„Żadna kobieta nie chce usłyszeć od lekarza tak przerażającej diagnozy jak „rak szyjki macicy”. Ludzka wola wykazuje jednak marginalną sprawczość wobec nieprzebłaganej surowości otaczającego świata. Ku rozpaczy najbliższych, po dziś dzień istnieją przypadki, w których niezauważona wcześniej zdradziecka siła zaczyna brutalnie tłamsić zaskoczony jej obecnością organizm, doprowadzając do przedwczesnej agonii pięćdziesięcio-, trzydziesto-, a nawet dwudziestoparuletnich kobiet.
„Memento mori” chciałoby się trywialnie powtórzyć za myślicielami epoki baroku i przejść nad tym do porządku dziennego. Całość ująć w wygodny szablon. „Życie” — westchnąć smutno, nie spostrzegając nawet paradoksu użytego sformułowania; „ludzie giną” powtórzyć bezrefleksyjnie za Brodskim. W gruncie rzeczy nie jest to przecież zjawisko nowe, ludzka śmiertelność to wszakże największa oczywistość tej ziemi — towarzyszyła nam od zawsze; po prostu banał.
Emocje związane ze śmiercią bliskich są nieodzowne — kolejny banał.
A gdy śmierć dotyczy nas samych?
Raczej marnym pocieszeniem, dla walczącej z potwornym bólem spowodowanym rozwojem gruczolakoraka Henrietty Lacks, byłby fakt, że badający ją lekarze pomylili się podczas feralnej diagnozy. Ostatecznie cierpienie spowodowane licznymi przerzutami nowotworu równie dobrze mogłoby przyjąć nazwę dowolnej, nieuleczalnej już na tym etapie i brzmiącej egzotycznie dla laika, choroby. Nie wiemy jak długo przed śmiercią mózgu zachowywała świadomość; nie wiemy czy pomimo swojego młodego wieku czuła się spełnioną kobietą. Możemy natomiast przypuszczać, że jeśli w tamtych chwilach myślała w ogóle o „nieśmiertelności”, lokowała ją raczej w piątce swoich dzieci lub wierze w pośmiertny, Boski porządek, a nie w destrukcyjnej chorobie trawiącej organizm. Sława za życia nie była jej dana; decyzję o konieczności porzucenia jakiejkolwiek kariery na rzecz pomocy rodzinie musiała podjąć już w szóstej klasie podstawówki… A jednak to należące do niej inicjały odciskają codziennie olbrzymie piętno na tylu postronnych śmiertelnościach.
Zbuntowane komórki jej organizmu, buntowniczo pobrane przez personel medyczny wbrew woli rodziny, do dzisiaj, po przeszło siedemdziesięciu latach od śmierci ich protoplastki, biorą udział w niezliczonej liczbie badań naukowych, umożliwiają tworzenie coraz to nowszych leków, dzielą się bezustannie w butelkach z pożywką. Czy można to jednak interpretować jako nieśmiertelność?
Niech antagonistą dla naszej Amerykanki będzie urodzony blisko dwieście lat wcześniej Europejczyk; syn wiejskiego cieśli z Dolnej Austrii. Niski, o twarzy przeoranej wojną wydaną organizmowi przez ospę; wedle przekazów nieatrakcyjny. Dzieci nie miał, a przynajmniej się do nich nie przyznawał. Liczne kochanki uwiódł prawdopodobnie niepowtarzalną melodią swojego umysłu, serią naprzemiennych harmonicznych i romantycznych wyładowań, w których niewielu mogło z nim konkurować. Okrzyknięty geniuszem już za życia; dobrnąwszy do sędziwego, jak na swoje czasy, wieku, zmarł spokojną śmiercią w pełni świadomy niepodważalnej sławy i własnego wkładu w rozwój muzyki.
I podobnie jak w poprzedniej historii; buntowniczy naukowcy, wykorzystując pobrzmiewające wciąż pod czaszkami straumatyzowanych Wiedeńczyków napoleońskie armaty dopiero co przepędzone spod Aspen, postanowili działać wbrew wszelkim regułom. Wodzeni nadludzką ciekawością, narażając się na gniew niebios, surowe wyroki i ostracyzm społeczny, wykradli z cmentarza głowę klasyka wiedeńskiego, Josepha Haydna, i przewieźli ją do lokalnego szpitala w celu wykonania dokładnej sekcji.
Na próżno jednak ci niestrudzeni badacze pochylają się nad otwartą czaszką wirtuoza, próbując wydobyć z jego enigmatycznych bruzd i zakrętów przyczynki geniuszu — nie wiedzą jeszcze, że postawili na złego konia, że frenologia jest ślepą uliczką rozwoju, że za kilkaset lat zostanie okrzyknięta pseudonauką, a oni; co zrobić, pseudonaukowcami.
A wystarczyłoby przecież odłożyć głowę Haydna na bok, pozwolić jej spokojnie rozłożyć się w marmurowym grobowcu i wziąć do ręki jego dzieła. Pójść na „Księżycowy świat” albo „Armidę”. Wystarczyłoby przypatrzeć się pracy dowolnej orkiestry grającej podług spisanych przez niego, w tym dziwnym języku ósemek i półnut, reguł, aby przekonać się w pełni: ten człowiek jest nieśmiertelny! Najdonioślejsze jego osiągnięcia wciąż tutaj są! Ciąg myśli —spisany rejestr wyładowań neuronów jest nam, dzięki jego szczodrości, wciąż dostępny.
Dlatego właśnie gdy moja wnuczka przed wyjściem do filharmonii zapytała mnie:
-Babciu, a czy ten cały Haydn naprawdę wystąpi w Szczecinie?
Bez zastanowienia odpowiedziałam „tak”. Skłamałabym może mówiąc, że „na żywo”, ale nie miałam najmniejszych wątpliwości co do tego, że to potężna wyobraźnia tego genialnego kompozytora będzie wodziła ręką dyrygenta, szarpała struny, dudniła w kotły i dęła we flety. Ponad dwieście lat od śmierci mózgu on wciąż występuje!
I tu dochodzimy do sedna konfliktu. Kto jest bardziej nieśmiertelny; Henrietta Lacks czy Franz Joseph Haydn? Przypatruję się ich wizerunkom. Młoda, uśmiechnięta Afroamerykanka kontra zamyślony muzyk w białej peruce. Ona — przez biedę spoczywająca w nieznanej ludzkości mogile, on — wskutek zawirowań historycznych ostatecznie pochowany z dwiema głowami. Wizerunki obojga unieśmiertelnione na ekranie monitora; ona za pośrednictwem fotografa, on dzięki malarzowi. Biologiczna definicja „życia” na pewno sprzyja tej pierwszej; żywe komórki wywodzące się z jej organizmu przewyższyły już dawno populację komórek, z których zbudowana była Henrietta. Tylko co te zmutowane miliardy mają wspólnego z kobietą, z której się wywodzą? Te oderwane spod jurysdykcji jej woli fragmenty ciała niewiele powiedzą nam przecież o właścicielce.
A czy człowieka da się zdefiniować samą, oddzieloną od sylwetki, abstrakcyjną czynnością umysłową, skoro to przecież zawsze była dwustronna relacja? Ja — świat zewnętrzny; ta oś kształtuje nas od najmłodszych lat. To ciało bierze przecież nieodzowny udział w kształtowaniu naszej świadomości. Aby istniała inteligencja muszą być bodźce, musi być percepcja, a w jej konsekwencji reakcja; początkowo klasyfikowana w kategoriach „przynoszącej określony rezultat” albo „bezowocnej”. Jednostronna relacja to zaledwie pusta skorupa nieśmiertelności — o to podobno rozbijają się wysiłki niedoszłych wynalazców sztucznej inteligencji. Bowiem inteligencja sama dla siebie potrzebuje jakiegoś celu, musi koniec końców, często w pokrętny sposób, zaspokajać doraźne potrzeby ciała; jest związana z nim nierozerwalną nicią. Potencjalne transfery umysłów do jakiejś domniemanej technologii mijają się z celem w sytuacji, gdy nie jesteśmy w stanie transferować ich do identycznych, co w momencie pobrania, ciał. Dlatego też nie istnieje obecnie lepsza próba transferu umysłu niż symfonia nr 104 D-dur (Hob: I/104), zwana także „Londyńską”!
I pomimo że bliższa mojemu rozumowaniu jest „nieśmiertelność Haydna”, to siedząc wewnątrz nowoczesnego gmachu Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza nie mogę oprzeć się wrażeniu, że uśpiony rozkoszną melodią umysł, przy pomocy pozornie logicznego rozumowania, dyskredytuje całkowicie „nieśmiertelność Henrietty” jako zjawisko mu obce. I nie chodzi tu nawet o poczucie litości, które kazałoby postawić tak okrutnie potraktowaną przez los kobietę, przynajmniej po śmierci, w ramach zadośćuczynienia, ponad korzystającym w pełni z uroków życia Haydnem. Po prostu gdzieś z tyłu głowy uwiera mnie fakt, że to Henrietta, a nie rozkoszny dla moich uszu Austriak, poprawiła komfort życia Henryka. I oczywiście można uparcie twierdzić, że nie ma w tym wcale jej zasługi, że to naukowcy przeprowadzający eksperymenty na komórkach linii HeLa są odpowiedzialni za te kilka lat więcej, które mogłam spędzić z mężem. I można dalej, w akompaniamencie fagotów, prowadzić te „Haydnowskie” rozważania; tylko prawda jest taka, że być może na niewiele zdałyby się wysiłki tychże naukowców gdyby konkretna kobieta, w konkretnym czasie i konkretnej przestrzeni, nie została postawiona w konkretnej sytuacji. Postawiona — dobre słowo; partia o jej los rozegrała się za jej plecami. Poker! — zakrzyknęli zdumieni naukowcy po odsłonięciu przed światem układu nukleotydów przy pustym już krześle. A jednak brak, gloryfikowanego przez nas podświadomie, wpływu na zachodzące w jej ciele za życia i po śmierci procesy, z utylitarnego punktu widzenia nie ma najmniejszego znaczenia. Liczy się przecież efekt.
A efekt jest taki, że mogłam oglądać go w pełnej krasie, gdy rano, siedząc na drewnianym taborecie, ruchami pełnymi majestatu obierał ziemniaki nad turkusową miską. Mogłam dobrodusznie przytakiwać, kiedy złorzeczył politykom wyświetlanym akurat na ekranie telewizora, mogłam przeżywać z nim obojętnie kolejne, coraz to mniej istotne, sylwestry; wspólnie śmiać się podczas drętwych uroczystości rodzinnych, słuchać po raz enty tych samych opowieści i rewanżować się przytaczaniem własnych. Wspominać młodość. Oglądać jego nieporadną minę, kiedy wyciągnięty jakimś cudem do kina, na moje pytanie odnośnie pozostawionych na domowym kredensie okularów, odpowiadał deklaracjami o rzekomo perfekcyjnej znajomości włoskiego oraz wysublimowanej wrażliwości na odczucia estetyczne, o które to nigdy wcześniej go nie podejrzewałam.
Pamiętam też taką scenę. Siedzimy w ogródku jednej z tych zatłoczonych, nadmorskich kawiarni i czekamy aż Staszek ureguluje nasz rachunek przy kontuarze. Czekamy na niego w milczeniu. Henryk w swoim kaszkiecie i okularach przeciwsłonecznych wpatruje się w prześwitujące zza drzewa słońce, ja zadowalam się promieniami odbitymi od jego zgarbionego tułowia. Nagle, ni stąd ni zowąd, w zagłębieniu utworzonym między jego lewym łokciem a biodrem, po jednokrotnym odbiciu od ziemi, ląduje pstrokata, gumowa piłeczka. H. wolno opuszcza głowę, uśmiecha się i pewnym, pełnym sprawczości a przy tym niezmąconym chociażby pojedynczym drgnięciem ruchem, wyciąga piłeczkę, by następnie pochylając się, podać ją przestraszonemu szkrabowi na w pełni wyprostowanej ręce. Stworzenie Adama.
Gdy przywołuję ten powidok nie mogę powstrzymać się od gorzkiego uśmiechu. Takim właśnie chcę zapamiętać go z okresu schyłkowego. Wiem niestety, że to wspomnienie jest atrapą; pewnego rodzaju próbą uśmierzenia bardziej bolesnych przeżyć poprzedzających jego odejście. I im dłużej się nad tym zastanawiam tym mocniej kwestionuję to czy ja w ogóle chciałabym…”
-Wyrzuć to — nakazała mi babcia, zwijając w kulkę wyciągniętą spomiędzy stron książki, o której przywiezienie przecież sama prosiła, kartkę.
Podszedłem do jej szpitalnego łóżka najciszej jak tylko umiałem, tak jak to podchodzi się do mieszkańców szpitalnych łóżek w tak drażliwych stanach. Odebrałem pomięty arkusz z wychudzonej, przyozdobionej siecią żyłek dłoni i schowałem go do kieszeni. Oczywiście po wyjściu z sali ciekawość wzięła górę nad zasadami, ale pamiętam jeszcze, że niemal od razu gdy jej opuszki utraciły styczność z papierem, zmizerniała głowa zatopiła się głębiej w poduszce, a ona zamykając oczy wyszeptała:
– Nie chciałabym — po czym zasnęła.
Andrzej Kędracki
Obraz wyróżniający: Filharmonia w Szczecinie. Budynek i jego iluminacja w nocy. Autorstwa UM Szczecin – Praca własna, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=4231924