Wiedza o trwającej kilka wieków epidemii Justyniana jest dziś powszechnie znana, aczkolwiek wiele jej aspektów wciąż nie zostało ostatecznie wyjaśnionych. Uważana jest za pierwszą pandemię w dziejach świata. Informacje o niej można znaleźć niemal w każdym podręczniku historii. Oczywiście przypisywanie tej epidemii miana „pierwszej pandemii” jest nie do końca ścisłe. Wcześniejsze epidemie również obejmowały obszary od Chin aż po Europę, ale przepływy ludzi i informacji były aż do czasów Justyniana znacznie mniejsze, wolniejsze, kontakty między ludźmi różnych kultur bardziej ograniczone…, rozprzestrzenianie się chorób było bardziej rozłożone w czasie. Zbierająca swe straszne żniwo pandemia, zwana dżumą Justyniana”, między 541 a 750 rokiem ogarnęła niemal całą Europę, Afrykę Północną i Azję; pochłonęła, jak się dziś szacuje, od 25 do 50 milionów istnień ludzkich (niektóre szacunki mówią nawet o 100 milionach).
W Bizancjum rozpoczęła swój atak w maju 541 roku, podczas uroczystości z okazji rocznicy założenia Konstantynopola, choć pierwsze przypadki choroby pojawiły się już wcześniej. Odnotowano je już wiosną. Początkowo umieralność nie była wysoka, lecz gwałtownie wzrastała w miarę zbliżania się lata. Zapewne to świętujące tłumy znacząco ułatwiły rozprzestrzenianie się zarazy. Na pierwszy ogień poszła dzielnica portowa. Nic dziwnego, szczury, na których pasożytowały zarażone pchły, przybyły tu z Indii bądź Afryki droga morską. Pierwsze ogniska zarazy pojawiły się w Etiopii bądź w Egipcie i postępowały na północ, aż dotarły do Konstantynopola.
Związany z dworem Justyniana Wielkiego dziejopis Prokopiusz z Cezarei podaje, że zaraza pojawiła się w 540 roku w porcie Pelusion w północnym Egipcie w pobliżu delty Nilu. Skąd choroba szybko objęła cały Egipt i Palestynę, a z Palestyny na resztę całego znanego świata: stamtąd rozprzestrzeniła się na cały świat, nie ominęła żadnej wyspy ani groty, ani grzbietu górskiego, który miał ludzkich mieszkańców. Historyk Kościoła Ewagriusz Scholastyk, którego najbliżsi padli ofiarą moru, napisał, że choroba przyszła z Etiopii. Nie należy jednak przyjmować tego za dobrą monetę – starożytni tradycyjnie uważali Etiopię za wylęgarnię epidemii.
Konstantynopol sprowadzał duże ilości zbóż, głównie z Egiptu i właśnie tą drogą mogły dotrzeć pierwsze źródła zakażenia wraz ze szczurami i pchłami, żyjącymi w miejskich spichlerzach.
Szacuje się, że w wyniku tej pandemii śmierć poniosło wówczas blisko 40% mieszkańców Konstantynopola. Niektórzy historycy, m.in. Josiah C. Russell (1958), sugerowali, że w latach 541–700 zmarło od 50 do 60% ludności Europy. Może jednak są to szacunki zawyżone. Wśród historyków bazujących na źródłach piśmienniczych z epoki panowało przekonanie, że na skutek epidemii zmarło od 25% do 50% populacji, czyli do 50 mln ludzi, jednak prowadzone w XXI w. badania zawartości pyłku w rdzeniach pobranych z dna jezior i terenów podmokłych wykazały, że straty ludzkie w basenie śródziemnomorskim plasowały się na poziomie kilkunastu procent, co nie wyklucza, że mogły istnieć także bardziej śmiertelne lokalne ogniska chorobowe.
Zdaniem dzisiejszych badaczy była to choroba bakteryjna – dżuma dymienicza. Wskazują na to opisy symptomów (owrzodzenie węzłów chłonnych, wybroczyny). Ponadto dysponujemy obecnie próbkami uzyskanymi z zębów osób pochowanych w VI wieku (choć nie na terenach ówczesnego Cesarstwa!), w których udało się znaleźć DNA bakterii dżumy, Yersinia pestis. Choroba rozpoczynała się nagłą gorączką z dreszczami, wymiotami i światłowstrętem. Potem dochodziło bolesne zapalenie węzłów chłonnych w pachwinach, pod pachami lub na szyi. Węzły chłonne w pobliżu ukąszonego miejsca gwałtownie obrzmiewały, osiągając wielkość kurzego jajka. Te obrzmienia (dymienice) sprawiały dotkliwy ból. Niekiedy na skórze pojawiały się rozlane, czerwone plamy. Ból był tak silny, że niektórzy nie mogli go znieść i popełniali samobójstwo. Ludzie umierali z powodu wyczerpania, niewydolności serca lub krwawień wewnętrznych. Nadzieje na wyleczenie okazały się nikłe, zresztą nawet u wyleczonych choroba pozostawiała po sobie trwałe ślady w postaci wycieńczenia i upośledzenia mowy.
Historyk Ewagriusz Scholastyk, który sam zachorował, ale przeżył, o symptomach epidemii Justyniana pisał: U niektórych pacjentów poczynając od głowy i powodując przekrwawienie oczu oraz opuchliznę twarzy, choroba przechodziła do krtani i wyrywała ofiarę z grona ludzi żyjących. Inni cierpieli na rozwolnienie. U niektórych pojawiły się ropnie w okolicy pachwiny, a na tym tle występowała silna gorączka i w ciągu dwóch, trzech dni chorzy umierali. Jeszcze inni tracili życie w ataku szaleństwa. Także wykwitające na skórze wrzody uśmiercały ludzi. Bywało również tak, że ci i owi raz czy dwa razy opanowani chorobą i wydarci z objęć śmierci ginęli na skutek ponownego ataku.
Rozprzestrzenianie się zarazy i podatność na nią ówczesnych społeczeństw ułatwiał ówczesny kryzys gospodarczy, w wyniku którego ludność wszystkich prawie kontynentów cierpiała głód. Wiązało się to ze zmianami klimatycznymi lat pierwszej połowy VI wieku, gwałtownym ochłodzeniem będącym wynikiem wybuchu aż trzech stratowulkanów. Niedobór zboża wynikający z klęski żywiołowej o szerokim zasięgu mógł też odbić się na populacji szczurów, zwiększając w konsekwencji migracje pcheł.
Konstantynopol, stolica cesarstwa Wschodniego był wielkim miastem, w którym standard higieny był z konieczności niski. Nic dziwnego, że to tam epidemia zebrała najkrwawsze żniwo. Zaraza w stolicy zawsze jest ciosem dla państwa – w pewnym stopniu paraliżuje ośrodek władzy i odciąga jego uwagę, np. od spraw granic.
Bizantyjski historyk Prokopiusz z Cezarei odnotował, że w szczytowym okresie zaraza zabijała 10 000 mieszkańców Konstantynopola dziennie, chociaż dokładność tej liczby jest podawana w wątpliwość. Współcześni badacze uważają, że w szczytowym okresie zaraza zabijała do 5000 ludzi dziennie w samym Konstantynopolu.
Mieszkańcy Konstantynopola nie mogli z przyczyn religijnych pozbywać się zwłok drogą kremacji. Wynikało to z dosłownej interpretacji zasad religii chrześcijańskiej, wiary w „ciała zmartwychwstanie”. Wykopywano zbiorowe mogiły lub improwizowano groby w budynkach w Galacie położonej po drugiej stronie Bosforu. Nie nadążano z kopaniem grobów, dlatego zdjęto dachy z wież strzegących murów, wypełniano ich wnętrza trupami i na powrót założono dachy. Często układano zwłoki warstwami ciał jedna na drugiej „jak stogi siana”, czasami mogiły udeptywano stopami „jak zepsute winogrona”. Tratowane ciała zanurzały się w ropie pochodzącej z leżących pod nimi zwłok, które rozkładały się już po pięciu do dziesięciu dnach. Nie trudno wywnioskować, że w ten sposób przyczyniano się do rozprzestrzenienia się choroby. Ciała ładowano też na statki, które wyprowadzano w morze i porzucano; dryfowały z prądem na morze Marmara. Wielu umierało samotnie, a ich ciała rozkładały się w opustoszałych budynkach. Bywało, że z powodu braku miejsca na pochówek zmarłych ciała pozostawiano niepogrzebane.
Kronikarz Jan z Efezu, który był naocznym świadkiem moru, tak opisywał katastrofę, która dotknęła Konstantynopol: Ludzie zaczęli znikać, tylko niewielu pozostało, podczas gdy tych, którzy zmarli na ulicach, jeśli ktoś chce znać ich liczbę, faktycznie liczono na ponad 300 tys. wziętych prosto z ulic. Ci, którzy liczyli, osiągnąwszy liczbę 230 tys., powiedzieli, że martwi są nie do policzenia. Stojąc na nabrzeżu, można było zobaczyć, jak lektyki zderzają się ze sobą i zawracają, by przynieść i wyrzucić na ziemię dwa albo trzy ciała, aby pójść z powrotem i przynieść kolejne. Inni przenosili zwłoki na deskach, znosili drągi i układali w stosy, jeden za drugim. Dla innych ciał, ponieważ już rozkładały się i gniły, zszywano ze sobą maty. Ludzie nosili je na nosidłach z drągów i zrzucali razem z cieknącą z nich ropą. Inni, którzy stali na brzegu morza, wlekli zwłoki i wrzucali je na okręty, układając je w sterty złożone z 2, 3, nawet z 5 tys. każda. Niezliczone ciała leżały ułożone w stosy na całym brzegu, jak pływające po morzu szczątki rozbitego statku na wielkich rzekach, a ropa płynęła, wylewając się do morza. Jan z Efezu wspomina również o śmieciach, które spływały do portu, unosząc zderzające się ze sobą zwłoki. Obawa przed bezimiennym zgonem była tak wielka, że ludzie zaczęli poruszać się ze znaczkami identyfikacyjnymi na ramieniu lub szyi.
Władze rządzonego przez Justyniana cesarstwa wobec zarazy okazały się zupełnie bezsilne. Podejmowane działania sprowadzały się do organizacji usuwania zwłok. Wyznaczono specjalnych urzędników do walki z epidemią, ustalano stawki opłat dla usuwających zwłoki strażników. Procedury sporządzania testamentów oraz dziedziczenia spadków pogrążyły się w chaosie. W Konstantynopolu na jakiś czas prawie całkowicie ustał wszelki ruch i handel. Justynian zadbał jednak o dostawy żywności, które były racjonowane mieszkańcom przez żołnierzy. Podobna sytuacja panowała na wsi: zwierzęta domowe wałęsały się pastwiskach, na polach stały łany niezżętego zboża. Cesarz także nie ustrzegł się choroby. W tym czasie władzę sprawowała jego żona Teodora, była aktorka i córka tresera niedźwiedzi, która nie cieszyła się szacunkiem poddanych. Padały nawet zarzuty, że to jej młode lata, dalekie od życia w cnocie, sprowadziły pomór na miasto.
Lekarze byli bezradni. Nie potrafili wyleczyć choroby ani zapobiec jej rozprzestrzenianiu się. Szukając ratunku, mieszkańcy zamykali się w swoich domostwach, wierząc w moc izolacji. Barykadowali się w domach, odmawiając otwarcia drzwi nawet najbliższym przyjaciołom i krewnym w obawie przed zarazą. Inni z kolei gromadzili się w kościołach, mając nadzieję, że święty przybytek okaże się nietykalny. Urwały się dostawy żywności do stolicy, stanęły młyny i piekarnie. Osłabieni głodem ludzie nie mogli się oprzeć chorobie. Zarażone ciężarne kobiety czekała pewna śmierć. Konstantynopol, już wtedy Istambuł, osiągnął poziom zaludnienia sprzed wybuchu pandemii dopiero tysiąc lat później, za czasów sułtana Sulejmana Wspaniałego.
W odbiorze społecznym przyczyn choroby upatrywano w działaniu sił nadnaturalnych i boskich. Lekarzom zarzucano wyraźną nieskuteczność w prognozowaniu i leczeniu choroby. Prokopiusz pisał o wizjach nadprzyrodzonych istot w ludzkim przebraniu oraz sennych zwiastunach towarzyszących przybyciu zarazy do Konstantynopola. O przerażających zjawach wspomina też Jan z Efezu, zapowiadając nadejście dżumy w południowej Palestynie pisze o bezgłowych czarnych ludziach. W relacji Jana z Efezu dostrzegamy pogląd, że zaraza jest karą za grzechy, objawem gniewu bożego. Pogląd taki Jan z Efezu wspiera licznymi cytatami ze Starego Testamentu. Wielu ówczesnych rzeczywiście próbowało wrócić na drogę moralności, choć postawy takie szybko mijały wraz z oddaleniem się zagrożenia. Obaj autorzy wskazują jednak, że wielu ludzi umarło wówczas z powodu zwykłego zaniedbania.
W ówczesnych relacjach uderza brak wzmianek o działaniach w czasie epidemii Kościoła. Mnichów oraz księży postrzegano jako posłańców śmierci, a gdy spotykano ich na ulicy, wygłaszano zaklęcia mające zapewnić ochronę. Ludzie uciekali się do własnych modlitw lub przesądów, na przykład ciskali ze swych okien dzbanami – który to zwyczaj zdaniem Jana z Efezu – zapoczątkowały pewne natchnione przez demony głupie kobiety. Istnieją dowody wskazujące na odchodzenie części wyznawców od chrześcijaństwa. Mieszkańcy przygranicznych regionów Palestyny zaczęli oddawać cześć pogańskiemu bałwanowi z brązu. Roli „kozłów ofiarnych”, czyli tych na których usiłowano zrzucić odpowiedzialność za zarazę pełnili poganie oraz homoseksualiści. Wydaje się jednak, ze proces ten miał miejsce już po ustąpieniu niebezpieczeństwa. To wówczas władze dały do zrozumienia, że boskie niezadowolenie zostało wywołane przez niesłychane grzechy określonych grup, które należało z tego powodu niezwłocznie ukarać. W ten sposób zapewne władze cesarstwa dążyły do odsunięcia oskarżeń o „winę” za kataklizm od siebie.
Jan z Efezu opowiada dwie historie o ludziach, którzy usiłowali wzbogacić się dzięki zarazie, zagarniając kosztowności zmarłych. Chciwcy ci ponieśli natychmiastową karę za swój czyn.
Plaga nękała Bizancjum przez cztery miesiące. Dopiero chłód jesieni osłabił impet epidemii – zaraza powoli zaczęła wygasać. Zaraza powracała wielokrotnie aż do mniej więcej 590 roku. Nie oszczędziła żadnego miasta ani wioski, pustosząc nawet najbardziej odległe osiedla, a wszelkie nadzieje, że ominie jakąś osadę szybko okazywały się płonne. Wiele miast i wsi zostało całkowicie spustoszonych przez epidemię lub porzuconych przez mieszkańców, ziemia uprawna obróciła się w ugór, a panika wywołała zamieszki w całym imperium.
Dżuma pokrzyżowała wcześniejsze plany polityczne władcy znad Bosforu. Przed wybuchem epidemii wydawało się, że Justynian odniesie łatwy i bezprzykładny triumf – odrodzi imperium rzymskie. Cesarz wydał ogromne kwoty na wojny z Wandalami w północnej Afryce oraz z Ostrogotami w Italii. Ofiarował również znaczące sumy na budowę kościołów (m.in. Hagia Sophia). Nieliczna, ale sprawna armia cesarska pod wodzą utalentowanego Belizariusza zniszczyła państwo Wandalów w Afryce i przywróciła władzę Rzymian nad tą bogatą krainą. Potem w zwycięskim pochodzie wyrwała z rąk Ostrogotów prawie całą Italię. Ale mór poczynił spustoszenie wśród rekrutów i zmniejszył wpływy z podatków. Cesarz nie mógł przysłać do Italii żadnych posiłków, zachęceni tym Ostrogoci stawili zacięty opór. Od północy w granice cesarstwa zaczęły się wdzierać gromady tureckich najeźdźców – Bułgarów. Od wschodu ruszyły na cesarstwo wojska potężnego nowoperskiego państwa Sasanidów. Justynian z ponurą wytrwałością bronił granic i prowadził walkę o odzyskanie Zachodu, nad którym z ogromnym kosztem odzyskał panowanie w 561 roku.
Zaraza powracała, siejąc śmierć i zniszczenie – cztery razy do końca stulecia i około dziesięciu razy w wieku VII. Skutki były przerażające. W bałkańskich prowincjach cesarstwa powstała prawdziwa pustka osadnicza. Wykorzystali to Awarowie i Słowianie. W 598 roku Awarowie (wsparci siłami z terenów zamieszkałych przez ludy określane później mianem „ludów słowiańskich”), zgłaszający pretensje do ziem położonych na prawym brzegu Dunaju, zadali armii bizantyjskiej dotkliwe straty w Dobrudży. W czasie oblężenia przez Awarów Tesaloniki w mieście pojawiła się zaraza, która spadła również na oblegających i ostatecznie zmusiła ich do odstąpienia od oblężenia. Z powodu zarazy nękającej Awarów (zmarło 7 synów kagana) kampania została zakończona zawarciem pokoju. Ustalono podniesienie wysokości płaconego przez cesarstwo na rzecz Awarów trybutu o kolejne 20 tysięcy sztuk złota oraz uznano Dunaj za rzekę graniczną pomiędzy obydwu państwami.
Jednym z bardziej znanych przypadków nawrotu zarazy była epidemia, do której doszło po wylaniu Tybru, w Rzymie pod koniec 589 roku. Była to również dżuma dymienicza. W czasie jej trwania zmarł papież Pelagiusz II (7 lutego 590). Kolejny papież Grzegorz Wielki – według kronikarza Grzegorza z Tours – wygłosił kazanie wzywające wszystkich duchownych oraz mieszkańców do udziału w procesji. W kazaniu tym papież podobnie jak Jan z Efezu wykazywał, że zaraza stanowi wyraz gniewu Boga oraz karę za ludzką niegodziwość i grzechy. Twierdził jednak, że istnieje nadzieja, że Bóg okaże łaskę i zawiesi karę, jeśli tylko wierni okażą skruchę. Późniejsza legenda, zapisana przez Jakuba de Voragine przypisuje tej procesji zakończenie zarazy. Legendy tworzono na zamówienie. Dziś wiemy, że procesja, w trakcie której zmarło aż 80 osób, w sposób oczywisty przyczyniła się tylko do znacznego rozprzestrzenienia się zarazy. Siła legend jest jednak wielka. Procesja ta i powstała wokół niej legenda stanowiła precedens do średniowiecznych procesji biczowników – które miały zabezpieczyć te społeczeństwa przed czarną śmiercią.
W VII wieku opracowano cykl kazań do wygłaszania ich w czasie gdy pojawi się zaraza. Ich wymowa sprowadzała się do tezy, że zarazy są karą za ludzkie grzechy i drogą do jej odejścia jest okazanie skruchy. Kazania te odwoływały się głownie do Starego Testamentu, tylko w jednym z nich, którego autor odwołuje się do Nowego Testamentu kaznodzieja kusi obietnicą nieśmiertelności w życiu pozagrobowym.
Z osobą Grzegorza Wielkiego wiąże się też praktykowany do dziś zwyczaj, składania życzenia „na zdrowie” po kichnięciu. Kronikarze przekazali, że wielu chorych umierało wtedy podczas kichania, papież Grzegorz I (następca Pelagiusza II) uznał, że życzenie kichającemu, by mu Bóg błogosławił, może przyczynić się do jego zdrowia. Rozpropagował więc ten zwyczaj w Rzymie, a następnie rozprzestrzenił się on w całej Europie.
W kręgu kultury chrześcijańskiej w większości uważano, że jeśli zaraza nadchodzi z woli Boga, to ucieczka przed nią jest bezcelowa. Pojawiały się jednak i głosy racjonalne, których autorzy twierdzili (co prawda tylko w formie przypuszczenia), że jeśli choroba bierze swój początek z zepsutego powietrza, ucieczka w zdrowsze miejsce jest skuteczna.
W 602 r. chordy Słowian przedarły się przez granicę na Dunaju. Imperium nie miało sił, aby wypędzić najeźdźców. Słowianie mieszkają w wielu bałkańskich krainach do dziś. Wkrótce po śmierci Justyniana Wielkiego do Italii wtargnęli, nie napotykając na większy opór, Longobardowie, którzy bez trudu zdobyli większą część Półwyspu Apenińskiego. Zaraza wyludniła Italię, co umożliwiło Longobardom zwycięski pochód. Italia została zdziesiątkowana i podzielona na kolejne stulecia.
W roku 664 jej epidemia wybuchła w południowej Anglii, skąd przeniosła się do Northumbrii i Irlandii. Była aktywna w miesiącach letnich. Znaleziono też wzmianki o jej obecności we Włoszech, Francji i Hiszpanii.
Skutki zaraz w wieku VII i VIII były jednak już mniej straszliwe. Widocznie część populacji uodporniła się na działanie roznoszącej ją bakterii, a może do powstrzymania przyczynił się kryzys spowodowany wcześniejszymi falami i spadek populacji. Przemieszczanie się ludzi między różnymi ośrodkami było mniejsze niż w okresie przed pandemią.
Piotr Kotlarz