– Och! Więc to ona…? Jakże ja jej współczuję! Myślisz, że mnie słyszy?… Biedactwo… To musi być ogromne poświęcenie z waszej strony opiekować się TAKĄ osobą….
Takie zdania niezwykle często wybrzmiewały u wezgłowia szerokiego, stalowego łoża, na którym spoczywało znieruchomiałe ciało o trudnej do określenia na pierwszy rzut oka płci. Dopiero po zajrzeniu w akta urodzenia poznać w nim było można kobietę – i to kobietę, która nie ukończyła jeszcze dwudziestego piątego roku życia. Z tegoż samego dokumentu dowiadywało się o jej imieniu – Joanna, którego i tak nie potrzebowano wymawiać w celu innym niż czysto formalnym. Ot – raz na jakiś czas trzeba było złożyć wniosek o dofinansowanie leczenia lub uzupełnić rejestr pacjentów. Zdeformowana od chwili narodzin, z owładniętymi wiecznym paraliżem członkami, prędko została okrzyknięta nieuleczalnie chorą i odizolowana od społeczeństwa jako niezdolna do przejścia choćby jednego kroku o własnych siłach czy wypowiedzenia zrozumiałego słowa. Tak więc umieszczono ją miłosiernie w tym oto miejscu, które przed dwudziestoma laty stało się jej domem i zarazem całym światem.
Była to izba urządzona nad wyraz skromnie; charakterystyczny dla kamienic wysoki sufit tonął w mroku. Przygasła żarówka sączyła trupi blask, oświetlając z lekka przyblakłą tapetę na ścianach, powleczone białą farbą metalowe sprzęty i mizerny, wyłysiały dywan. Zamknięte okno nie przepuszczało rześkich powiewów wiatru, powietrze więc było duszne, zgęstniałe, niemalże namacalne; ponad umiejscowionym w narożniku pokoju łożem przytwierdzone zostały dwa mosiężne, finezyjnie zdobione świeczniki ze świecami prężącymi nagie knoty. Wszystko wokół sprawiało wrażenie zapomnianego, stężałego w czasie – a jednak w tym właśnie obskurnym mieszkanku tętniło życie istoty, która choć z pozoru wydawała się nieświadoma, głucha i pogrążona w sennym letargu, właśnie przez ten swój bezruch i martwotę odczuwała dwa razy mocniej. Żadnej z odwiedzających Joannę – chyba dla formy czy oszukania sumienia – osób, nie zagościło w myśli przypuszczenie, że pod tą szpetną, powykręcaną, nadwątloną cielesną powłoką jest utajona prawdziwie tkliwa, bacznie obserwująca wszystko dusza. Joanna, świadoma swej ułomności ciała, pozostawiona na pastwę własnych myśli, traktowana przez swych ,,opiekunów” jak istota głupia, niepojmująca zgoła niczego, znienawidziła – a była to nienawiść żarliwa, rozgorzała – wszelkie przejawy litości, którymi ją obdarzano. Nikt zdrowy nie pojmie nigdy tej bezsilnej wściekłości szarpiącej i miotającej się jak rozjuszone, lecz osaczone ze wszelkich stron zwierzę w nieukojonym sercu Joanny, kiedy widziała pełne wymuszonego współczucia twarze, gdy czuła niby troskliwe dłonie głaszczące ją po czole, wiedząc jednocześnie, jaka pogarda i odraza skrywane są pod tą grubą warstwą obłudy. O! Zamiast tych wszystkich kłamliwych słów, wolałaby już usłyszeć rzuconą bezecnie obelgę, przyjąć cały wstręt, jaki do niej bez wątpienia odczuwano! Ale świadomość, że jest godna pożałowania – nie, tego zdzierżyć nie potrafiła.
Joannie nie dane było w życiu doświadczyć i zobaczyć tego, co dla większości ludzi nosi miano codzienności – znała tylko stłumiony szum ulicy, swój pogrążony w widmowym świetle pokój i tych paru ludzi, którzy ją odwiedzili – a pośród nich nie było choćby jej matki. Tęsknota za tym, czego nie dane jej było poznać, lecz o czym wiedziała, że istnieje, świadomość, że wszystko to, co jest udziałem milionów ludzi, dla niej jest bezpowrotnie stracone i przeciągły jęk zakleszczonego, pełnego werwy ducha w ciele, z którego miast słów wydobywały się charczące dźwięki, w ciele, które nigdy nie stanie na własnych nogach zatruwały bezmiarem goryczy jej bierne istnienie. Pragnienie śmierci odpędzała jej tylko dzika ekstaza, z którą mściwie myślała o brzemieniu, jakim obarcza swoich litościwych opiekunów – o! Tak upojną satysfakcję sprawiało jej przeświadczenie, że ktoś przez nią musi choć trochę pocierpieć i wyrzec się nieco wygód! A mimo to – jak bardzo łaknęła ona wyzwolić swą uwiezioną, spętaną duszę, wydrzeć ją z zapadłej piersi i przyoblec w inne, czerstwe ciało!
***
Nagła zmiana temperatury w pokoju wyrwała Joannę z niespokojnego snu. Po zimnym powiewie dolatującym z kierunku, gdzie mieściło się okno poznała, że jest otworzone – klamka z pewnością nie była przekręcona, a mimo to rozwarło się ono wpuszczając wyjący, mroźny wiatr. Dreszcze wartko przebiegły po każdym fragmencie skóry Joanny; próbowała podnieść się na łokciu, lecz zwiotczałe kończyny odmówiły jej posłuszeństwa – stalowe pręty łóżka szczęknęły tylko głucho. Przykuta do posłania, ścięta trwogą Joanna siliła się na to, by racjonalnie odpędzić narastający niepokój i myślą rozgrzać zlodowaciałe członki – przez dłuższy czas nic się nie wydarzyło, ciemność nieustannie spowijała cały pokój i tylko wiatr dął niestrudzenie, zaczynała więc oddychać spokojniej, wierząc, że wszystko jest wytworem jej nagłego strachu, nocną marą. I już opadały jej znużone powieki, już miała na powrót wtulić się w objęcia Morfeusza, gdy smagnięte wichurą okno wyrwało się z zawiasów, roztrzaskując o ścianę. Świece w świecznikach buchnęły raptownym płomieniem, oblewając pokój migotliwą łuną i Joanna zeszklonymi oczyma dostrzegła majaczącą pośród matowego półmroku rosłą sylwetkę w burgundowym płaszczu. Postać posunęła ku niej i zawisła twarzą nad jej obliczem, wbijając się wzrokiem w rozszerzone od strachu źrenice – Joanna poczuła, jak gdyby spojrzenie to przeszyło na wylot jej serce, czytając bez trudu w płomiennej duszy równie ognistym duchem, pożerając wszelkie skryte myśli, ściskając każde niewypowiedziane słowo. Zdawało się, że w tym momencie zawiązała się nierozerwalna więź, stapiając dwie dusze w jedno. Wszelki strach przygasł, Joanną owładnęła namiętna nadzieja, nienawistne pożądanie, wściekła pasja skruszenia kajdan skuwających jej żywe wnętrze. Rozgrzana kropla wosku spłynęła ze świecy i odcisnęła się na piersi kobiety niczym stempel pieczętujący to, o co błagało jej nieme serce. Joannie zawirowało w głowie, narastający szum mącił i zagłuszał myśli; brutalne szarpnięcie głowy, szpony zagarniające spocone włosy na czole i nagłe pęknięcie nabrzmiałych żył było ostatnim, co wyryło się w jej świadomości. Słabnąc, czuła łaskotanie uchodzących sił, coraz bardziej mglącym się wzrokiem widziała wyłącznie pochylone barki postaci spijającej osocze zachłannie, jak gdyby wraz ze szkarłatem krwi chciała wyssać i ducha. Wreszcie jej ciało sflaczało i przestało już drgać pod łapczywymi wargami, zamieniając się w szmacianą lalkę, chuchro pozbawione życiodajnego tchnienia, w zwykły, bezużyteczny gałgan.
Pierwsze promienie wschodzącego słońca rozścielały się na horyzoncie blednącego mroku, kiedy spiczaste lakierki właściciela burgundowego płaszcza wybijały miarowy rytm na brukowanym chodniku. Wokoło panowała nieporuszona cisza – stukot obcasów wybrzmiewał złowrogo w tej upiornej głuszy. Idącemu wyraźnie się spieszyło, kulił się on bezwiednie przed złocistymi iskrami świtu i mimowolnie lgnął pod zacienione dachy przydrożnych kamienic, jednocześnie próbując przeniknąć spojrzeniem firanki osłaniające okna śpiących domowników. Zatrzymał się jak gdyby w nasłuchiwaniu, skręcił w zaułek i zatonął w jego czerni – chwilę potem zza muru dobiegł zdławiony krzyk, a burgund płaszcza znów wyjaskrawił się na tle szarego kamienia, by zaraz osnuć się poranną mgłą.
Słońce na dobre objęło niebo w swe władanie, ogrzewając całe rozbudzone miasto. Szyny dudniły pod ciężarem sunących tramwajów, auta z furkotem mknęły po ulicach, rozchlapując kałuże, wokoło rozbrzmiewał lekki gwar z wybijającym się nagłym piskiem opon czy siarczystym przekleństwem, gdzieś z dala dochodził jazgot spacerujących psów. Zza węgła murowanej kamienicy wyłoniła się młoda dziewczyna przecierająca piąstkami rozespane oczy. Ziewnęła leniwie, przymrużyła powieki oślepiona jasnością nieboskłonu i powiodła dookoła otępiałym spojrzeniem. Odjęła dłonie od twarzy, rozpostarła i zacisnęła palce, wierzgnęła nogą, głową zatoczyła koło i powtórzyła całą sekwencję jeszcze parę razy. Stojąc tak na skraju chodnika, obserwując z fascynacją grę mięśni, ruch ścięgien i elastyczność skóry, unosiła się w zachwycie coraz wyżej i wyżej, upajając jędrnością i prężnością członków, oniemiała siłą i giętkością ciała. Prawą stopę wyciągnęła do przodu, uniosła ją z lekka, opuściła na powrót i podniosła drugą – nie zachwiała się ani nie upadła, nogi miękko odciskały ślady na zabłoconym bruku, posłuszne wodzom jej myśli. Szła z początku ostrożnie, jak gdyby obawiając się nagłego potknięcia, a jej roziskrzone ciekawością oczy chciwie śledziły twarze każdego z mijanych przechodniów. Jakieś dziecko pulchniutką rączką pomachało do niej radośnie, jakiś mężczyzna z szarmanckim ukłonem przepuścił ją pierwszą na zawężeniu chodnika. Chłonąc powaby barw, dźwięków i niezliczonych woni, przewędrowała miasto aż po jego krańce i sama nie wiedząc kiedy znalazła się znów pod kamienicą. Różana zorza chylącego skronie słońca przypomniała jej o zbliżającym się zmierzchu i stopy bezwiednie pokierowały dziewczęciem do pobliskich drzwi. Chwilę potem stała ona jak odurzona w ciepłej kuchni, gdzie starsza kobieta pośród szumu zmywanych naczyń troskliwie zapytywała o miniony dzień. Gospodyni postawiła przed nią talerz z parującą zupą i tłumacząc coś, zwinęła fartuch, ujęła torbę na zakupy i przechodząc przez próg zachrobotała kluczem w zamku. Dziewczyna pozostała w mieszkaniu sama, szurając krzesłem, powstała od stołu, obeszła dookoła cały salon podziwiając jego schludność i umeblowanie. Stanęła przed lustrem i oto przed oczyma malowała jej się uroczo zarumieniona twarz podobna dojrzałym owocom brzoskwini czy moreli, o nieskazitelnej cerze i harmonijnie rzeźbionych rysach. Wpatrywała się swój obraz jak w transie, przez myśl przemknęło jej straszne wspomnienie obskurnego, dusznego pokoiku pogrążonego w półmroku przyćmionego blasku dogasającej żarówki, piskliwego skrzypienia stalowego łóżka i własnych sparaliżowanych nóg okrytych grubą, spraną i zmechaconą kołdrą. W tym przebłysku zmartwychwstałej pamięci na powrót ujrzała okulary badającego ją doktora, w których po raz pierwszy dostrzegła swe przepoczwarzone oblicze o zaślinionych kącikach ust, zaropiałych oczach i poskręcanych, wykoślawionych przegubach dłoni.
To było mgnienie. Wpatrzyła się znów w lustro, nagły grymas wykrzywił jej wargi i zmarszczył gładkie czoło. Porwała stojącą na stole ozdobną figurkę i cisnęła nią w srebrzystą taflę. Chwyciła spadający odłamek szkła i śmiejąc się spazmatycznie wyryła nim szramę na swym policzku, na czole, na podbródku – orząc sobie całą twarz, krztusząc się krwią broczącą z zadawanych ran, śmiała się ciągle, dźgała piersi, rozpruwając skórę, siekąc tkanki i żłobiąc bezlitosne bruzdy w żywym ciele. Zza skrwawionych dziąseł wciąż buchał pełen drwiny śmiech, obijał się jeszcze o ściany pokoju, gdy dziewczyna osunęła się ze świszczącym oddechem i histerycznym chichotem na posadzkę.
Policja, która z samego rana zjawiła się na miejscu w sprawie śledztwa bestialskiego mordu rzekomo dokonanego na młodej kobiecie, została postawiona przed niewytłumaczalnym faktem – znalazła ofiarę trupio bladą, niemalże przezroczystą, a w całym mieszkaniu nie było nawet jednej kropli jej krwi. Żaden z zeznających sąsiadów nie widział jakiejkolwiek osoby wymykającej się w tamtym czasie z miejsca zbrodni, tylko jakiś staruszek mgliście przypominał sobie skrawek burgundowego płaszcza, który mignął mu przed oczyma, kiedy wyglądał przez okno.
Antonina Sydor
Obraz wyróżniający: Obraz Shima Abedinzade z Pixabay