Wspomnienia galerysty (cz. 1) / Piotr Kotlarz

0
439

Galerysta, to właściciel galerii sztuki, choć nazwa ta wciąż nie jest powszechnie stosowana, tym bardziej, że takowych galerii jest wciąż niezbyt wiele. Galerysta, to też przedsiębiorca i z tego powodu wielu prowadzących tzw. galerie miejskie lub inne dotowane przez jakieś fundacje, czy samorządy itp. woli określenie kurator. Taki to przynajmniej ma etat i prestiż, nie musi troszczyć się o tak „drugorzędne” kwestie jak opłaty czynszu, mediów, prowadzenie księgowości.

Kurator oczywiście nie jest galerystą, nie jest też takim ten, który prowadzi galerię niekomercyjnie, dla prestiżu, hobby…

Niestety, choć może jest to tylko moja błędna ocena rzeczywistości… niestety w czasach tzw. realnego socjalizmu nasze życie społeczne, w dużej mierze zwłaszcza w dziedzinie sztuki, oderwało się w znacznej mierze od mechanizmów rynkowych. W systemie nakazowo-rozdzielczym były one tylko przeszkodą. To „państwo”, „partia” podejmowali decyzje. Oczywiście stali za nimi konkretni ludzie, konkretne koterie, ale o tym nikt głośno nie mówił. Taki feudalny mechanizm doboru, kształtowania elit był oczywiście nieefektywny, uniemożliwiał przebicie się ludzi zdolnych, ale spoza „układu”. Państwa bloku „demokracji socjalistycznej” przegrały rywalizację z prawdziwymi demokracjami, ze społeczeństwami, w których obowiązywały proste mechanizmy rynkowe.

Kierując się systemem nakazowo-rozdzielczym doprowadziliśmy do ogromnego przerostu etatów w tzw. strefie nadbudowy. Kilkudziesięcioosobowe orkiestry w operach, filharmoniach, setki osób na etatach w teatrach, muzeach… Dyrektorzy tych instytucji nie musieli troszczyć się o przychody. Pod koniec każdego roku zwracali się do samorządu lub innej instytucji nadrzędnej o kolejne etaty i o ile sytuacja budżetowa miasta, państwa była w danym roku w miarę korzystana, zazwyczaj takowe otrzymywali.

Malarze otrzymywali stypendia, obrazy kupowały od nich muzea, które chowały je w coraz obszerniejszych magazynach. Prywatny rynek sztuki praktycznie zanikał. Artysta sprzedawał swe dzieła bezpośrednio swoim znajomym. Dochody ze sprzedaży nie były zresztą najważniejsze. Większe, znacznie większe dochody przynosiły chałtury. Zlecenia partyjne, państwowe, miejskie.

Sytuacja zmieniła się po 1989 roku. W każdym razie to wówczas odpadł główny „mecenas sztuki” – partia. Kryzys, który ujawnił się pod koniec lat siedemdziesiątych, pogłębił się w wyniku „stanu wojennego”, stawał się coraz bardziej dostrzegalny. Dotknął wszystkie grupy społeczne, również i artystów. Wielu naszych rodaków rozpoczęło swoje „leżankowe” biznesy. To chyba wówczas pojawił się u nas zawód galerysty. Jak w wielu dziedzinach, tak i w handlu sztuką nikt nie miał jeszcze doświadczenia. Podejmowane działania miały charakter raczej intuicyjny.

W portowym, o tak wielkiej historii mieście, bogatym w tak wiele atrakcji, jakim jest Gdańsk sytuacja wydawała się o tyle korzystna, że ewentualnym klientem mógł być również (a może przede wszystkim) turysta zagraniczny. Tym bardziej, że aż do lat dziewięćdziesiątych przelicznik walut zachodnich był niezwykle korzystny. Obrazy polskich twórców mogły wydawać się zagranicznym turystom stosunkowo tanie. Już od drugiej połowy lat siedemdziesiątych na Długim Targu w Gdańsku, czy rynku Starego Miasta w Warszawie, „studenci” (w cudzysłowie, gdyż ich studia były wątpliwe) sprzedawali akwarele – widoczki. Tajemnicą poliszynela było to, że ich kontury odbijali na ksero. Pod koniec lat osiemdziesiątych artystów było już dość sporo. Kolejne szkoły wciąż wypuszczały nowych „magistrów sztuki”.

To wówczas niektórzy podjęli decyzję, by spróbować swych sil w handlu sztuką. Jedną z pierwszych galerii była prowadzona na Długiej, zaraz za Złotą Bramą, naprzeciwko Desy, galeria Mirosława Zaidlera. Swych sił w nowym zawodzie spróbował również Mieczysław Preiss.

Nadałem temu artykułowi, wspomnieniu, tytuł „wspomnienia galerysty”, te – odnoszące się do moich bezpośrednich z tym zawodem doświadczeń – podejmę jednak w kolejnych artykułach. Tym razem postanowiłem napisać nieco więcej o wielkim galeryście, o Mieczysławie Preissie.

Pominę tu wcześniejsze doświadczenia zawodowe Mieczysława Preissa, jego karierę harcerską, pedagogiczną, później jako Kierownika Wojewódzkiego Wydziału Kultury, w OPRF-ie. Nie znałem go wówczas i niewiele potrafię o tej jego aktywności powiedzieć, choć myślę, ze tak jak i później zawsze podchodził do swych zajęć z zaangażowaniem, solidnie.

Poznaliśmy się dopiero w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Pracownikiem Mietka był mój wujek Fred, a przy tym jako pisarz bywałem często w lokalu ZLP przy ul, Mariackiej.

Pierwszy nasz kontakt nie wypadł zbyt ciekawie. Żona kolegi, malarza amatora, ukończyła filologię angielską i szukała pracy. Mietek szukał pracownicy. Pamiętam do dziś tamto spotkanie rekrutacyjne. Od pracownicy Mietek wymagał solidności, dobrego kontaktu z klientem, trzeba umieć podać kawę, herbatę… trzeba oczywiście i sprzątać, odkurzać… przychodzić do pracy wcześniej… czasami zostać po godzinach… Wydawały mi się te kwestie oczywiste i nie rozumiałem tego, że można ich omawianiu poświęcać aż tyle czasu. Czekałem jednak na najważniejsze, jaką płacę zaproponuje przyszły pracodawca swej przyszłej pracownicy. Rynek pracy był wówczas bardzo płytki, panowało bezrobocie.

Zaproponowana pensja była wręcz skandalicznie niska. Najniższa krajowa. Pożegnaliśmy się grzecznie i tyle wyszło z tego kontaktu. Jak zwykle niepotrzebnie włączyłem się w nie swoje sprawy. Cóż, było minęło.

Bliższą znajomość z Mietkiem zawarłem w 1993 roku. Niepotrzebnie wmieszałem się wówczas w politykę, naiwnie sądziłem, że przecież już „mamy wolność”. Człowiek długo musi się uczyć jak funkcjonuje społeczeństwo, jego mechanizmów. Związałem się z lewicą, wstąpiłem do SDRP. Wówczas ludzie związani wcześniej z polityką wstępowali do różnych partii. Byli członkowie PZPR byli praktycznie we wszystkich. SDRP była bardzo słaba, prawie nie miała szans. Liberałowie popełnili jednak wielki błąd, zbyt łapczywie ruszyli na kasę. To dziwne, ale bardzo słaba partia, praktycznie bez środków (dopiero później dowiedziałem się że Leszek Miller przywiózł jednak milion dolarów w reklamówkach z Rosji) wygrała wybory. Wydawałem wówczas pisemko „Socjaldemokratę”, przynosiłem co jakiś czas kilka numerów do Mietka. On również miał lewicowe, prospołeczne poglądy. Rozmawialiśmy, dyskutowaliśmy.  Bywałem coraz częściej na organizowanych w Klubie Pisarza wernisażach. Mietek starał się, by za każdym razem towarzyszył im również jakiś recital, recytacja wierszy. W 1995 roku wystąpiłem z SLD (dawnej SDRP). W tym też roku podjąłem dość dziwną pracę. Zająłem się renowacją mebli i woziłem tzw. zabytkowe meble (szpeje) do Niemiec. Starym, rozklekotanym DUCATO pokonywałem 1600 km między Gdańskiem a Hamburgiem niekiedy aż dwa razy w tygodniu.

Praca ta umożliwiła mi wydawanie kolejnego pisemka, tym razem artystycznego, „AUTOGRAF”. Nasze z Mietkiem kontakty stały się bliższe. Razem znaleźliśmy się w GTPS-ie, gdzie Mietek postanowił przenieść część swojej działalności galerysty. Mieczysław Preiss został prezesem, ja jednym z wiceprezesów.  To wówczas zorientowałem się, że zawód galerysty nie jest zbyt intratny. Mietek wciąż był w finansowych kłopotach.

Któregoś dnia poprosił mnie, bym jadąc do Hamburga wpadł „po drodze” do Herdorfu, gdzie również sprzedaje swoje obrazy. Dodatkowy zarobek w wysokości 200 DM, jaki mi zaproponował nie był zbyt zachęcający, ale byłem ciekaw, jak wygląda handel sztuką w mitycznych Niemczech.

W Herdorfie niemieccy znajomi Mietka prowadzili ogromną galerię. Widocznie dostali od władz miasta duży dwupiętrowy budynek, w którym wszystkie sale zapełnione były obrazami gdańskich malarzy. To wówczas, po raz pierwszy, zacząłem cenić Mietka. Nie myślałem, nie wiedziałem wcześniej, że dla gdańskiego środowiska artystycznego robi on aż tak wiele. Co ciekawe, większość tych, którym pomagał, uważało, że jest wręcz odwrotnie.

Byłem później w Herdorfie jeszcze dwukrotnie, innym razem przewoziłem obrazy gdańskich twórców do niewielkiej galerii (rodzaj wystaw w prywatnej przychodni lekarskiej) w Lubece, raz jakieś rzeźby z Bremen. Aktywność Mietka była wręcz imponująca.

Naszą największą wspólną wystawą była wystawa ceramiki „szkoły wrocławskiej” w GTPS-ie. Mietek miał, jak się okazało wspaniałe kontakty i z tamtym środowiskiem. Po eksponaty wybrałem się do Wrocławia swoim DUCATO. Męcząca, dwudniowa podróż (spanie w szoferce nie należy do najprzyjemniejszych doświadczeń). Wystawa była jednak wspaniała, wielka. Niestety moja przygoda z „Autografem” zakończyła się bardzo przykro. Przez dwa lata poświęciłem temu projektowi wiele pracy, pomysłów i własnych pieniędzy. Po dwóch latach, gdy pismo okazało się na tyle znaczące, że otrzymało wreszcie wojewódzką dotację, Andrzej Waśkiewicz, któremu przedtem płaciłem niewielkie wynagrodzenie, z jakiegoś powodu zdecydował, że nie wejdę w skład nowej redakcji. O ile pamiętam nie wszedłem również do kolejnego zarządu GTPS.

Znów chyba zawiniła polityka. Cóż, jestem już dość stary i chyba już na zawsze zostanę niepoprawnym idealistą. Po odejściu z SLD wstąpiłem do PPS-u. Zrobiłem w tej nowej partii nawet pewną karierę. Zostałem wiceprzewodniczącym CKW, byłem szefem struktury gdańskiej, którą założyłem, a nawet wydawałam i redagowałem „Robotnika”. W nowej partii opowiadałem się jednak zawsze przeciwko współpracy z SLD, nazywając ich „kawiorową lewicą”. Do starcia doszło w czasie kongresu przed kolejnymi wyborami. Wówczas to wystąpił Leszek Miller proponując wspólny start. Wystąpiłem zaraz po nim. Na nieszczęście jestem dobrym mówcą, obaliłem argumenty Millera. Wracając na miejsce „spotkałem się z nim wzrokiem”. Nigdy, u nikogo nie widziałem tak zimnych oczu. Kosztowało mnie to bardzo wiele. Później w Sali Kolumnowej Sejmu, w czasie kongresu PPS postawiłem wotum nieufności przeciwko Piotrowi Ikonowiczowi, który chciał jednak iść z SLD. Oczywiście przegrałem.

Dlaczego o tym wspominam? Wiąże się to z Mietkiem. Ponieważ ja nie mogłem w zaistniałej sytuacji kandydować z Gdańska w najbliższych wyborach, postanowiliśmy, że wystartuje Mietek.

Zostałem przewodniczącym jego komitetu wyborczego. W Sali Kawiarni u Literatów na dole zebrało się około 20 znajomych Mietka, w tym znany reżyser, Zbigniew Kużmiński. Sądziłem, że jeśli każdy z tych znajomych zdobędzie około 100 podpisów, to przy mojej dodatkowej pracy i pracy członków gdańskiej organizacji PPS wymagane podpisy zdobędziemy bez trudu.

Cóż, panowie kawę wypili, ciastka zjedli… zbiórka podpisów przebiegała bardzo słabo. Po dwóch tygodniach było ich zaledwie około tysiąca i to – jak mi się wydawało – znaczna część z nich była wątpliwa. Mietek był jednak bardzo aktywny, poruszał swoje kontakty od Tczewa do Wejherowa. Kontakty z harcerstwa, z czasów pracy w OPRF-ie (kina). Cóż z tego, podpisów wciąż było mniej niż połowa.

Czy powinienem o tym tu wspominać? Piszę przecież o wartościowym, bardzo uczciwym człowieku, społeczniku. Cóż, prawda przede wszystkim. Któregoś dnia Mietek przyniósł do Literackiej podpisane listy innego senatora z naszego okręgu i zaproponował mi bym je przepisał. Znałem takie praktyki, w polskim życiu politycznym lat dziewięćdziesiątych, a chyba i później, były bardzo powszechne. Odmówiłem. Nasze relacje z Mietkiem ochłodły. Tłumaczyłem mu, że w moim wypadku, jako szefa jego sztabu, ten numer nie przejdzie, że dostarczone przeze mnie listy będą sprawdzane szczególnie skrupulatnie…

Inną formą aktywności Mietka była jego działalność w KIVANISIE. To międzynarodowe stowarzyszenie skupiające w różnych państwach przedstawicieli klasy średniej. W Polsce, to właśnie Mietek był pierwszym inicjatorem tej organizacji. Należałem do niej kilka lat, przez rok byłem nawet jej prezydentem (prezydenci zmieniali się rokrocznie). Pamiętam, że w czasie mojej kadencji zorganizowałem ogromną olimpiadę dla dzieci niepełnosprawnych umysłowo w Akademii Wychowania Fizycznego w Oliwie, pamiętam też, że z naszych składek, ale głównie dzięki wsparciu ENERGI zakupiliśmy 10 wózków dla niepełnosprawnych dzieci, które to wózki wręczaliśmy w Białej Sali Ratusza.

Dewizą Mietka było „budowanie sobie kapliczek”. Chciał coś pozostawić po sobie. Człowiek niezwykłej wprost aktywności. Odszedł niestety zbyt wcześnie, może, mimo nieporozumień, znów włączyłbym się do jakiegoś jego projektu… Cóż, życie…

                                          Piotr Kotlarz

Obraz wyróżniający: Autorstwa This file was added by User JoymasterTen plik został dodany przez Wikipedystę JoymasterJoymastere-mailGG 6403904COMMONSpl.wikiJoymasters upload list – Praca własna, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=7069237