Miasteczko. Nie za duża, ale przy tym nie za mała aglomeracja pojedynczych domków jednorodzinnych, bliźniaków i ewentualnie bloków mieszkalnych nie przypominających ich. To tak, jakby ktoś pod silnym naporem przechylił je o co najmniej trzydzieści stopni i do tego środek ich wykrzywił tym razem o piętnaście stopni. Kwestia wiatru i ewentualnego fartu, chciałoby się rzec. Prawdę jednak znają nieliczni.
Codzienna rutyna nie pasuje w zupełności do tej przestrzeni. Plan dnia zaczynający się o świcie i kończący tuż przed zmrokiem. Wszyscy o jednakowej porze wychodzą ze swoich mieszkań, oczekując na przystanku autobusowym. Część z nich ma nawet szansę usiąść na niewielkiej ławeczce. Przed wyjściem żona każdego pracownika całuje swojego męża w czoło, opowiadając o zaplanowanych zajęciach na konkretny dzień. O dziwo każda z nich powtarza to samo. Wszystko sprowadza się do robienia porządków, zajmowania się dziećmi lub dzieckiem, a także krótkiego odpoczynku, jeśli one na to pozwolą. W innym przypadku obowiązki ograniczają się jedynie do pozostałych czynności. Jedni mogliby zapytać:
– Wszystko dobrze, ale gdzie miejsce na feminizm?
Otóż problem polega na tym, że wszystko zostało tak rozplanowane, zajęcia, obowiązki, liczba dzieci (w zależności od warunków rodziny i kaprysu władzy), pora wyjść i powrotów, a także wolny czas, iż w konsekwencji pominięto prawa każdego obywatela, tudzież obywatelki, chociaż nawet i feminatywów brakuje (i to trzeba będzie w końcu zmienić).
Wracając jednak do pracowników i robotników (tu też następuje podział), ciągle ta sama pora. Mieszkańcy domków jednorodzinnych i bliźniaków spotykają się na przystanku autobusowym mniej więcej o piątej trzydzieści trzy i trzy sekundy. Autobus bowiem zawsze równo przyjeżdża o piątej trzydzieści cztery. Jeśli pojawia się więcej niż osiem dziewiątych wszystkich pracowników, wówczas po dwóch minutach zjawia się kolejny pojazd. W czasie oczekiwania wszyscy rozmawiają ze sobą na jednakowe tematy i zawsze padają pytania:
– Jak rodzina?
– Co z dziećmi?
– Jakie plany na najbliższy weekend?
Z kolei mieszkańcy bloków przychodzą na ich zmizerniały przystanek autobusowy trochę wcześniej, ponieważ na kolejny trzeba oczekiwać pół godziny i czasem dodatkową sekundę. Ich rozmowy wcale nie przypominają tych, które prowadzą pozostali. Wszystko skupia się bowiem na:
– Co słychać u was?
– Radzisz sobie wystarczająco?
– O której zaczynasz pracę?
– To ty musisz dzisiaj odrobić za innych parę godzin?
I w tym przypadku władza zapomniała wpisać następującą ustawę: obywateli należy traktować w jednakowy sposób, bez względu na ich miejsce zamieszkania. Niestety, amnezja i tym razem przeszkodziła, jakby nie chciała dobrego życia dla wszystkich mieszkańców tego cudownego miasteczka. Jednak i tak czasem bywa, a ludziom nie mającym prawa wypowiedzenia się należy tylko współczuć i ich żałować. Na żaden inny gest nie można sobie przecież pozwolić.
Nie powinno się nawet wskazywać błędów władzy, bo tak nie wypada, bo w jakim celu, bo co to zmieni. Życie bez tej wiedzy wydawałoby się lepsze. Przecież nie byłoby powodów do obaw, każdy ufałby swoim przywódcom i nikt nie wykłócałby się o rzeczy, jakie dla rządzących wcale nie są ważne. I to im powinno oczywiście powierzyć się własne szczęście i wierzyć bezgranicznie, że każdy chce dla nas jak najlepiej. O to im chodzi, prawda?
Temu jednak nie uwierzył Adam, który postanowił pewnego razu, o pewne godzinie, w pewnym dniu i równie pewnego roku zbuntować się (nie pierwszy, ale jeszcze nie ostatni). Nie zgłosił do centrali, że go nie będzie dzisiaj w pracy i został w piętnastopiętrowym wieżowcu, gdzie wynajmował mieszkanie z żoną i synkiem za dość sporą sumę gotówki. Przez te opłaty musiał zadłużyć się na parę tysięcy. Mieszkańców tego budynku było znacznie mniej. Maksymalnie po dwie rodziny na jedno piętro, choć budynek oddał ludziom w dyspozycję siedemdziesiąt pięć mieszkań.
On wiedział doskonale, iż mieszkańcom domków zawsze to wybaczano i nie karano. Wierzył, że i jemu tak się uda. Jednak ta myśl, nierzeczywista, najpiękniejsza, o jakiej mógł sobie w tej chwili pomyśleć, nie miała w sobie za grosz prawdy. No cóż, czasem i tak bywa. A więc dokładnie pięć minut po tym, jak jego sąsiedzi wsiedli do drugiego autobusu, rozległo się pukanie do drzwi. Niby nic wielkiego. Przecież to zupełnie normalne. Owszem, ale nie w czasie, kiedy kobiety były całkowicie pochłonięte swoją pracą i nie miały nawet czasu, by pukać do sąsiadów, chociaż było ich raptem garstka. Szlachetny egoizm, jak to należało nazwać.
Pukanie z czasem zaczęło narastać. I do tego dźwięk, jakby ktoś skrobał paznokciami po tablicy kredowej. Żaden rodzaj przyjemności, chyba że dla tych, co takimi efektami się ekscytują. Z każdą chwilą było coraz głośniej i głośniej, a nawet zatykanie uszu nic nie dało. Jednak to nie był tylko ten nieprzyjemny odgłos, a płacz dziecka. W zasadzie był to głos synka Adama, Krzysia, który nie wiedział, co się dzieje, a jego ojca nie było w pobliżu. Żona buntownika, matka chłopczyka nadal spała, jakby znajdowała się w letargu, w którym nie dochodziły do niej żadne dźwięki. Dziecko płakało coraz głośniej, wtórując dźwiękom nietworzącym jednak spójnej melodii. Był to czas jego ząbkowania, chociaż wydawało się, że tym razem to nie było powodem płaczu niemowlaka.
Adam zbliżył się do Kubusia, by go wziąć na ręce i przynajmniej przytulić. I do tego zanucić jakąś spokojną melodię. To mu zawsze pomagało i koiło jego nerwy. Nawet nie zdążył dostatecznie go złapać, aby podnieść syna, ponieważ w końcu ktoś (lub coś) wyważył drzwi. Wszędzie było pełno dymu, chociaż ściany pozostawały w takim samym porządku i nie było nawet na nich zniszczeń, nie licząc tych, które były od początku (pojedyncze dziury i zadrapania o nietypowych kształtach, jakby jakieś macki pełzły tymi drogami). Z zewnątrz wydobyły się chyba te same macki, które spowodowały te wcześniejsze zniszczenia. Jednak z bliska okazały się rękoma nowoczesnych robotów sterowanych przez przedstawicieli władzy. Zaczęły niebezpiecznie zbliżać się do Adama, a ten dał radę z siebie tylko wydukać:
– Wszystko się ułoży, kochanie.
Nic więcej już nie wypowiedział. Była to kara za bunt, próbę stworzenia własnej przestrzeni, a niedopasowanie się do standardów tłumu. Władza nie zezwalała na zbytnie wychylanie się, chociaż raczej należałoby użyć określenia – w ogóle. Nie można było być indywidualistą i należało przestrzegać jasnych zasad, ponieważ inaczej ten cudowny świat przemijał. Przebudzano się w prawdziwej rzeczywistości, gdzie dopiero zaczynały się problemy. I to właśnie w tym cudownym świecie nic już nie miało się ułożyć, zaprzestając używania czułych słów i siląc się na najbardziej możliwą formę formalizmu.
Maja Myślińska
Obraz wyróżniający: Obraz Sangeeth Sangi z Pixabay