem wszystkich, którzy patrzyli na tę scenę… ale co innego miałem zrobić? Ja też cię kochałem, mimo że popełniałaś tak straszliwy grzech jak słuchanie i śpiewanie disco polo z niesamowitą zapalczywością.

Rok później przeprowadziłem się do ciebie, byłem gotów rzucić wszystko, byle mieć cię na co dzień i nie zasypiać z poczuciem, że mógłbym być bliżej, jedynie wyciągnąć dłoń, żeby poczuć pod palcami miękkość twoich włosów i lekko rozchylonych ust. Zawsze było mi cię mało i wiedziałem, że czasem jesteś zirytowana tym, że nie daję ci spać. Tu uwierała cię moja noga, tam za mocno zgniatało ramię, ale ja po prostu lubiłem być blisko ciebie. Mimo upływu lat wciąż po obudzeniu wysuwam przed siebie rękę, żeby sprawdzić, czy jesteś. Za każdym razem boli tak samo, kiedy zdaję sobie sprawę, że nie.

Przetarłem oczy. Mimo że spałem tak długo, byłem zupełnie wyczerpany. Chciałem z tobą porozmawiać, usłyszeć słowa ukojenia, więc starałem się przywołać je w pamięci. Wciąż nie mieściło mi się w głowie to, co zaszło wczoraj. Pojechałem do domu naszych znajomych, gdzie panował straszny gwar i ścisk. Zjechało się około czterech małżeństw lub par, z których niektóre miały już nawet trójkę dzieci. Patrzyłem na nie, jak raczkują po podłodze i krzyczą w niebogłosy, ale zamiast irytacji czułem jedynie żal, że my też powinniśmy mieć prawo, by doczekać takiej chwili. By kupować prezenty dla naszych maluchów, spędzić święta jak Dawid z żoną. A przecież to tylko zrządzenie losu, że on wybrał Magdę, nie ciebie.

Potrafiłem to jednak przemilczeć i znieść z godnością poczucie niesprawiedliwości. Apogeum katastrofy nastąpiło dopiero w momencie składania życzeń. Powoli podnosiłem się na duchu, aż do chwili, kiedy jeden znajomy w pocieszycielskim geście wysilił się na najgorszy żart w historii. Klepnął mnie w plecy i krzyknął:

To co, może wreszcie pora jak prawdziwy samiec poszukać sobie kobiety? W końcu nowy rok, po co czekać?

Po czym wybuchnął śmiechem, a ja niemalże cały napiąłem się jak struna. W tej całej sytuacji nawet nie chodzi o mnie, ale o wszystkich, którzy usłyszeli te słowa i zaprzestali rozmów. Nagle zapadła cisza, temperatura w pokoju spadła o kilka stopni, a każdy starał się znaleźć słowa, którymi mógłby załagodzić sytuację.

Nie zdobyłem się na uśmiech, choć bardzo tego chciałem, a i ledwo powstrzymałem pięści, by nie zatrzymały się na twarzy mężczyzny. Nic nie irytowało mnie bardziej niż ludzie, którzy mieli zamiar wymazać cię z mojego życia.

Jak można się domyślić, udaliśmy, że to wydarzenie nie miało miejsca, ale i tak słyszałem, jak kilka osób wzięło mężczyznę na stronę i spuściło mu niezłe manto słowne. Wyszedłem z domu po niecałych czterech godzinach, bo czułem, że tak będzie lepiej, że wtedy zniknie niepotrzebny stres. Gospodarze przeprosili mnie jeszcze z dobrych dziesięć razy, a ja tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że moja decyzja była słuszna.

Wbrew pozorom te życzenia dały mi wiele do myślenia. Nie w kwestii tego, żeby zacząć szukać kogoś na zastępstwo dla ciebie, ale uraczyły mnie solidnym kuksańcem w bok. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego właściwie czekam z wypełnieniem naszej listy do każdego nowego roku. Punkt, którego nam zabrakło, brzmiał: „Przywitać wschód słońca na szczycie góry”. Wiedziałaś, że nie dasz rady pójść ze mną i jeszcze za życia namawiałaś mnie, żebym zrobił to za nas oboje. Nie chciałem jednak tracić ani jednego dnia razem, więc kazałaś mi przysiąc, że gdy odejdziesz, na pewno wypełnię te słowa. I chciałem, lecz wciąż to odwlekałem. Wydawało mi się, że mając tę niespełnioną listę życzeń, wiem, co robić dalej. Gdyby nagle jej zabrakło, jakie miałbym obrać kierunki bez ciebie? Ta myśl wkroczenia w nowy etap życia straszliwie mnie przerażała. Wolałem tkwić w tym, co znane i bezpieczne, choć wiedziałem, że nie mogę robić tego wiecznie.

Tylko właściwie na co czekałem? Nagle odpowiedź na to pytanie wydawała mi się niejasna. Dlaczego po prostu nie kupię sprzętu i nie wyjadę w Tatry, żeby zdobyć najwyższy szczyt o wschodzie słońca? Zdawałem sobie sprawę, że ze względu na warunki atmosferyczne to szaleństwo, ale co miałem do stracenia? W najgorszym wypadku, a może nawet najlepszym, byłbym po prostu blisko ciebie szybciej, niż zaplanował to ktoś nad nami.

Nagle przyświecił mi jakby nowy cel. Organizacja wyprawy zajęła mi trochę czasu, ale na sylwestrową noc byłem już gotowy. Wybrałem najłatwiejszy szlak, ale śnieg i tak przykrywał grubą warstwą większość dróg, więc, od drzewa do drzewa, piąłem się do góry, oświetlając drogę latarką. Poślizgnąłem się raz czy dwa, straciłem równowagę i przez moment miałem poczucie, że pożegnam się z życiem, ale najwyraźniej Bóg miał mnie w swojej opiece. Przynajmniej tak wynagrodził mi twoją śmierć.

Na trasie nie spotkałem żadnego przechodnia, co niespecjalnie mnie zdziwiło. Dotarłem do jakiegoś schroniska, ale wciąż pozostało mi jeszcze podejście alpinistyczne, dlatego nawet nie przystając, szedłem dalej. Czekał mnie najtrudniejszy odcinek trasy i mimo że wiele czytałem na temat odpowiedniego ubioru i zabezpieczeń dla własnego życia, poczułem się zupełnie sparaliżowany, kiedy stanąłem twarzą w twarz z wyzwaniem. Musiałem to jednak zrobić – dla ciebie. W końcu ciebie również choroba nie pytała, czy masz na nią siły. Chyba tylko dzięki tej myśli jakoś dotarłem na szczyt.

Było już grubo po północy, więc wybuchy fajerwerków, rozchodzących się echem z oddali, podziwiałem jedynie zmysłem słuchu. Widok roztaczający się z góry był dla mnie jednak wystarczającą nagrodą.

Do wschodu słońca zostało pewnie około trzech godzin, więc usiadłem na jednym z kamieni i cierpliwie czekałem. Wyciągnąłem z plecaka termos z grzanym winem, a kiedy się nad nim pochyliłem, zaswędziało mnie w nosie i kichnąłem kilka razy. Specjalnie doprawiłem je tak mocno. Wziąłem je tylko po to, by poczuć zapach naszego pierwszego spotkania.

W końcu wyjąłem z kieszeni notes, oświetliłem go latarką i zacząłem myśleć.

Mamy kilka dni opóźnienia, ale musisz mi to wybaczyć – szepnąłem sam do siebie.

Nie wiedziałem, co powinienem napisać. Gdybyś przy mnie była, na pewno poszłoby łatwiej, w końcu to zawsze ty zaczynałaś.

I wtedy stało się coś niesamowicie dziwnego. Poczułem wibracje telefonu, a kiedy spojrzałem na wyświetlacz, ujrzałem twój numer. To było tak absurdalne i niemożliwe, przecież twoja komórka i karta, która od dawna była zablokowana, leżały szczelnie zamknięte w szufladzie naszego biurka, a mimo tego i tak odebrałem.

Odpowiedziała mi cisza. Mimo tego nie rozłączyłem się, tylko od razu sporządziłem notatki, które przyszły mi do głowy.

W tym roku: będę wstawał zaraz po pierwszym budziku i nie nastawiał drzemek. Przynajmniej raz w tygodniu ugotuję sobie obiad, zamiast żywić się na mieście. Także raz w tygodniu przygotuję sobie śniadanie do łóżka, zamiast jeść je w pracy w godzinach popołudniowych. I będę wracać tu o tej porze co roku, żeby w ten wyjątkowy dzień być jak najbliżej nieba i ciebie.

A potem wzeszło słońce, skreśliłem nasz ostatni cel i wreszcie dotrzymałem danego ci słowa. Mimo tego wiedziałem, że to początek nowej drogi, którą, mimo odległości, przebędziemy razem. Przecież właśnie takie były nasze początki, prawda słońce?

 

Kilka słów od autora: Katarzyna Rapacz

 

W ubiegłym roku zdobyłam wyróżnienia w dwóch konkursach literackich obejmujących zasięgiem całą Polskę; „Pigmalion fantastyki” oraz „Piórem malowane”, a także drugie miejsce w konkursie wojewódzkim: „Literacki Fenix”. Największym jednak sukcesem jest to, że jestem tutaj i wciąż wznoszę się ponad wyznaczone poprzeczki.

Zaczęłam pisać za sprawą miłości do książek. W wielu z nich odnajdowałam jakąś cząstkę wpływającą na moje życie i to był impuls, przy którym pomyślałam: „Rany, to jest właśnie to, co chcę robić – uwrażliwiać. Nie mogę operować ludzi, bo zbyt boję się krwi, ale mogę odciągnąć ich od własnych problemów, pozwolić na chwilę oddechu!”

Czerpię pomysły z wszystkiego, co mnie otacza. Podchwytuję urywki rozmów, co czasem przeraża moich bliskich, a mimo tego, jeśli należysz do osób odważnych, możesz napisać do mnie tutaj: katrap.wobec@gmail.com – w sprawie tekstów czy zapytań. Tylko uważaj, bo w końcu i Ty możesz znaleźć się w opowiadaniu! 🙂

 

Zapraszam także na moją autorską stronę z opowiadaniami:

https://katarzynarapacz.wordpress.com/

https://www.facebook.com/katrap.opowiadania/ ‘’