Wszystkie słowa, jakie w sobie nosiłem, były w niej zakochane. Splatały się w wiersze. Rymowały długimi wersami, oddychały zapachem jej włosów i wybrzmiewały nie treścią, lecz jej śmiechem.
Pomyślałem kiedyś, że miłość jest zdradliwa i wolałbym, żeby ominęła mnie szerokim łukiem. Czytałem o niej i oglądałem w obcych oczach. Odbijała się czkawką, zmartwieniem i złamanymi obietnicami. Szedłem ulicami zatłoczonych miast i potykałem się o kawałki roztrzaskanych serc, obruszałem na chodniki poplamione krwią, którą wypompowały, wydając ostatnie tchnienie. Za nic nie chciałem, żeby mnie to dotknęło.
A potem stało się to, co przydarza się niemal każdemu, kto wybiera plan. Los chwycił ten mój plan w dwa palce jednej ręki. Rozłożył, naciągnął najciaśniej, jak tylko by mógł, a w drugiej dłoni ściskał nożyce. Wcisnął zamiary pomiędzy ostrza i ciął.
Wtedy do mnie przyszła.
Nie nosiła kwiecistej sukienki. Wiatr nie rozwiewał jej włosów, a uśmiech nie rozświetlał miast. Wyglądała, jakby się zgubiła z dwa wieki temu, i od tamtej pory się nie odnalazła. Pod jej oczyma znalazłem dwa wory. Zdawało mi się, że wypchała je zmęczeniem. Tym momentem przed północą, kiedy trzeba iść spać, bo powieki robią się nieznośnie ciężkie. Ona w tych chwilach nie podawała ręki Morfeuszowi, tylko kradła jego senny czar i wpychała go pod oczy, żeby się nie zamknęły.
Spytała mnie, czy wiem, gdzie jest galeria sztuki.
Omiotłem obojętnym spojrzeniem jej blade policzki oraz spierzchnięte wargi, i podniosłem rękę, żeby wskazać kierunek. Mówiłem, a ona przytakiwała. Kąciki jej ust chyliły się ku dołowi. Pokornie kłaniały się żalowi, który przejął jej duszę. Pomyślałem wtedy, że to brzydkie, gdy dziewczyny się nie uśmiechają. Powinny się zawsze uśmiechać, nawet gdy ich dusze płaczą.
Odszedłem w swoją stronę, a ona poszła w swoją. Długo potem o niej myślałem. Nie jak o piękności, bo wcale mi się nie spodobała. W moich wyobrażeniach mówiła mi o powodzie swojego smutku. Opowiedziała mi o śmierci ojca i o tym, że pracował w tej galerii jako stróż. Latami prosił, żeby go odwiedziła na którejś z jego nocnych zmian, ponieważ w galerii znajdował się wyjątkowy obraz, który chciałby jej pokazać. Nigdy nie znalazła czasu. Ten zwolnił dopiero w chwili, w której ojciec odszedł. Sięgnęła rozciągnięte minuty, moment, w którym świat się zatrzymał, i przytrzymała je dłużej. Wcisnęła się w tę szparę zachwianej czasoprzestrzeni, wsiadła do jednego z czerwonych autobusów, i przyjechała na miejsce.
Podobała mi się ta koncepcja, a im dłużej to mieliłem w myślach, tym więcej o niej wiedziałem. Wory wygładziłem w swojej wyobraźni, kąciki ust uniosłem. Zabroniłem jej się smucić, to w końcu takie szkaradne. Skończyłem jej żałobę, której byłem twórcą. Ubrałem ją w kwieciste sukienki, nauczyłem tańczyć w deszczu i zbudowałem nam tyle miłosnych spotkań, że zdążyła poznać mnie lepiej, niż ja sam kiedykolwiek siebie znałem.
Kiedy spotkałem ją ponownie, zupełnym przypadkiem, niemal sam wyplułem swoje serce na chodnik. To była ona. Ubrana na czarno. Zupełnie nie tak, jak ja bym ją ubrał. I znów się nie uśmiechała. A powinna.
– Uśmiechnij się – powiedziałem, zupełnie ją zaskakując.
Podskoczyła i spojrzała na mnie wielkimi oczyma. Nie brązowymi, jak sobie wyobrażałem, lecz niebieskimi.
– Dlaczego?
Jej głos był niższy, niż zapamiętałem.
– Bo jesteś piękniejsza, gdy się uśmiechasz.
Znów musiała nie spać. Obrzęknięcia, które wygładziłem w fantazjach, wydały mi się bliskie pęknięciu. Obawiałem się, że cienka, naciągnięta skóra pęknie i wypuści do naszego świata wszystkie potwory, które powinny pozostać w jej koszmarach. Nie zdążyła ich przecież wyśnić.
– I skąd pomysł, że moim celem jest podobanie się komukolwiek?
Zamrugałem, nie rozumiejąc pytania.
– A kto nie chce się podobać?
Im dłużej jej się przypatrywałem, tym więcej dostrzegałem niedoskonałości. Brew przecinała podłużna blizna, ciągnąca się aż do skroni. Na lewym policzku, tuż przy żuchwie gnieździło się stado dorodnych krost.
– I dodaj jeszcze, że złość piękności szkodzi – powiedziała.
A nie szkodzi? Oczywiście, że tak. Kiwnąłem więc głową, a ona swoją pokręciła, jakby nie mogła uwierzyć, że jestem poważny. Zaplotłem ręce na piersi.
– A nie jest tak? – spytałem.
Zamrugała swoimi niebieskimi, nie brązowymi oczyma, i westchnęła druzgocąco. Później odeszła. Tak po prostu. Bez pożegnania, mimo że tyle nas przecież łączyło.
Serce może wypadłoby mi na chodnikowe płyty i rozbiło się na tysiące kawałków, ale moje uczucia porwał wiatr. Oczywiście, że powinna chcieć mi się podobać. I powinna się uśmiechać. I nie złościć, bo kobiecie nie wypada. Kto to widział, żeby kobieta zachowywała się w taki sposób? Powinna być mi wdzięczna, że w ogóle zechciałem zająć nią swoje myśli.
Szkoda, że się tak zmieniła od naszego pierwszego spotkania.
Wszystkie słowa, jakie w sobie nosiłem, prawiły o jej niedoskonałościach. Nie splatały się w wiersze. Nie rymowały długimi wersami, dusiły się zapachem jej włosów i wybrzmiewały nie treścią, lecz jej jadem.
Justyna Luszyńska