Moje pokolenie beznadziei / Katarzyna Smutek

0
631

Czas. Kiedyś największym odkryciem ludzkości był dowód na to, że Ziemia kręci się wokół Słońca. Zapewne nie dostanę Nagrody Nobla, jeśli stwierdzę, że współczesny świat kręci się wokół czasu. Sekundy, minuty, godziny naszego życia to obecnie najcenniejsza waluta, ważniejsza od pieniędzy czy nawet złota. Liczymy każdą chwilę jak grosze przy kasie, sprawdzając, czy wystarczy nam na wszystko, co sobie zaplanowaliśmy, a jednocześnie wymieniamy Jagiełłę za batonika, bo nie nauczyliśmy się ich szanować. Żyjąc pod musztrą
zegara, rzadko zdajemy sobie sprawę, że kiedy wskazówka drgnie, już nigdy jej nie cofniemy.

Mimo to wszyscy marnujemy dany nam czas. Ja też. Kiedy siedzę w biurze i odliczam sekundy do siedemnastej, wcale nie myślę, że w tym samym momencie na świecie umiera 105 osób albo że rodzi się 250. Nie obchodzi mnie, że 116 bierze ślub, a 144 się przeprowadza. Nawet fakt, że McDonald’ s sprzedaje 4 500 burgerów, mnie nie rusza. Być może to coś więcej niż tylko ciekawostka wujka G. Być może liczby mają znaczenie.

Ale nie dla mnie.

Ja po prostu chcę wyjść z pracy.

Dlatego tracę swoją najcenniejszą walutę, chowając się w toalecie przed team leaderem. A potem martwię się jedynie o to, czy autobus przyjedzie punktualnie, czy uda mi się zająć miejsce do siedzenia, czy nie będzie korków i czy zdążę na wieczorny stream. Naprawdę chciałbym kontrolować czas. Rozciągać go jak gumę, wydłużać pewne chwile, a inne skracać. Wtedy ściskanie myszki nie trwałoby ośmiu godzin tylko parę minut. Powrót do domu nie ciągnąłby się przez godzinę, ale minął w kilka sekund. Z kolei weekend… weekend nie miałby końca.

Choć nie wiem, co zrobiłbym z dodatkowym wolnym, pożądam go bardziej niż czegokolwiek innego. Za każdym razem, kiedy drzwi przesuwają się, by wypuścić mnie na zalane smogiem ulice Katowic, jestem jak więzień, który po latach odsiadki pragnie tylko położyć się do swojego łóżka. W tłumie już nikt niczego ode mnie nie oczekuje. Nie ma skrzynki mailowej, służbowych telefonów, powiadomień ze Slacka, zebrań teamu, napływających tasków ani złośliwego współpracownika, który podbiera długopisy z biurka. Nikt nie wydziela przerw na siku, nie komentuje stroju, nie wystawia okresowych ocen i nie wpycha prosto w usta informacji zwrotnej, którą można się zapchać jak suchą kanapką. Wreszcie nie trzeba wielbić szefa za karnet na siłownię ani patrzeć na korki przez oszklone ściany open space’u, marząc o tym, by już stać przy tamtych pasach.

Bo właśnie się przez nie przechodzi. Zdejmuje identyfikator, chowa smycz do torby. Z trybiku w maszynie staje się z powrotem zerem. Zerem wśród innych zer.

To ciekawe, że nie czuję wtedy szczęścia albo chociaż ulgi. Wychodząc z pracy po prostu… nic nie chcę czuć. Oddaję kontrolę swoim nogom i wierzę, że zaprowadzą mnie na przystanek, podczas gdy ja znikam. Niby widzę, że się ściemnia, że chodniki błyszczą od deszczu, a w kałużach odbijają się barwy z podświetlonego Spodka. Wiem, że wiatr wieje mi prosto w twarz i znów będą mnie boleć zatoki. Słyszę śmiech nastolatek, które idą na Mariacką, turkot tramwajów przecinających Rondo Sztuki, cherlanie i plucie na ławkach w Parku Powstańców. Dostrzegam wiecznie zapchaną Aleję Korfantego, wchodzę między cienie ludzi. Czuję, jak ktoś po lewej pali e-papierosa, dziecko po prawej wcina kukurydziane chrupki, a za mną otwiera się puszkę piwa. Oślepiają mnie kolejne numery linii: 920, 673, 1,4. Zaraz podjedzie 30. Jakaś starsza pani popchnie mnie, kiedy będę wsiadać. Zacznie się walka o miejsca, najlepiej te przy oknie i blisko kierowcy.

Niby wiem… Ale wciąż jestem obok. Zakładam kaptur, ściskam mocniej torbę i przyklejam się do brudnych szyb, byle nie stykać się ramieniem ze współpasażerem, który swoim kaszlem z dodatkiem flegmy wywołuje u mnie mdłości. Zwykle w tym momencie zaczynam żałować, że straciłem prawo jazdy, choć i tak się łudzę, bo z moją pensją nie byłoby mnie stać na paliwo. Przez resztę drogi obserwuję, jak strugi deszczu łączą się i rozchodzą, zasłaniając mi widok na świat. Gdyby nie marzły mi stopy, a do nozdrzy nie dochodził smród przemoczonego obuwia, mógłbym przysiąc, że nie żyję.

Wybija osiemnasta, wreszcie wysiadam. Na kolację odgrzewam sobie chiński makaron z supermarketu, podobno bez glutaminianu i konserwantów. Prawie jak domowy. Padam na kanapę, odpalam stream. Spod poduszki przebija się dzwoneczek Messengera. Mama uczy się wysyłać naklejki.

Wieczór mija mi na oglądaniu facetów, którzy bawiąc się, zarabiają na chleb. I mogą sobie za to kupić o wiele więcej bochenków ode mnie. Kombinuję, kogo tym razem wystrzelić z procy, żeby zacząć żyć jak człowiek. Nie wpadam na żaden pomysł, więc wizja powrotu do pracy staje się coraz bardziej realna.

Przed snem sięgam po telefon, chociaż nie wiem, na co liczę. Przesuwam w lewo, póki nie łapie mnie chandra. Rezygnuję. Cóż, kiedyś trzeba pogodzić się z prawdą. Kolejne Walentynki znowu spędzę sam.

Zamykam oczy.

I otwieram je z powrotem na rozkaz budzika.

Szósta. Za oknami wciąż ciemno. Przewracam się na drugi bok, a w mojej głowie kotłują się wymówki, żeby nie wstawać. Może udawać chorego, symulować migrenę albo złamać nogę na schodach. Co wydaje się lepsze?

Mam już wszystko zaplanowane, kiedy dochodzi do mnie, że dzień na L4 to 80% wypłaty. A 80% wypłaty nie wystarczy mi na opłacenie rachunków.

Wstaję z przekleństwami na ustach. Stercząc przed lustrem w łazience, odliczam godziny do weekendu. Mimo że jest dopiero środa.

Półśpiący zalewam płatki mlekiem. W bloku naprzeciwko zapalają się światła. Ich słaba poświata kładzie się na moim łóżku. Tam, gdzie to ja chciałbym teraz być.

Szorstki kołnierzyk ociera się o skórę szyi, guzik u spodni wpija się w brzuch. Kurtka śmierdzi wczorajszym makaronem. Nieswojo mi w tym stroju.

Brzęk wyjmowanych kluczy niesie się po klatce schodowej, przyciągając sąsiadkę z mieszkania obok. Witam się z nią, ona się chowa. Ok… Dalej udajemy, że mnie nie szpieguje.

A potem… znów kręcę się w kołowrotku jak chomik. Przystanek, autobus, tłum nieszczęśników podobnych do mnie. Wciskam się w jedyny wolny skrawek, łapię za uchwyt przy drążku u góry i modlę się, by kierowca był dla nas łaskawy. Korki, przystanek, więcej ludzi, ścisk, korki. Ktoś wbija mi łokieć w żebra, ale nie mam dokąd się przesunąć. Ledwie oddycham, gdy widzę zarys biurowca, przysłaniającego wschodzące słońce.

Przed rozpoczęciem pracy przyglądam się gmachowi, którego próg zaraz dobrowolnie
przekroczę. Aż dziw bierze, że tak wiele może znaczyć kilka szyb sklejonych ze sobą. A tak
niewiele ludzie kryjący się za nimi.

Resztę mojego dnia już znacie – telefony, maile, Slack, taski, zebrania, siku, telefony,
maile, Slack, taski, obiad, telefony, maile, Slack, taski, ból kręgosłupa, maile, pieczenie oczu, Slack, sztywność nadgarstków, taski i wisienka na torcie – ochrzan od team leadera, przed którym nie udało mi się uciec.

Tak właśnie wygląda moje życie. Każdy dzień jest kopią poprzedniego, a każdy następny nie daje nadziei na poprawę. Wyjątek stanowią weekendy, kiedy mogę gnić w łóżku do południa i myśleć: wyjść z domu czy zostać? Zwykle zostaję, żeby nadrobić seriale z Netflixa, ale bywają też soboty, które spędzam na mieście. Wtedy spotykam się z kumplami i wysłuchuję ich przechwałek między jednym kęsem kebaba a drugim. Przy okazji oglądam
zdjęcia nowych samochodów z leasingu, których oni mają na pęczki, a ja pewnie nigdy się nie doczekam. Potem proponuję bar i wychylam tackę shotów, by zapomnieć o swoim wstydzie.

Tyle że po takiej sobocie przychodzi niedziela. A niedziela ma to do siebie, że przypomina, jaki dzień następuje po niej. Więc w niedzielę nic nie robię, poza wyrzucaniem z głowy myśli o jutrze. Ale nigdy tak do końca mi się to nie udaje. Pewnie zaraz powiecie: hej, przecież jesteś młody! Gdzie twój entuzjazm, pasja i energia? Powinieneś tryskać siłą i zdrowiem, iść na podbój świata, spełniać marzenia!

Tak… Kiedyś też tak myślałem.

Rozejrzyjcie się tylko po zobojętniałych twarzach, które codziennie mijacie. Spójrzcie w zmęczone ekranami oczy. Usiądźcie obok pierwszego napotkanego człowieka i patrzcie, jak po założeniu słuchawek znika w świecie wirtualnych relacji, wirtualnych idei, wirtualnych zasad. Spróbujcie mu zabrać telefon. Szybko się zorientujecie, że bez niego… jest nikim.

Moje pokolenie nie potrafi poruszać się bez nawigacji. Obejrzeć filmu bez przeczytania recenzji. Pójść do knajpy bez wrzucenia zdjęcia na Instastory. Być może już niedługo oduczymy się ręcznie pisać. Płacić gotówką. Rozmawiać.

Za to jesteśmy świetni w wybieraniu najlepszego ketchupu spośród setek innych ketchupów. Zagracaniu schowków niepotrzebnymi gadżetami. Korzystaniu z wyprzedaży.

Zbieraniu lajków.

Jesteśmy wege. Jesteśmy fit. Jesteśmy eko.

Szkoda tylko, że tak łatwo dajemy się omamić wizją idealnego życia. Chcemy czuć się najważniejsi, zarabiać ponad stan i przeskoczyć poprzeczkę, którą sami za wysoko sobie powiesiliśmy. A wiecie po co? Po to, żeby pozostali nas podziwiali. Albo przynajmniej nie odrzucali. Bo jeżeli ktoś nie jest wyjątkowy, dzięki talentowi, pieniądzom czy urodzie, nie ma czego szukać w społeczeństwie. Ale pod tą maską narcyzmu kryje się pękniecie, które próbujemy zapełnić smartwatchami, muzyką electro house, przelotnymi miłostkami i festiwalem obżarstwa, choć dobrze wiemy, że to rozwiązanie na chwilę.

Są osoby, które nie dają się nabrać na papierową egzystencję. Ja się nie dałem. Wolałem się z niej wypisać.

Więc przykro mi, nie mam entuzjazmu, pasji, energii, siły, a tym bardziej zdrowia. I nie jestem w tym jedyny.

Gdy co wieczór w autobusie przyglądam się głowom pochylonym ku telefonom, coraz mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że moje pokolenie wyrosło na pokolenie beznadziei. Nie znałem nikogo, kto byłby w stanie podnieść się z dna i przeciwstawić światu, który zamiast na wartości, postawił na hedonizm. Do tej pory nie znam.

Poza Madzią Brzeską. Kiedy jeszcze nią była.

Kręciłem się na dobre w swoim kołowrotku, aż pewnego dnia autobus stanął na przystanku, na którym wcześniej się nie zatrzymywał. Zdążyłem już nawet zapomnieć, że miał go w rozkładzie jazdy i szczerze mówiąc, wolałem, gdy omijał jak najwięcej postojów dla nadrobienia drogi. Jednak tym razem poczułem, że czekając na wejście nowego pasażera,
nie straciłem, ale zyskałem czas.

Nie rzucała się w oczy, a mimo to nie potrafiłem oderwać od niej wzroku. Ubrana prosty płaszcz, a zarazem elegancka. Oszczędna w ruchach i słowach, a wewnętrznie bogata.
Bez biżuterii, a jaśniejąca blaskiem złota.

– Przepraszam, czy to miejsce jest wolne?

Pogodny, melodyjny głos, delikatny uśmiech, rumieńce. Miękko opadła na siedzenie, jakby zrobione było z puchu. Wsunęła skórzane rękawiczki na drobne palce, odgarnęła kosmyki wymykające się z koka, założyła jedną nogę na drugą. Spod rzęs dostrzegła dziecko ukryte w wózku, pomachała do niego i zagadnęła jego matkę. Na moment obie upiększyły warkot silnika rozmową, a śmiechem, jakiego ten autobus nie mieścił w sobie od dawna, rozwiały stęchłe powietrze. Na tle reszty pasażerów skulonych przy iPhone’ach nieznajoma wyglądała jak turysta w Muzeum Figur Woskowych. Jej oblicze barwiła paleta emocji, a ciałem rządził niewymuszony ruch. Aż zdawało się, że sam ten koloryt powinien ożywić otaczającą ją szarość.

Kiedy wróciłem do domu, nie potrafiłem zasnąć. Całą noc zastanawiałem się, jak to możliwe, by jedna istota mieściła w sobie tyle paradoksów. Trzymając ją w myślach, próbowałem odkryć sekret jej aury, znaleźć odpowiedź na pytanie, co takiego czyniło z niej osobę wręcz nadprzyrodzoną. Podziwiałem każdy jej gest, każdy uśmiech, każdy błysk w oku. Śledziłem każdą reakcję, decyzję, ekspresję. Tak bardzo nie chciałem, by wspomnienie
jej twarzy uleciało mi z pamięci, twarzy drobno zarysowanej, rozpalonej wigorem, pięknie kontrastującej z burzą kasztanowych włosów. Nawet na sekundę nie opuściłem powiek, mimo to rano wstałem wypoczęty, ożywiony jakimś nieznanym mi duchem.

Stała na przystanku też kolejnego dnia. I kolejnego. I jeszcze następnego. Po tygodniu zdałem sobie sprawę, że dołączyła do stałego grona pasażerów. Od tamtej pory mogłem oglądać ją codziennie, między 17:20 a 17:50. Nic się nie zmieniała – bez względu na pogodę, miesiąc, wydarzenia polityczne, ważne daty. Ciągle w tym samym ciemnozielonym płaszczu, upiętych włosach, z torebką przewieszoną przez ramię i książką pod pachą. Zawsze uśmiechnięta, promienna, świeża. Przemykała między siedzeniami zgrabnie jak kot, póki nie zauważyła wolnego miejsca. Wyraźnie odstawała od reszty towarzystwa, choć zachowywała się swobodnie. Chętnie rozmawiała ze starszymi, cierpliwie słuchała ich historii i dodawała otuchy, głaszcząc po dłoniach lub plecach kolistymi ruchami. Jako pierwsza podnosiła rozsypane zakupy, pomagała skasować bilety, wołała, gdy komuś wypadła z kieszeni zguba. Nigdy nie spuszczała głowy, nie odwracała wzroku, nie chowała uśmiechu. Uważnie przyglądała się pasażerom, niby to z ciekawością, niby to z życzliwością, a tak naprawdę w poszukiwaniu życia. Gdy nie nawiązała kontaktu, zagryzała dolną wargę i spoglądała przez szyby na zakorkowane ulice, dostrzegając w nich coś wyjątkowego, coś, czego nikt nie widział.

Nie nazywała się Madzia Brzeska, ale w moich oczach nią była. Kiedy na studiach analizowaliśmy „Emancypantki” Prusa, główną bohaterkę wyobrażałem sobie jako delikatny kwiat, pozorny i nic nie znaczący, który jednocześnie skrywał moc pozwalającą mu rosnąć prosto, nawet pod naporem wiatru. Kobieta z autobusu wydawała się być ucieleśnieniem mojej wizji – zbyt dobra na ten świat, a mimo to zupełnie niedoceniana.

Obserwowanie jej po każdym dniu pracy stało się moim rytuałem. Zanim jeszcze zdążyłem zamknąć służbowy laptop i zdjąć identyfikator, myślałem już tylko o niej. Gdy zbliżała się 17:20, kierowałem swój wzrok na drzwi autobusu, by potem skrycie wyłapywać najdrobniejsze szczegóły jej zachowania. Czas przy niej zamierał, a wraz z nim wszystkie moje plany. To, czy zdążę na stream i wreszcie przesunę kogoś w prawo, przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie, bo w obecności Madzi nie byłem sobą, ale kimś, kim chciałbym być. Nieważne, co wydarzyło się wcześniej, jej widok zalewał moje serce błogością, zapełniając pustkę, jaką zawsze czułem. Uspokajała mnie. Choć nic nie robiła, przywoływała w mojej pamięci wspomnienia studenckich lat, kiedy to jeszcze żyłem nadziejami młodego idealisty. Kiedy wierzyłem, że odkryłem swoje powołanie i przysięgałem, że zapałem przywrócę w ludziach miłość do sztuki. Wtedy nie znałem jeszcze cen rachunków ani wysokości podatków, nawet nie orientowałem się w rynku pracy. Dyskutując podczas zajęć na tematy, jakie zaprzątały mi umysł, czułem się potrzebny i gotowy, żeby bronić swoich wartości. Bardzo liczyłem na to, że tak zostanie, ale rzeczywistość okazała się inna niż ją sobie przedstawiałem. Zderzenie z dorosłością bolało bardziej od złamanej nogi.

Czasem zastanawiałem się, kim Madzia naprawdę była. Lubiłem sobie wtedy wyobrażać, że odważyła się pójść drogą, którą ja porzuciłem, i wybrała marzenia, które ja w sobie zabiłem. Nie miałem nic przeciwko, żeby chociaż jej udało się znaleźć pracę w obranym zawodzie, a przy tym nie stracić zapału i się wyżywić. Może zapewniła jej to wszystko szkoła? Fundacja? Dom kultury? Prasa? A może literatura była zaledwie jej pasją, a w gruncie rzeczy pracowała w przedszkolu? Szpitalu? Kawiarni?

Gdzie mieszkała? Skąd pochodziła? Co robiła weekendami? Miała męża i dzieci? Jakie książki czytała? Uprawiała sport? Co jadała? Gdzie się ubierała? Wolała kawę czy herbatę? Koty czy psy?

Jak miała na imię? Jaka była jej przeszłość?

Mógłbym jej zadać mnóstwo pytań i nawet trafiła się ku temu okazja, gdy pewnego wieczoru przysiadła się koło mnie. Nie skorzystałem jednak z tej szansy. Przez całą podróż nie wydałem z siebie żadnego dźwięku, byłem wręcz wściekły, że mając ją obok, nie mogłem z ukrycia jej obserwować. Musiała mi wystarczyć delikatna woń jej różanych perfum i widok maleńkich stóp zamkniętych w botkach.

Kilka dni później po raz pierwszy zabrakło Madzi w autobusie, a ja zacząłem żałować
swojej decyzji.

Kiedy kierowca nie zatrzymał się na jej przystanku, byłem zbyt zaskoczony, by po prostu jechać dalej. Pchnięty impulsem zerwałem się z miejsca i podbiegłem do drzwi, a potem czym prędzej wysiadłem w polu. Błądząc w kompletnych ciemnościach, wmawiałem sobie, że może się spóźniła, może nie zauważyła busu, może coś się stało. Szukałem jej cienia na drodze, w wiacie i okolicznych rowach, ale nigdzie go nie widziałem. Poza bezpańskim psem nie było żywej duszy, poza wyciem wiatru żadnego dźwięku, poza petami żadnych śladów.

Nie pojawiła się też kolejnego dnia. I kolejnego. I jeszcze następnego. Przez pierwszy tydzień żyłem nadzieją, że po prostu się przeziębiła. Po drugim pomyślałem, że wzięła urlop. W trzecim bałem się, że jest w szpitalu. Dopiero czwarty pozbawił mnie złudzeń.

Nie mogłem spać, pracować, jeść. Trzęsły mi się ręce i kolana, szumiało w głowie, bolał brzuch. Wszystko mnie drażniło. Lampy w biurze stały się jaśniejsze, dźwięki wyraźniejsze, dotyk mocniejszy. Nawet gdy próbowałem się na czymś skupić, moja koncentracja rozpływała się tak szybko jak dym z papierosa, a myśli przyklejały do wspomnień o Madzi. Ciągle miałem przed oczami jej płaszcz, w uszach rozbrzmiewał jej śmiech, nos wyłapywał zapach jej perfum. Mógłbym przysiąc, że kilka razy widziałem, jak jej duch sunął między ścianami w firmie.

Bez niej czułem się niekompletny, choć przecież nigdy nie była moją częścią. Gdzieś obok życie toczyło się swoim rytmem, dni wydłużały się, natura budziła ze snu. A dla mnie zatrzymał się czas. Widok tych samych miejsc przeszywał mnie ostrzem bardziej przenikliwym niż miecz, dlatego prędko odciąłem się od otoczenia i zwróciłem ku swojemu wnętrzu. Tam, gdzie jeszcze mogłem spotkać Madzię.

Wkrótce wspomnienia przestały mi wystarczać, więc zacząłem budować alternatywną rzeczywistość. Kiedy po raz kolejny autobus mijał jej przystanek, wyobrażałem sobie, że jednak się na nim zatrzymał, a ona weszła do środka ubrana w wiosenną sukienkę i cała rozpromieniona usiadła koło mnie. Wtedy nachylałem się ku niej, by zadać jedno z pytań, które tak bardzo nie dawało mi o sobie zapomnieć. W odpowiedzi uśmiechała się, chowała oczy za rzęsami i szeptała wymijająco, ale ja wiedziałem, że następnym razem znów się do
mnie dosiądzie.

Nie wiem, jak długo byłem nieobecny. Tak naprawdę niewiele pamiętam z tamtego okresu, poza setką scenariuszy, które napisałem w swojej głowie. Nie mam też pojęcia, ile czasu zajęłaby mi pobudka i czy w ogóle bym się obudził, gdybym nie spotkał Madzi ponownie. W zupełnie innym miejscu i czasie.

Któregoś dnia team leader zwołał nas na pilne spotkanie. Dowiedzieliśmy się wtedy, że po długotrwałej chorobie odszedł właściciel firmy, a jego dziedzictwo na mocy testamentu zostało przekazane córce. Jego następczynię mieliśmy poznać w poniedziałek.

Po weekendzie cała filia stłoczyła się o wyznaczonej porze na stołówce. Wciśnięty między kadrowców a informatyków czułem tylko jedną potrzebę – żeby ten cyrk jak najszybciej się skończył. Z politowaniem przyglądałem się podnieceniu moich współpracowników, którzy wiedzieli, że usłyszą same polukrowane kłamstwa, a mimo to dali się nabrać na obiecującą wizję zmian. Raz po raz w którejś części sali wybuchała na ich temat dyskusja, ale gdy w tle odezwał się stukot szpilek i zgrzyt mikrofonu, wszyscy zamilkli. Złodziej długopisów szturchnął mnie, bym podniósł wzrok. Spojrzałem przed siebie i zobaczyłem Madzię Brzeską, ubraną w stylowy kostium, po którym falami spływały jej
kasztanowe włosy.

Nasze oczy zetknęły się ze sobą na chwilę przed tym, jak ostentacyjnie wymaszerowałem z sali. Rozpoznała mnie, ale ja jej nie. Już nie.

Moja jedyna nadzieja pękła pod naporem jej obcasa.

                                                                    Katarzyna Smutek

[Powyższe opowiadanie otrzymało II nagrodę w Konkursie na opowiadanie im. Bolesława Prusa.]

Obraz wyróżniający: Obraz Oscar z Pixabay. License. Darmowy do użytku komercyjnego
Nie wymaga przypisania