Friedrich miał dziewięć lat, kiedy ojciec zabrał go do lasu po raz pierwszy.
W domu mówili na niego Friedrich, jednak w tym kraju zwracali się do niego Fred. Był mały, kiedy tutaj przybyli i nie pamiętał zbyt wiele z tamtej podróży. O większości dowiadywał się później z zasłyszanych rozmów dorosłych, jednak w pamięci wyraźnie utarło mu się wspomnienie przelatujących w oknie krajobrazów i stukot metalowych kół pędzącego po szynach pociągu.
Ostatnim i jedynym od momentu przyjazdu razem, kiedy miał okazję podziwiać monstrum z żelaza i stali, był wyjazd do The Town of Olive, którędy przebiegał trakt kolejowy. Wyruszył wtedy wraz z ojcem po laudanum dla matki, kiedy ta – majacząc w gorączce – była na granicy życia i śmierci. Tamtego miesiąca jedli bardzo mało, a z pieniędzmi było krucho, gdyż te niemal w całości przeznaczali na wizyty doktora oraz niezbędne lekarstwa. Z mamą Friedricha było źle, a do Shandaken, gdzie mieszkali, docierało niewiele medykamentów.
Od tamtej pory trzymali w domu niewielki zapas najpotrzebniejszych leków na czarną godzinę. Zwłaszcza, że Britta była bardzo chorowitą kobietą. To właśnie z tego powodu ostatecznie osiedlili się na wschodnim wybrzeżu w stanie Nowy Jork. Długa, wycieńczająca podróż z Europy dała im wszystkim w kość, jednak to matka zniosła ją najgorzej. Carl, ojciec Friedricha, musiał się pogodzić z faktem, że nie dotrą do Kalifornii, gdzie miał gdzie miał zbić fortunę na poszukiwaniu złota.
– Jak ci się podoba las, Friedrichu? – zapytał chłopaka ojciec z silnym niemieckim akcentem, którego Friedrichowi udało się wyzbyć lub raczej nigdy nie nabyć.
Syn nie spieszył się z odpowiedzią. Późno zaczął mówić i chociaż wysławiał się dobrze i wyraźnie, to nie potrafił mówić szybko. Pieczołowicie składał zdania, a następnie powoli pozwalał im wybrzmieć, niczym pauza przed kolejnym taktem u Brahmsa.
– Pięknie tutaj papo. Bardzo pięknie.
– Przygotuj się na to, że dni będą ciężkie. Na miejscu czeka nas mnóstwo pracy, a ty musisz się wiele nauczyć. Pilnie słuchaj tych, którzy będą cię pouczać i postępuj zgodnie z tym, co ci powiedzą – przykazał na koniec, przypominając jeszcze synowi o słodkiej nagrodzie.
Śnieg chrzęścił chłopakowi pod butami, kiedy szedł po śladach ojca. Na horyzoncie majaczyły szczyty tutejszych Appalachów. Znad wzgórz wschodziło delikatne marcowe słońce, którego widok przysłaniały pnie pnących się do nieba i wysokich na dziesiątki stóp drzew.
Wyruszyli w drogę bardzo wcześnie, kiedy na dworze było jeszcze ciemno, a mgliste obłoki wciąż opadały na ziemię. Zebrali się tuż po obfitym śniadaniu składającym się z jajek, chleba, dwu plastrów bekonu i kawy. W ich domu nie często pozwalano sobie na takie śniadania. Ojciec ciągle powtarzał, żeby chłopak jadł, bo będzie potrzebował sił na drogę, ten więc posłusznie jadł, i chociaż pod koniec już ledwo dawał radę, to zostawił po sobie pusty talerz.
Tego dnia pierwszy raz szedł „do lasu”. Kiedy trzeba było pomóc w przyniesieniu do chaty bierwion albo gdy szukali grzybów, zrywali borówki czy czerpali wodę z źródełka nieopodal domu, chodzili „w las”. Mówili o nim w taki sposób, jak się mówi, kiedy idzie się w gości. Bo tak się wtedy czuli. Jak goście, korzystający z dobroczynności gospodarza. Zaś kiedy mówili, że idą do lasu, mieli na myśli to, jak się mówi, kiedy się idzie do pracy. Bo tym właśnie stał się dla nich las. Gospodarzem, żywicielem, ale również i pracodawcą.
Z każdym krokiem teren piął się coraz bardziej w górę. Runo prężyło się w promykach słońca, jakby przeciągając się po długim śnie. Gdzieniegdzie ściółka coraz śmielej wyglądała spod cienkiej warstwy śniegu, a wśród szumu drzew, gdzieś w ich koronach, słychać było ptasi trel. Już jakiś czas temu puścił mróz i do lasów zaczęło wracać życie. Nadchodziła wiosna.
Przeszli na skróty, przez dobrze chłopakowi znaną część lasu, aż dotarli do ścieżki, która biegła w górę rzeki wpadającej do Esopus Creek – jednego z dopływów rzeki Hudson. Chłopak zasłyszał pewnego razu w miejscowym sklepie, że nazwa pochodzi od plemienia Esopus z Lenape, które żyło w tych okolicach, kiedy holenderscy handlarze zasiedlili Dolinę Hudson ponad sto lat wcześniej.
– Teraz droga jest prosta – oznajmił synowi ojciec.
– Którędy pójdziemy, papo?
– Najpierw tą drogą, aż dojdziemy do tartaku, a później w góry, wzdłuż rzeki. To będzie jakieś… jakieś dwadzieścia mil, zanim dojdziemy do Hunter. Tam odpoczniemy.
Chłopak wiedział, że tacie nadal sprawiało trudność przeliczanie używanych w Europie kilometrów na tutejszą miarę. Czuł też, jak na barkach ciążą mu pasy plecaka, jednak milczał. Nie chciał zawieść ojca.
Dotarli do tartaku, który otaczało kilka mniejszych budynków oraz sterty drewnianych kłód. W powietrzu unosił się zapach żywicy i świeżo ściętego drewna. Po całej okolicy walały się trociny i kawałki kory zdartej z pni. Ludzie krzątali się przy wozie. Jedni ładowali na niego deski, a inni zaprzęgali konie. Te przebierały kopytami w miejscu, prychając od czasu do czasu.
Była to pora, podczas której transport drewna wymagał doświadczonego woźnicy. Tak jak w zimie trzeba uważać na lód i śniegowe zaspy, tak teraz było go za mało, by jechać saniami. Trzeba było odbyć podróż wozem, chociaż drogę nadal pokrywał śnieg.
– Cześć! – Machnął dłonią George.
W jego ślady poszło kilku innych robotników, którzy znali Friedricha i jego tatę. W małych społecznościach niemal wszyscy się znali, a Carla ceniono za jego pracowitość i otaczano współczuciem, było bowiem powszechnie wiadomo o nienajlepszym stanie zdrowia Britty.
– Witaj, George.
Uścisnęli sobie dłonie. Później wąsaty robotnik podał dłoń chłopakowi.
Ten, jak zawsze, zerknął na jego dłoń z brakującym serdecznym i małym palcem, a George, jak zawsze, zbył to delikatnym uśmiechem.
– Jak się masz, Fred? Przyszliście zebrać trochę trocin?
Czasem zachodzili do tartaku z płóciennym workiem, do którego zbierali wióry, aby później palić nimi w kominku. Wiele osób tak robiło.
– Nie tym razem, George. Przed nami długa droga – oznajmił Carl.
– Dokąd zmierzacie?
– Do Hunter, a później do doliny w Black Dome.
– Do doliny? – Nastroszył wąsy i dodał – Niech mnie. Ładną fuchę dorwaliście, panowie. Ładną fuchę. Czekajcie tu.
Powiedziawszy to, ruszył w stronę tartaku. Wrócił po chwili, niosąc blaszany kubek i butelkę pod pachą. Zamaszystym ruchem ręki zgarnął warstwę śniegu zalegającą na sosnowym pieńku i postawił na nim kubek.
– Na rozgrzanie – oznajmił, nalewając bursztynowy płyn. – W końcu jest co świętować. – Podał kubek Carlowi. Następnie sam wychylił porządnego łyka i wyciągnął naczynie w stronę chłopca.
Ten wziął od niego kubek i przechylił go do ust. Pociągnął łyk i poczuł, jak trunek pali mu gardło. Wewnątrz natychmiast po przełknięciu wzniecił się żar, który rozlał się po całym jego ciele. Friedrich odkaszlnął kilka razy i podał kubek dalej.
– Ale pali, niedobre! – zawołał, dalej się krztusząc.
– Jeszcze się przyzwyczaisz, a nawet to polubisz – zaśmiał się George i klepnął go w plecy.
Dorośli wymienili kilka zdań, po czym podziękowali za napitek, pożegnali się z wąsatym druhem i poszli dalej w kierunku, w którym chłopak jeszcze nigdy przedtem się nie zapuszczał. Co do jednego George miał rację. Płyn naprawdę ich rozgrzał. Friedrichowi zrobiło się tak gorąco na twarzy, że czuł na niej wypieki. Odpiął ostatni guzik płaszcza i poluzował szal, którym ciasno opatulił szyję.
Wzniesienie wspinało się coraz bardziej i podejścia stawały się coraz stromsze. Wraz z wysokością przerzedził się las, o którym chłopiec słyszał jedynie z opowieści, gdy czasem zdarzało mu się przesiadywać w barze z ojcem i obserwować jego grę w kości. Mówiono, że na West Kill – wzgórzu za tartakiem, aż po Indian’s Head ciągnie się Devil’s Path. Podobno sam diabeł stworzył tę ścieżkę, aby po wspięciu się na skaliste klify mieć czasem możliwość na wycofanie się ze świata ludzi. Chłopak w to nie wierzył, ale na myśl o pozostaniu w tym lesie nocą przeszły go ciarki.
Wydawało się, że już niewiele brakuje do szczytu, ale kiedy plecak zaczął dawać mu w kość, poprosił tatę, żeby zrobili postój.
– Dobry pomysł, Friedrichu. Zatrzymamy się przy potoku i zjemy lunch.
Tak zrobili. Chłopak wyjął ze swojej torby kanapkę i blaszany kubek podobny do tego, z którego pili alkohol od George’a. Znalazłszy kilka większych głazów, usiedli na nich, uprzednio wieszając torby na łysych gałęziach buczyny rosnącej nieopodal. Chłopiec podszedł do potoku, gdzie woda niewielkimi kaskadami spływała wartkim nurtem. Zanurzył kubek w lodowatym strumieniu, zaczerpnął wody i wrócił na głaz, skąd przez prześwit między drzewami można było dostrzec rzekę Hudson.
Na zmianę z Carlem popijali wodę powolnymi łykami. Była tak zimna, że aż mroziło im dziąsła.
– Ciii… – syknął w pewnym momencie Carl i gestem kazał synowi być cicho.
Chłopak wsłuchał się w odgłosy lasu. W odgłosy kotłującej się w potoku wody, w szum gałęzi na wietrze, w stukanie dzięcioła poszukującego korników, w ptasie melodie. Wiedział, co wzbudziło czujność jego taty – było to szuranie. Jakby powłóczenie czymś po ściółce.
Zastanawiał się, co to mogło być za zwierzę. Czy promyki słońca wybudziły niedźwiedzia ze snu, a może był to jeden z drapieżnych kotów, które podobno grasują w tych okolicach?
– Coś tak struchlał, bratku? Już starego kuternogi nie poznajesz? – usłyszeli nagle za plecami głos, który bynajmniej nie wydało żadne zwierzę.
– Ale żeś nam stracha napędził! – zawołał Carl.
– Dobrze wiesz, że pędzę to ja whiskey, a stracha to pędziłem konfederatom dziesięć lat temu, zanim mi nogę przetrzebili – zaśmiał się, ukazując śnieżnobiałe zęby.
– Dobrze cię widzieć Moses. Co ty tu w ogóle robisz?
– A jak myślisz? – zapytał, wskazując na swój karabin Springfield.
– Co pan tropi, panie Moses?
– Jelenia, bratku. A wy dokąd zmierzacie? – zapytał, zdejmując z ramienia torbę i zawieszając ją na gałęzi obok pozostałych.
– Najpierw do Hunter, a później do doliny w Black Dome – wyjaśnił Friedrich.
Moses pokiwał głową i przysiadł na kamieniu obok nich.
– Potrzymaj no, bratku – powiedział, podając chłopakowi karabin.
Samemu oburącz przesunął sztywną nogę w wygodniejszą pozycję i odsapnął, wypuszczając z ulgą powietrze.
– Od brzasku łażę po lesie i szukam tego jelenia, ale powiem wam, że cwana z niego sztuka. Jeśli nie będę przeszkadzał, to chętnie wam potowarzyszę w drodze do miasta. Na dziś mam już dość. Gdyby nie ta noga, bratku… Wtedy to co innego, ale nie ma rady. Pan Bóg zabrał nogę a dał żonę, wolność i pieniądze. Niska cena.
– To będzie dla nas zaszczyt. – Carl skinął głową.
– Oj, nie chrzańcie już o zaszczytach, bratku. Nic zaszczytnego mieć w kompanii kalekę. Raczej to dla mnie dług wdzięczności.
Chłopak słuchał rozmowy dorosłych, dopytując czasem o znaczenie słów lub o rzeczy, których nie rozumiał. Moses nabił fajkę, poczęstował jego ojca, a kiedy ją spalili, ruszyli dalej. Murzyn opowiadał historię z czasów wojny, z polowań i chwalił się tym, jak wzbogacił się na sprzedaży whiskey, którą wyrabia. Zaznaczył też, że nie każdemu czarnemu się tak poszczęściło.
– Bratku, mówię ci. Na niczym tak jak na wojnie i ludzkich nałogach się nie wzbogacisz.
– A złoto? – zapytał Carl.
– Co z nim?
– Na złocie można się wzbogacić.
– Bzdura, bratku. Szukać w rzece samorodków z sitem, to jak szukać igły w stogu siana. – Zbył uwagę Carla machnięciem ręki. – Wiesz, kto tam najlepiej zarobił? Ci, co sprzedawali kilofy i łopaty.
Kiedy tak dyskutowali, młody przyspieszył kroku. Wypoczynek napełnił go nowymi siłami, a w wyobraźni przeżywał historie opowiedziane przez pana Mosesa. Nagle jego uwagę przykuły przytłumiony szczebiot i odgłos chaotycznego trzepotania dobiegające gdzieś zza sosen, które minął. Zaintrygowany ostrożnie obszedł drzewo i ujrzał na ziemi szamotającego się z bólu ptaka.
– Papo! Papo, chodź!
– Co jest?
Carl zjawił się niemal natychmiast, a tuż za nim pokuśtykał Moses.
Chłopak przykucnął przed ptakiem, jednak bał się go dotknąć. Nie chciał mu wyrządzić większej krzywdy, widział bowiem, jak bardzo ptak cierpi.
– Jak go znalazłeś, Friedrichu?
– Usłyszałem, jak płacze.
– Płacze, bo ma przetrącone skrzydło, bratku. – W pochylił pochylił się nad nim na tyle, na ile był w stanie.
– Dzięcioł. Ani to pisklę, ani to dorosły – zauważył Carl.
– Nieźle się wpakowałeś, bratku – powiedział do ptaka Moses. – Trzeba ci ulżyć w cierpieniu, bo się męczysz. – Dobył zza pazuchy noża.
Wtem chłopiec krzyknął i rzucił się na mężczyznę, odpychając go z taką siłą, że ten się zachwiał, stracił równowagę i runął na ziemię.
– Nie! – oświadczył chłopiec stanowczo, zasłaniając ptaka własnym ciałem.
– Co ty wyrabiasz? – wzburzył się ojciec. – Rozum postradałeś?
Moses wstał, wspierając się o drzewo i zaśmiał się serdecznie.
– No, bratku. Krzepę to ty masz – pochwalił, otrzepując się ze śniegu i ziemi.
– Friedrich – zwrócił się do syna Carl. – Moses ma rację. Złamane skrzydło to wyrok śmierci dla ptaka.
– W męczarniach, bratku – zaznaczył Moses.
– Nie zabijemy go – oznajmił nieugięcie. – Opatrzymy go, a ja się nim zaopiekuję, dopóki nie wyzdrowieje.
Pomimo początkowej niechęci Carl przystał na pomysł syna. Obmyli ptaka w strumieniu, unieruchomili mu skrzydełka, napoili go i dali mu kilka okruchów do zjedzenia. Friedrich schował dzięcioła za pazuchą i od tej pory towarzyszył mu podczas podróży, siedząc w kieszeni płaszcza, skąd wystawał tylko jego czerwony łebek.
Gdy dotarli do Hunter, zatrzymali się w karczmie. Gospodarz, stary Indianin, przywitał ich słowami „shé:kon”, co – jak się chłopak dowiedział – znaczyło „dobrego dnia” w języku Mohawk. Wzięli trzy łóżka, a przed odpoczynkiem zjedli jeszcze kolację. Moses zawczasu pożegnał się z nimi, bowiem planował porządnie wypocząć przed kolejnym dniem. Carl i Friederich zaś mieli wstać skoro świt i tak się stało. Wyruszyli z samego rana, kiedy tylko promienie słoneczne zajrzały do pokoju, w którym spędzili noc.
Posilili się chlebem z suszoną wieprzowiną, będąc już w drodze do doliny. Do celu zostało im tylko niespełna osiem mil, a trasa prowadziła udeptaną przez robotników ścieżką. Przy obecnej, wyjątkowo ładnej, pogodzie nie mieli problemów, aby ją odnaleźć. Większa część szlaku wiła się pomiędzy drzewami, to pnąc się przez milę na sam szczyt wzniesienia, żeby przez kolejne dwie opadać na równinę, gdzie wysokie trawy kołysały się na delikatnym wietrze. Na jednej z takich równin musieli przekroczyć w bród rzekę East Kill. Ścieżka kończyła się w miejscu, gdzie nurt był wartki, a woda przejrzyście czysta.
Chłopiec wyobrażał sobie, jak to przyjemnie byłoby brodzić gołymi stopami na tej płyciźnie latem. Zimą jednak nikt nie miał ochoty zanurzać w wodzie nawet dłoni. Tak więc uważając, żeby się nie pośliznąć, przeskakiwali z głazu na głaz, aby znaleźć się na drugim brzegu.
Przyglądając się kamieniom, Friedrich rozmyślał o gospodarzu z karczmy, a także o innych Indianach z Ludu Stojącego Kamienia. W tych okolicach nie mieszkało ich zbyt wielu. Gospodarz należał do nielicznych, którzy pozostali. Trwał jak kamień na ziemiach swych przodków.
Gdy zbliżali się na miejsce, zaczęli dostrzegać ludzi, którzy krzątali się wśród drzew. Jedni wiercili w pniach otwory, w których następnie instalowali drewniane rynienki. Inni przystawiali do tych rynienek puste wiadra lub zabierali pełne. Z pełnymi wiadrami zawieszonymi na koromysłach zmierzali tam, gdzie oni. Tam, gdzie znad ognisk unosił się dym, a znad wielkich metalowych kotłów – zapach słodkiego syropu.
– Jesteśmy na miejscu, papo?
– Jesteśmy na miejscu – potwierdził Carl.
Pomiędzy drzewami ukazały się drewniane kabiny i prowadzące do nich kolejki ludzi z wiadrami zaczepionymi na koromysłach. Tuż obok znajdowały się trzy podłużne bungalowy zbudowane z sosnowych bali. Wskazując na nie, Carl oznajmił:
– A tam będziemy mieszkać przez najbliższe kilka tygodni.
Chłopiec zdawał sobie sprawę, że wróci z tego miejsca odmieniony. Że będzie już chłopcem, lecz mężczyzną.
Gdy przybyli na miejsce, zameldowali się brygadziście. Ten najpierw pokazał im ich łóżka, a następnie przydzielił do pracy. Przed robotą mieli się posilić. Po przerwie na lunch chłopiec otrzymał zadanie, by zlewać sok roślinny z wiader, a jego ojciec został przydzielony do kotła, w którym odparowywano wodę z soku.
– Tylko się nie przyzwyczajajcie. Jak będzie trzeba, to was oddelegowuje do innych prac – zaznaczył brygadzista i poszedł zarządzać w inne miejsce.
Lunch był dobry. Każdy robotnik otrzymał miskę wieprzowego gulaszu z kaszą i chociaż mięsa było niewiele, to posiłek sycił żołądek. Dostali też kubek syropu klonowego, który wytwarzali. Chłopiec zjadł wszystko bez marudzenia, dzieląc się syropem ze swoim ptakiem. Jeszcze nie wymyślił dla niego imienia. Chociaż zastanawiał się już nad nim, postanowił, że najlepiej będzie, jak imię samo do niego przyjdzie.
***
Mijały dni. Carl i Friedrich ciężko pracowali, a wieść o chłopcu z dzięciołem szybko rozeszła się wśród robotników. Ci z zainteresowaniem przychodzili i w milczeniu przyglądali się, jak chłopiec karmi ptaka syropem klonowym z drewnianej łyżki. Później, nie powiedziawszy ani słowa, rozchodzili się, by wrócić do swoich zajęć.
– Skąd to poruszenie moim synem i jego ptakiem? – Carl zagadnął jednego z robotników, razem z którym mieszał gęstniejącą ciecz w kotle.
– To twój syn? – zapytał mężczyzna.
– Tak, bo co?
– Nie wiesz, o co się rozchodzi?
Carl pokręcił głową i strapił się, spoglądając na syna, który tuż obok zajmował się ptakiem.
– Słyszałeś legendę o tym, skąd człowiek dowiedział się o syropie klonowym?
Carl znów pokręcił głową, patrząc na rozmówcę.
– No więc… Było to dawno, dawno temu, jeszcze zanim do Ameryki przybyli biali ludzie. W czasach, gdy Indianie i dzikie zwierzęta panowali nad całą tą ziemią, a porastające ją lasy były jeszcze gęstsze. Pewne drzewo uskarżało się na korniki, które drapały je pod korą. Drzewo wyginało się i szamotało. Wyciągało swoje gałęzie, jednak nie udało mu się dosięgnąć szkodnika. Nie mogąc go przepędzić, drzewo zapłakało. Wtedy to na jego gałęzi przysiadł dzięcioł i zaczął dziobać. Dziobał, i dziobał, i dziobał, aż w końcu wydziobał kornika spod kory pnia, dając drzewu ukojenie. Kilka lat później wielka susza nawiedziła tę ziemię. Pewnego wyjątkowo suchego dnia dzięcioł upadł pod drzewem, któremu kiedyś tak bardzo pomógł. Widząc to, drzewo zapytało dzięcioła: „Co się stało ptaszku”. Ten z wielkim żalem odpowiedział: “Umieram z pragnienia. Cała moja rodzina umiera z pragnienia”. Usłyszawszy to, drzewo powiedziało dzięciołowi, aby napił się jego soku. Żeby wybił w jego pniu dziurkę i ugasił pragnienie. Dzięcioł tak właśnie zrobił. Wtedy z drzewa zaczął płynąć sok. Ptak ugasił pragnienie u siebie, jak i swojej rodziny. Wszystkiemu przyglądali się Indianie, którzy nauczyli się od dzięcioła, jak pozyskiwać słodki sok.
Przysłuchując się tej historii, Friedrich postanowił, że nazwie ptaka Shekon. Chciał w ten sposób uczcić ptaka, który nauczył Indian znajdować sok.
***
Praca była ciężka i żmudna. Chłopiec nosił wiaderka i podawał tym, którzy później wlewali ich zawartość do wielkich metalowych kadzi. Jego ojca przydzielono do wiercenia otworów w drzewach i instalowania w nich rynienek, którymi spływał sok. Nie było to proste zadanie. Rynienki należało montować od strony południowej, która jest najbardziej nasłoneczniona. W takich miejscach zawsze zbiera się więcej soku. Trzeba było pamiętać, że nie każde drzewo dawało sok. Niektóre dawały go tak mało, że nie opłacało się z nich czerpać i zabierano rynienkę, aby wykorzystać ją gdzieś indziej. Czasem, ale wyjątkowo rzadko, zdarzały się takie pnie, z których po wywierceniu dziury przejrzysta ciecz wypływa jak z górskiego źródełka. Takie drzewa to był prawdziwy skarb.
Mijały kolejne dni, a Shekon wraz z coraz bardziej wyczuwalną w powietrzu wiosną budził się do życia. Z jego skrzydełkiem było coraz lepiej. Na tyle dobrze, że odbywał już krótkie, samodzielne loty.
Pewnego poranka Shekon wzbił się w powietrze i przycupnął na jednym z drzew. Zaczął w nie stukać. Stukał uparcie i natarczywie, aż z pnia drzewa popłynął obficie sok.
– Papo, patrz! – zawołał chłopiec, kiedy ptak nachylił dzióbek, żeby zaczerpnąć soku.
– Niech mnie diabli – roześmiał się ojciec. – Ale drzewo! Żyła złota! – wykrzyknął, widząc wodospad soku spływającego z pnia. – Prędko! Podstaw wiadro.
Chłopiec to uczynił, a za chwilę poczuł na ramieniu rękę ojca.
– Dobrze postąpiłeś, nie pozwalając zabić tego ptaka.
Łukasz Kamela vel Kamolski
Obraz wyróżniający: Appalachy w Karolinie Północnej. Z Wikimedia Commons, bezpłatnego repozytorium multimediów.