Wiedzieli już o tym perypatetycy, uczniowie Arystotelesa, którzy prowadzili swe dysputy podczas przechadzek. Może zresztą się mylę, może nie mieli jeszcze oni tej świadomości, że krążąca krew dostarczała więcej tlenu do ich umysłów, co pobudzało je do większej aktywności.
Przez długi czas nie wiedziałem, nie miałem tej świadomości i ja, choć od dziecka uwielbiałem spacery. Będąc alergikiem zawsze późną wiosną miałem zaatakowane płuca i chyba właśnie ten ruch uratował mnie nie tylko przed umysłową otępiałością, ale być może i śmiercią. W każdym razie, gdy w wyniku alergicznego ataku astmy w 2004 roku wylądowałem w szpitalu, to jakaś niedouczona lekarka dawała mi wówczas jeszcze tylko dwa lata życia. To w owym roku od przypadkowej współpasażerki w pociągu dowiedziałem się o zbawienności spacerów. Jej powiedział o tym jakiś wybitny lekarz.
Spacerowałem więc codziennie. Dziesiątki kilometrów, aż do czasu, gdy odszedł mój ostatni pies. Wróciłem do tej formy rozrywki, a właściwie terapii, ponownie trzy miesiące temu, w marcu. W grudniu dotknęły mnie przypuszczalnie pocowidowe powikłania. Prawie atak serca, później zapalenie mięśnia sercowego, wreszcie kłopoty z jelitami. Być może pomogły i szczepionki, które oczywiście przyjąłem, ale myślę, że więcej zawdzięczam spacerom i polopirynie.
Może zbyt długa dygresja, przecież tytuł sugeruje, że nie o tym chciałem pisać, ale postanowiłem podzielić się i tymi przemyśleniami z naszymi czytelnikami. Może komuś się przydadzą.
W każdym razie przed chwilą wróciłem z kolejnego spaceru. Jak zwykle pozwoliłem w jego trakcie swobodnie płynąć moim myślom. Przygotowywany koncert zbliża się coraz szybciej, nic więc dziwnego, że zaczęły one krążyć właśnie wokół niego.
Pierwsze odnosiły się do ostatniego wydarzenia. Kilka dni temu w Gdańskim Towarzystwie Przyjaciół Sztuki swój ostatni performance prezentował Mikołaj Harmoza, artysta malarz, wykładowca Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Będąc w GTPS-ie gdy „zwijał” będący wynikiem tego działania wielki obraz nieco mu w tym pomogłem, w trakcie rozmowy wspomniałem o zbliżającym się koncercie, wreszcie stwierdziłem, że dzięki wielkiej życzliwości dyrekcji Polskiej Filharmonii Bałtyckiej im. Fryderyka Chopina w Gdańsku dysponuję również przestrzenią przed Filharmonią i zaproponowałem mu przygotowanie jakiegoś wydarzenia, które moglibyśmy zaproponować w dzień koncertu.
Dwa dni później Mikołaj przyszedł ze wspaniałym projektem. Nie będę zdradzać szczegółów, niech wypowiada się o nich sam artysta, jego dzieło… w każdym razie tylko znając koncepcję mogę już teraz stwierdzić, że będzie to wydarzenie… Nawiązania do symboliki Solidarności, Delacroix.. do tego, że naszą walkę o wolność toczyli nie jacyś przywódcy… toczyli ją ludzie.
W czasie spacerów myśli biegną szybko, nie ogranicza ich żaden czas. Sięgnąłem myślą do przeszłości. Po raz pierwszy zetknąłem się ze sztuką performance już w 1972 roku i to od razu w wykonaniu wybitnych artystów. Byłem wówczas jednym z głównych organizatorów (kierownikiem) przygotowywanej od kilku lat przez Andrzeja Rozhina Lubelskiej Wiosny Teatralnej. Ta była niezwykle bogata w wydarzenia. Obok teatrów studenckich w Lubelskiej siedzibie BWA odbywały się działania Jerzego Beresia, Zbyszka Warpechowskiego. Wszystkich nie pamiętam. Pozostał mi w pamięci Bereś, który odwołując się do archetypu pytał o sens naszych ludzkich działań, oraz Zbyszek Warpechowski. Ten ostatni zapisał się w mojej pamięci negatywnie. Zażądał do swojej akcji żywej ryby. W początkach lat siedemdziesiątych, w Lublinie… Cały dzień jej szukałem, aż wreszcie zakupiłem dużą welonkę w sklepie Zoologicznym. Gdybym wiedział, że Zbyszek chce ją w czasie swego performance po prostu zamęczyć… mam też żal do siebie, że pozwoliłem mu dokończyć ten jego „happening”. Cóż tak mądrego chciał nam wówczas powiedzieć? Oczywistość, że nasze światy są różne? Zapomnijmy o tym wydarzeniu. To wówczas po raz pierwszy zetknąłem się ze sztuką performance, później jej wybitnymi polskimi przedstawicielami byli moi studenccy koledzy (dwa lata na wspólnej stancji), Andrzej Mitan i Cezary Staniszewski. Ten ostatni od końca lat siedemdziesiątych kierował główną awangardową galerią „Remont”, przy klubie studenckim Politechniki Warszawskiej. Wystawiali tam Borowski, Krasiński… Emmet Williams.
Sięgam do dalekich wspomnień. Katolicki Uniwersytet Lubelski, początek lat siedemdziesiątych. Koncert, który organizuję z okazji tegorocznego Święta Solidarności odnosi się do zagadnienia wolności. O tą walczyło również nasze pokolenie. Mało kto dziś pamięta, że wówczas walka ta dotyczyła również długości włosów, ubioru. W 1970 roku wzbudzaliśmy w prowincjonalnym wówczas Lublinie wielkie zdziwienie, może dla niektórych i szok. Grupa kilku, może kilkunastu dziwacznie ubranych młodych ludzi z długimi włosami, brodami. Ja nosiłem długi, czarny sweter. Może kiedyś pokażę zdjęcie ze swego ślubu. Kierownik Urzędu Stanu Cywilnego musiał być chyba przerażony. Ja w swetrze, Cezary Staniszewski (mój świadek) w pomiętej irchowej marynarce, z kipem papierosa miedzy palcami. Cezary i ja oczywiście z długimi włosami i brodaci. Kobiety ubrane zgodnie z okazją. Studiował z nami przez rok i Pies (Ryszard Terlecki). Nasze światy były jednak różne. Ich niewielka komuna akceptowała narkotyki i wolną miłość. Ja byłem wrogiem narkotyków (niszczą umysł), byłem też zbyt nieśmiałym, by zaakceptować wolną miłość. Zresztą dziwił mnie świat ówczesnych polskich hipisów. Później, bywając czasami w Krakowie, spotykałem ich na dywanach najdroższego hotelu. Ot, nieco śmieszny bunt bananowej (wywodzącej się z bogatych domów) młodzieży.
Tu odniosę się do muzyki, wszak głównie chcę pisać o zbliżającym się koncercie. W „Kuluarach”, klubie, który naszym staraniem powstał w piwnicach budynku naszej uczelni słuchaliśmy muzyki Niemena, Demarczyk, ale i Janis Joplin, Hendrixa później Zeppelinów i Oldfielda. Zwłaszcza Niemen. Mogłem bywać na jego koncertach w gdańskim ŻAK-u, w sopockim Non Stopie, ale przecież jechaliśmy za nim aż do Wisły. Każde pokolenie ma swoich idoli. Wspomnę jeszcze o Niemenie, gdy będę pisać o Łukaszu Łyczkowskim. Przez dziesiątki lat sądziłem bowiem, że nie spotkam już artysty tej rangi, tymczasem słuchając „Jednego serca” w wykonaniu Łyczkowskiego znalazłem godnego naśladowcę Niemena. Wówczas byłem tylko biernym słuchaczem tej muzyki… zresztą wciąż jestem tylko jej odbiorcą, z czasem jednak stałem się też w jakiejś mierze animatorem kultury. Pod koniec lat siedemdziesiątych zostałem prezesem do spraw programowych KSW ŻAK w Gdańsku. Dwukrotnie organizowałem sztandarową imprezę gdańskiego środowiska studenckiego – „Spotkania Jesienne”. Sprowadzałem też do Gdańska różnych artystów i przy innych okazjach.
To ja sprowadziłem wiosną 1980 roku do gdańska post punkowy zespól rockowy Tilt. Wystąpili w Wielkim Młynie. Wówczas remontowanym, warunki były dość surowe. Od moich lubelskich doświadczeń minęło już prawie dziesięć lat. Wchodziło w życie nowe pokolenie. Ich dążenie do wolności… Nieco nas (niewiele przecież od nich starszych) bawili, gdyż ich „bunt” wydawał nam się nieco sztuczny. Dopiero przed koncertem przebierali się w punkowe stroje, łańcuchy. Pamiętam, że bawił nas ich taniec… podskakiwanie. Tylko dziesięć lat różnicy, a jednak… Jakże szybko zapominamy, że kiedyś również byliśmy bardzo młodzi. Wydawało się pomimo wszystko, że rodzi się nowe, że nadejdzie wolność…
Rzeczywiście przyszła. Sierpień, strajki, „Solidarność”. Mało kto wie, że już wówczas rodziła się też „tęczowa rewolucja”. Do „ŻAK-a” przyjechała grupa „The Blacky” z Liverpool, której jedna z liderek, Judy Betsy, w sierpniowe dni proponowała akcję „Tęcza nad Polską”. Ja bojąc się, że może się powtórzyć grudzień 70-tego roku zorganizowałem sesję „Duch Gandhiego w strajkach polskich”. We wrześniu wystawę Sławka Bibulskiego ze stoczniowych sierpniowych strajków.
Ten wielki społeczny ruch miał wiele korzeni, niestety za kulisami było też wielu takich, którzy chcieli wykorzystać go w swych (sprzecznych z ludzkim dążeniem do wolności) interesach. Wychowani w kulcie rewolucji często nie dostrzegamy, że jej inspiratorzy wcale nie muszą chcieć naszej wolności. Przeciwnie, chcą nasze do niej dążenie wykorzystać dla celów skrajnie przeciwnych.
Nie miejsce tu, by wdawać się w długie historiozoficzne dyskusje. Wiemy, że na naszą wolność musieliśmy jeszcze czekać bardzo długo. Kolejne prawie dziesięć lat. Młodzież, widzowie Tiltu z Wielkiego Młyna, nie mieli szczęścia zaznać wolności swego pokolenia. Stan Wojenny ją zabił. Łącznie z muzyką. Ta wprawdzie rozwijała się nadal, ale… Nie, przez wiele lat to już nie było to. Artyści pokolenia Tiltu nie zyskali możliwości stania się „Niemenami” dla swych rówieśników. Wielu młodych ludzi chroniło się na emigracji… politycznej, później zarobkowej.
Odbudować kulturę, dziedzinę życia, która szczególnie wymaga zachowania ciągłości jest niezwykle trudno. W moim Gdańsku odeszło bardzo wielu artystów, od których mogłem się uczyć, których poszukiwania i doświadczenia (w tym błędy) były dla mnie bardzo ważne. Nie ma już mych przyjaciół, starszych ode mnie Mietka Czychowskiego, Ryszarda Stryjca, Buniego Tuska, prawie rówieśników Stasia Gostkowskiego, Jurka Kamrowskiego. Odeszli też Niemen, Demarczyk, Marek Grechuta…
Rodzi się jednak nowe. Ponad piętnaście lat temu utworzyłem dwa libretta. „Życie za życiem” i „Odrzućmy maski zła”. Pierwsze odnosi się do naszej walki o wolność i demokrację, drugie ma wymowę antywojenną. Oba zbudowałem na wspólnym przesłaniu. Sens życia możemy dostrzec tylko w perspektywie pokoleń. To moja polemika z egzystencjalizmem. Nasze życie ma sens gdy pomyślimy „my ludzie”, a nie „ja człowiek”. Wiem, nie każdy musi się zgodzić z takim przesłaniem. Myślę jednak, że utwory, które buduję na bazie tych librett mają sens.
W 2011 roku w związku z 31 rocznicą powstania NSZZ solidarność zorganizowałem w Akademii Muzycznej przedstawienie teatru tańca „Życie za życiem”. Muzykę do tego spektaklu stworzył Cezary Paszkowski, choreografkami były Anna Baranowska i Agnieszka Humięcka. Sukces artystyczny, wspaniała reakcja widowni, ale i klęska finansowa. Przez lata podnosiłem się po tym upadku. Wydarzenia te opisałem w powieści „Opowieść o psach z widmem wojen w tle”. W ubiegłym roku zorganizowałem również w Akademii Muzycznej koncert „Życie za życiem”. Ponownie dość spory sukces artystyczny.
Celem tych działań jest przygotowanie musicalu „Życie za życiem”, którym chcę nie tylko wpisać się w obchody kolejnej rocznicy naszego największego święta, ale który – mam taką nadzieję – będzie tym dziełem, które przyczyni się do popularyzacji walki naszego społeczeństwa o idee wolności, demokracji i solidarności w Świecie. Tylko sztuka może być do tego środkiem. To jej język trafia do wszystkich.
W celu realizacji tego projektu, przygotowując się do niego, muszę wciąż śledzić to, co dzieje się w naszej sztuce. Od lat oglądam wszystkie programy „Voice of Poland”, „Szansa na sukces”. „Idol” itp. W ten sposób trafiłem na wykonawców tegorocznego koncertu. Wydaje mi się, że udało mi się wybrać artystów wybitnych, takich którzy nie tylko zaprezentowali w czasie tych programów bardzo wysoki poziom, ale i później swą aktywnością pokazali, że wiedzą o co im chodzi, że mają coś do powiedzenia… Izabela Szafrańska, Justyna Panfilewicz, Michał Grobelny. Wszyscy oni udowodnili już i wciąż dowodzą, że ich wybór swej drogi był słuszny, że mają od siebie nam bardzo wiele do powiedzenia. To nie tylko wspaniałe, oryginalne głosy, ale też artyści o niezwykłej wręcz wrażliwości.
Koncert z tak ważnej okazji jakim jest Święto Solidarności musi rządzić się swymi prawami. Dlatego też występujący w pierwszej jego części artyści wykonają utwory w większości już znane, (śpiewane wcześniej m.in. przez Grechutę, Celińską…), znane, ale w większości w nowej aranżacji Marcina Partyki. Zostaną w tej części wykonane też trzy utwory z przyszłego musicalu (do Muzyki Dariusza Wojciechowskiego i Marcina Partyki). To kolejna próba przed przyszłorocznym musicalem, a przy tym wykonane w tej części utwory postanowiliśmy ułożyć w rodzaj historii naszej walki o wspomniane idee.
Równie ważna jest druga część. Tym razem postanowiłem oddać głos Łukaszowi Łyczkowskiemu i jego zespołowi 5 Rano. Kiedyś pisząc recenzję o jego twórczości użyłem określenia, że rodzi się w Polsce „gwiazda rocka” na co on słusznie się oburzył. To bardzo skromny artysta, język jakim się posługujemy nie zawsze oddaje to, co rzeczywiście chcemy powiedzieć. Pan Łukasz Łyczkowski jest już dziś artystą, który wyraża nastrój swojego pokolenia. W mojej ocenie będzie on (już jest) dla swych rówieśników, i nie tylko dla nich, tym, kim był kiedyś dla nas Niemen. Jego piosenka „Nie wiem jak” osiąga już prawie 16 mln odsłon i wiąż cieszy się ogromnym zainteresowaniem. Jak słyszę zespół przygotowuje kolejną płytę. Właśnie wolność… poszukiwanie swej drogi… to idee które mają przyświecać naszemu koncertowi.
Koncertowi towarzyszyć będzie wystawa malarstwa i rzeźby. Tu również postanowiłem oddać głos kolejnym pokoleniom. Studentom Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, ale i artystom mojego pokolenia. Zobaczą państwo m.in. obrazy Czesława Tumielewicza i rzeźby Wojciecha Sęczawy, artystów, których poszukiwania artystyczne zasługują na uwagę i w mojej ocenie pozostaną w historii polskiej (a może i nie tylko polskiej) kultury.
Piotr Kotlarz
Obraz wyróżniający: Pomnik Czesława Niemena. Na Wzgórzu Uniwersyteckim Uniwersytetu Opolskiego, Opole. Autorstwa Rodak – Praca własna, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=4501706
Bilety na koncert „Wolność jest w nas” można nabyć: Bilety 24
https://www.bilety24.pl/koncert/koncert-wolnosc-jest-w-nas-66093?id=339056
lub: KupBilecik: Bilety online
https://www.kupbilecik.pl/imprezy/59833/Gda%C5%84sk/Wolno%C5%9B%C4%87+jest+w+Nas/