Złoty zegarek / Martyna Wachowiak

0
269

Starszy jegomość przechadzał się uliczkami Konstancina w zapadającym mroku. Mężczyzna na oko po pięćdziesiątce prezentował się iście dystyngowanie. Czarny długi do kolan płaszcz z najlepszej jakości wełny na rynku, tego samego koloru lakierki, może nie najlepsze na taką pogodę, jak tego wieczora, ale niezwykle eleganckie, melonik nasunięty na czoło, a obrazu dopełniała ręcznie rzeźbiona laska z drewna bukowego. Dla ciekawskich starszy pan miał na sobie dobrze skrojony garnitur, ale tego wprawne oko nie mogło zauważyć. 

Zresztą w tak paskudną pogodę nikt nie wychylał nosa z przytulnego domostwa. Z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej, mgła gęstniała z minuty na minutę, wiatr dął nieprzerwanie, na dodatek zaczęło padać. Typowa listopadowa pogoda. 

Mimo pluchy i nieprzyjemnej aury człowiekowi w kapeluszu zdawało się to nie przeszkadzać. Szedł dalej niestrudzony. Najwyraźniej był w dobrym humorze, bo po kilku krokach zaczął nucić pod nosem wesołą melodyjkę. Nic dziwnego, spacer po jego rodzinnym mieście, zawsze wprawiał go w świetny nastrój. 

Skręcił w ulicę Sienkiewicza i wszedł do parku. Przechadzając się dalej alejkami od czasu do czasu, mignęła mu malutka kawiarenka, kwiaciarnia, czy sklepik z własnoręcznie robioną biżuterią. Od dawna nie zapuszczał się w te okolice i ciekaw był, dokąd poniosą go jego własne nogi. Szedł słabo oświetloną ścieżką przy lesie, po czym skręcił w następną uliczkę, dochodząc do skrzyżowania z ulicą Bolesława Prusa. 

Dotarłszy do jej końca, zauważył z wyglądu niepozorny sklep. W świetle ulicznej latarni napis na szyldzie głosił „Antykwariat pod jabłonią”. I rzeczywiście przed wejściem rosła stara jabłoń chyląca swe gałęzie ku ziemi. Staruszek z ciekawością zajrzał do środka. Nad drzwiami zabrzęczał dzwonek, obwieszczając nowego klienta. Mężczyzna za ladą powitał gościa i zaproponował swą pomoc. Stanisław Matejko uśmiechnął się życzliwie, podziękował za pomoc, mówiąc, że chce się trochę rozejrzeć. 

Antykwariat był kopalnią rzeczy wszelkiej wagi, rozmiarów, kolorów. Znalazły tu swoje miejsce przedmioty o większej wartości: ikony, manuskrypty, zestawy porcelany, lampy o przeróżnym kształcie, zegary; ale też te mniej cenne za to nie mniej interesujące. Dla jednych były to zwykłe rupiecie, ale wytrwali mogli znaleźć tu prawdziwe perełki. Emeryt chodził między półkami uginającymi się pod ciężarem książek, uważnie przyglądał się starociom odpowiadającym jego gustowi, brał do ręki ozdobne filiżanki, kolorowe puzderka, rzeźbioną fajkę, … po czym odkładał na miejsce. 

Nagle wśród szpargałów starzec dostrzegł złoty błysk. Podszedł bliżej i pochylił się nad stoliczkiem. Wstrzymał oddech. „Czy to możliwe?” – dopytywał się w myślach. Ostrożnie wziął do ręki przedmiot godny jego uwagi. A był to zegarek kieszonkowy na łańcuszku. Misternie zdobiony, nieduży, idealnie mieszczący się w klapie kamizelki. Motyw roślinny na przedniej klapce wyblakł lekko ze starości, ale poza tym drobnym mankamentem przedmiot prezentował się nienagannie. Otworzył wieczko. Wskazówki zegarka poruszały się, co wskazywało na wciąż sprawnie działający mechanizm, a w oczy zakuły go delikatne zdobienia na tarczy podkreślające antyczny wzór. Drżącą ręką odwrócił go. Na odwrocie widniały wygrawerowane kursywą inicjały S.M. Jego inicjały. Wszędzie by go rozpoznał. Był to prezent od ojca, ale kiedy jego brat wyruszał w wielką podróż, postanowił podarować mu go, by ten nie zapomniał o swojej rodzinie. 

Właściciel antykwariatu, widząc wielkie zainteresowanie przybyłego jednym z jego antyków, podszedł do niego i powiedział:

– Ach, widzę, że wpadł panu w oko ten piękny zegareczek. Rzeczywiście niesamowita rzecz, jedna z cenniejszych z moich zbiorów.

W tym momencie starszy pan przypomniał sobie o oddychaniu i zaczerpnął haust świeżego powietrza. Sprzedawca, widząc blade oblicze mężczyzny, zaniepokoił się.

– Wszystko w porządku proszę pana? 

Ten wziął jeszcze dwa głębsze oddechy. Nabrawszy rumieńców na twarzy, odchrząknął i rzekł:

– Ależ, jak najbardziej, tylko ten zegarek… Proszę mi powiedzieć, jak pan wszedł w jego posiadanie?

Antykwariusz zadumał się lekko, gładząc się po brodzie.

– To było parę lat temu. Miałem już zamykać interes, kiedy do środka wpadł zziajany mężczyzna. Tak na oko powiedziałbym, że miał około dwudziestu paru lat. Tamtego wieczoru szalała straszliwa nawałnica. W sklepie nie było żadnych klientów. Siedziałem na zapleczu, popijając herbatę, kiedy nagle drzwi otwarły się z hukiem. Jak już mówiłem, kawaler był tak zdyszany, że nie mógł złapać tchu. Nie dość, że przemoczony do suchej nitki, to jeszcze był wyraźnie zdenerwowany. Pamiętam to, jakby miało to miejsce zaledwie wczoraj. Nie tylko z powodu okoliczności, ale nie co dzień interesanci przynoszą tak wartościowe drobiazgi z zamiarem sprzedaży. Młodzian prosił o pośpiech. Zacząłem się wtedy zastanawiać, czy zegarek nie jest przypadkiem kradziony. Naszły mnie wątpliwości, czy powinienem obsłużyć go. Jednak zarzekał się, że to rodzinna pamiątka, ale wpadł w tarapaty i musi ją szybko spieniężyć. Nie mogłem przepuścić takiej okazji. Zapłaciłem mu, tyle ile miałem w kasie. Nie było tego dużo, ale chłopak nie narzekał. Schował za pazuchę gotówkę i już go nie było. Rozpłynął się na deszczu. Później wiele razy zastanawiałem się, czy to dziwne spotkanie rzeczywiście miało miejsce, ale każde spojrzenie na zegarek z łańcuszkiem utwierdzało mnie w przekonaniu, że to wydarzyło się naprawdę. No nic, zagadałem się, a tu zbliża się pora zamknięcia.

– Dobrze, a czy mógłby mi pan opisać tego człowieka?

– Hmm… – sprzedawca zastanowił się. – Szczupły, średniego wzrostu. Miał przyjazną twarz o łagodnych rysach, ale wyzierał z niej niepokój. Ciemne oczy i zadarty nos. Za długa czupryna w kolorze gorzkiej czekolady. I blizna. Tak, miał bliznę pod lewym okiem.

Blizna?! Antonio miał taką, nabawił się jej w dzieciństwie.

– A czy ten mężczyzna był tu później, po tym, jak zostawił zegarek?

– Nie, nie wydaje mi się, żebym go widział. A jeśli mogę spytać, dlaczego ten młodzik tak pana interesuje?

– Wszystko wskazuje na to, że to mój brat zostawił ten czasomierz. To był prezent ode mnie. Podarowałem mu go, kiedy opuszczał rodzinny dom, by odnaleźć …, ale co ja będę pana zanudzał historiami sprzed lat.

Ekspedient spojrzał na staruszka uważnym okiem i po chwili odezwał się.

– Proszę zatem zabrać zegarek. Skoro to rodzinna pamiątka pan powinien go wziąć. I oddać bratu.

– Ale jak to tak? Czuję się w obowiązku zapłacić. W końcu to sklep, a pan musi się z czegoś utrzymywać. 

– Proszę się tym nie martwić. Zysk ze sprzedaży tych klamotów wystarcza na zaspokojenie moich skromnych potrzeb. A co do cebuli, pański brat z pewnością ucieszy się, gdy odzyska błyskotkę. Swoją drogą musiał być naprawdę zdesperowany, jeśli zdecydował się na oddanie rodzinnej pamiątki.

– Tak, zapewne. – zadumał się Stanisław. Antykwariuszowi wydawało się, że usłyszał smutek w jego głosie. Matejko, niemal ze łzami w oczach, podziękował sklepowemu wylewnie, pożegnał się i wyszedł ze sklepu na deszcz, podobnie, jak jego brat kilka lat temu. 

Powrót do domu zajął mu dłużej, niż zakładał. Rozmowa ze sprzedawcą wyzwoliła lawinę wspomnień i pochłonięty napływającymi myślami wlókł się niemiłosiernie do swojego domu przy ulicy Matejki, cóż za przedziwny zbieg okoliczności, nie bacząc na niepogodę. Deszcz nie pozostawił na nim ani jednej suchej nitki. 

W holu odwiesił przemoknięty płaszcz, melonik odłożył na półeczkę, a laskę oparł o komodę i poszedł do kuchni zaparzyć sobie gorącej herbaty. Podczas gdy woda gotowała się na kuchence, starszy pan usiadł z zegarkiem w ręce i rozejrzał się po przestronnej kuchni. Nic się tutaj nie zmieniło od lat. Pani Aniela bardzo dbała o porządek w jego rodowej willi. Zatrudnił ją zaraz po tym, jak jego rodzice odeszli, a brat wyjechał. Choć wielokrotnie myślał nad sprzedażą majątku i znalezieniu sobie czegoś mniejszego nie potrafił rozstać się z rodzinną posiadłością, zbyt wiele pięknych wspomnień unosiło się w tym domu. Był jeszcze jeden powód, dla którego tego nie zrobił. W duchu liczył, że któregoś dnia otworzy drzwi, a w progu stanie jego uśmiechnięty brat. 

W tym domu on, jak i jego brat stawiali swoje pierwsze kroki, dorastali, bawili się w chowanego na strychu, kryli się przed potworami w sypialni rodziców, w tej kuchni zasiadali razem do wspólnych posiłków. Przynajmniej do czasu, kiedy ich ojciec zmarł na serce. Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Już nikt się nie uśmiechał, nie radował, na schodach rozbrzmiewała cisza pełna smutku, żalu i niewypowiedzianych pretensji. Jego młodszy braciszek, który był wtedy zaledwie czteroletnim dzieckiem, początkowo nie rozumiał, co się dzieje, dlaczego z dnia na dzień tata zniknął, a rodzicielka pogrążyła się w żałobie, z którą nie potrafiła sobie poradzić, doprowadzając siebie do głębokiej rozpaczy, choroby i w końcu do śmierci. To on musiał przejąć obowiązek opieki nad nim, zastąpić mu ojca i matkę. Czuł się za niego odpowiedzialny, a kiedy Antoś zniknął, obwiniał się o to. Choć zdawał sobie sprawę, że nie ma wpływu na decyzje, które podejmuje i nie może go kontrolować przez całe życie, kiedy powiedziano mu, że zaginął, obciążył winą siebie. W końcu to on poprosił go odnalezienie pewnej bliskiej mu osoby. Przez wiele lat zastanawiał się, co się z nim stało, gdzie jest, co robi, czy ma kłopoty, dlaczego nie daje żadnego znaku życia, a dziś pod wpływem impulsu zajrzał do tego antykwariatu i uzyskał odpowiedzi. A przynajmniej ich część. Antoni żyje. Żyje! 

To przecież najważniejsze. Tylko dlaczego w takim razie nie zawiadomił go o swoim powrocie, jedynego pozostałego przy życiu członka rodziny, własnego brata! Tyle lat zamartwiał się o niego, a on nawet nie przysłał żadnego listu. A może wysłał, tylko ów list nie doszedł? Może źle zaadresował kopertę, nie, to akurat mało prawdopodobne. Gdyby list trafił tutaj, pani Aniela z pewnością przekazałaby mu wiadomość. Co, jak co, ale do tej kobiety miał pełne zaufanie. Więc wersja z listem odpada. Dlaczego nie wrócił do domu? Gdyby przyszedł tutaj i jego nie zastał, gosposia pewnie zaprosiłaby go do kuchni, poczęstowała kawałkiem ciasta i kazała czekać na jego powrót. Tak się jednak nie stało, więc ta hipoteza też odpada. Jedyne wyjaśnienie tej sytuacji to, to, że nie chciał się spotkać. Dlaczego? Miał go za zmarłego, tymczasem on gdzieś tam przez te wszystkie lata ukrywał się, możliwe, że się ustatkował, założył rodzinę, znalazł porządną pracę. Oddałby wszystko by dowiedzieć się więcej. 

Jego rozmyślania przerwał gwizd dochodzący z imbryka. Wstał, nalał mocnej herbaty do filiżanki, dodał dwie łyżeczki cukru, zamieszał. Udał się do salonu, zabierając z sobą cebulę i poddał się dalszym rozważaniom w swoim ulubionym bujanym fotelu. Nawet nie zorientował się, kiedy odszedł w objęcia Morfeusza.

Obudził go trzask. Zerwał się z fotela lekko oszołomiony. Chwilę zajęło mu otrząśnięcie się z resztek snu. Zlustrował salon od góry do dołu i jęknął. Jego filiżanka leżała potłuczona na podłodze, a niedopita herbata rozlała się na dywan sprowadzony prosto z Holandii. Poszedł do kuchni po zmiotkę, mając nadzieję, że rano pani Aniela znajdzie sposób na usunięcie tej plamy. Po uporaniu się z filiżanką, a raczej z tym, co z niej zostało, spojrzał na odzyskaną pamiątkę. Dochodziła druga w nocy. Westchnął i w tym momencie zdał sobie sprawę, że nie jest w domu sam. Z góry dochodziło miarowe skrzypienie podłogi, jakby ktoś chodził w kółko po pokoju. 

Na początku pomyślał, że to jego gospodyni. Po czym zreflektował się: „Co ona robiłaby o tej porze u niego w domu?” Aniela Strzyżyk mieszkała kilka przecznic dalej, przychodziła rano zająć się posiadłością; gotowała, sprzątała, robiła zakupy, dbała o liczne rośliny, które on przynosił do domu z takim samym zapałem jak stare przedmioty i opuszczała posiadłość zwykle koło siedemnastej. Szybko wykluczył kobietę z bycia ewentualnym intruzem. Jedyna możliwość, jaka przyszła mu w tej chwili do głowy to, to, że w jego domu jest włamywacz. 

Nie zastanawiając się długo, powrócił do salonu, wyciągnął pogrzebacz z kominka i ruszył schodami na górę. Przez myśl przeszło mu jeszcze, by zadzwonić na milicję, ale ta zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Stąpał ostrożnie, nie chcąc, by zdradził go jakiś skrzypiący ze starości stopień i zaalarmował nieproszonego gościa. Im wyżej się wspinał, tym wyraźniejsze stawały się kroki złodzieja. Dotarłszy na górę, zatrzymał się, wziął głębszy oddech i poprawił chwyt na metalowym pręcie. Dźwięki dochodziły z prawej strony. Wyjrzał delikatnie zza balustrady. Spod drzwi pokoju jego brata wydobywała się lekka poświata. Powoli szedł w ich kierunku, zastanawiając się, czego może szukać ten łupieżca. 

Jak sięgał pamięcią wstecz, nie przypominał sobie prób wtargnięcia na rodzinną posesję, kradzieży, czy rabunku. Wprawdzie w willi znajdowało się wiele cennych przedmiotów, a z czasem wraz z jego licznymi podróżami kolekcja znacznie powiększyła się, nigdy nie obnosili się ze swym bogactwem wśród obcych. O rozlicznym majątku rodziny Matejków wiedzieli tylko zaufani przyjaciele. Zresztą wszyscy już od dawna nie żyją. 

Wreszcie dotarł pod drzwi sypialni Antoniego. Raz kozie śmierć. Zebrał się w sobie i nacisnął klamkę. Na dźwięk otwieranych drzwi opryszek odwrócił się przodem do wchodzącego i zamarł. Stanisław oniemiał z wrażenia. Rozdziawiwszy szeroko usta, upuścił z brzękiem pogrzebacz. Przez kilka sekund nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Kiedy pierwszy szok minął, jego twarz rozciągnęła się w uśmiechu, a po policzkach płynęły łzy. Łzy niewyobrażalnego szczęścia i ulgi. Bo oto przed nim stał jego brat. Jego kochany Antonio. 

– Antoni. – szepnął. Podszedł do mężczyzny, objął jego głowę rękoma i rozpłakał się na dobre, przyłożywszy swoje czoło do jego czoła. Stali tak długo na przemian płacząc i śmiejąc się. 

– Gdzieś ty się podziewał? Całe lata zastanawiałem się, co się z tobą stało. I jak się tu dostałeś? Czyżbym nie zamknął drzwi wejściowych? Ach, jak dobrze wyglądasz! I jaki elegancki garnitur, pewnie z najwyższej półki! I zegarek jaki drogi i buty zamszowe… Proszę, proszę, widzę, że ci się powodzi. Ale nie stójmy tak, chodźmy do kuchni, z podróży dalekiej pewno wracasz, to głodny jesteś. Pani Anielka, cudowna kobieta, na pewno zostawiła coś w lodówce, to ci odgrzeję. I herbaty zaparzę. No opowiadaj, opowiadaj, bo ciekawość mnie zżera. Musisz koniecznie opowiedzieć mi wszystko ze szczegółami. 

Gość odpowiedział, lecz jego głos wydobywał się jakby z daleka.

– Antosiu, co mówisz? Nie słyszę cię braciszku. Musisz mówić głośniej, wiesz, trochę się zestarzałem, od kiedy ostatni raz się widzieliśmy.

Antoni mówił i mówił, ale im bardziej Stanisław się starał, tym trudniej było mu zrozumieć, co mówi.

Jego głos rozpływał się coraz bardziej i bardziej a do jego uszu wdarł się inny nieprzyjemny dźwięk. Hałas narastał i całkowicie wyparł wszystko inne. Łomotanie do drzwi nasiliło się. Starszy pan przebudził się raptownie. Dobrą chwilę zajęło mu uświadomienie sobie, że to był tylko sen. Jego brata tu nie ma… i nie było. To wszystko było tylko wyobrażeniem, wyśnionym życzeniem, które niestety nie spełniło się. 

Rozejrzał się. Na stoliczku w salonie świeciła się mała lampka, z opartym na niej złotym zegarkiem, obok leżała filiżanka z niedopitą resztką herbaty, a on siedział w swoim ukochanym fotelu przykryty pledem. Ponownie rozległo się walenie do drzwi i podniesione głosy.

– Panie Matejko, wiemy, że pan tam jest. Proszę otworzyć!

Senior dźwignął się z fotela i ruszył do drzwi. Kiedy przekręcił zamek, w wejściu ukazała się nabrzmiała gniewem twarz jednego z pielęgniarzy.

– No wreszcie. – westchnął, a widząc go w jednym kawałku, uspokoił się nieco. – Zdaje pan sobie sprawę, co teraz nastąpi? Pójdzie pan z nami. 

W chwilach takich jak ta, gdy rozum przebrnął przez splątane niczym sieci pajęcze tysiące myśli, kiedy zorientował się w swojej sytuacji, smętnie pokiwał głową. Wiedział, że jest to nieuniknione. Podświadomość mówiła mu, że prędzej czy później po niego przyjdą. I to raczej prędzej biorąc pod uwagę fakt, że zawsze, gdy uciekał, wracał w to samo miejsce. Do domu. Po trzeciej ucieczce z rzędu sanitariusze byli już pewni gdzie mają szukać zbiega. Stało się to pewnego rodzaju rytuałem, choć w chwili, gdy pan Matejko podejmował decyzję o ucieczce, nie był tego świadom. Jego umysł nie pracował już tak, jak powinien, dlatego przebywał w domu opieki przy Czarnieckiego, gdzie poddawano go leczeniu psychiatrycznemu. Od jakiegoś czasu regularnie stamtąd uciekał, a personel nie był w stanie upilnować pensjonariusza. 

Stanisław włożył płaszcz, ukradkiem wsuwając do kieszeni czasomierz, nałożył melonik, wziął laskę do ręki i zamknął za sobą drzwi na klucz. Swoją drogą lekarze za każdym razem zastanawiali się jak pacjent, z zamykanej na głucho szafce z jego osobistymi rzeczami, wykrada klucze od swojej rodzinnej posiadłości. Chory bez oporu wsiadł do furgonetki, rzucając ostatnie tęskne spojrzenie na dom swojej młodości. Samochód powoli ruszył w kierunku domu seniora.

                                Martyna Wachowiak

 

[Wracając do tekstów opowiadań nadesłanych na Konkurs Bolesława Prusa często zastanawiam się nad źródłem inspiracji ich autorów, ich wyobraźnią. Bywa ona znaczna, podobnie poziom zawartej w tych opowiadaniach wrażliwości… Późniejsze oceny oraz przyznawane przez jury nagrody są wynikiem subiektywnych odczuć. Powyższe opowiadanie uzyskało we wspomnianym konkursie wyróżnienie, uważam, że równie dobrze mogliśmy nagrodzić je wyżej… Cóż zrobić nadesłanych opowiadań było tak wiele, a głównych nagród jest tan mało…                                                                                                                             Piotr Kotlarz]

Obraz wyróżniający: Zdjęcie autorstwa Ron Lach z Pexels.