Bogdan B.

0
693

W tytule tej opowieści używam prawdziwego imienia i inicjału nazwiska jego bohatera. Piszę o nim w ten sposób – jak o osobie podejrzanej, lub skazanej –, gdyż uważam, że mamy w tym wypadku do czynienia rzeczywiście z przestępcą. I to szczególnie szkodliwym przestępcą. Wprawdzie, o ile wiem, przed oblicze sądu trafił tylko raz, a wyrok, który otrzymał był raczej bardzo niski i odsiedział z niego zaledwie połowę, ale w moim odczuciu był on rzeczywiście wielkim przestępcą. Słowo wielki jest tu wieloznaczne, w tym wypadku chcę powiedzieć tylko tyle, że był to bardzo zły, podły człowiek. Choć wydawałoby się, że to tylko sympatyczny, lekko kulejący, brodacz. Potrafił zabawiać towarzystwo setkami znanych mu kawałów. Sypał nimi jak z rękawa. Potrafił słuchać i zdawało się, że rozumie swego rozmówcę. Zwłaszcza kobiety. Wiedział, że większość z nich lubi być wysłuchiwana. Słuchał, potakiwał, czasami delikatnie próbował coś doradzić. Taki dusza człowiek, brat łata. A jednak pod tą ciepłą maską kryło się wielkie zło.

Po raz pierwszy spotkałem go w Biurze Pośrednictwa Pracy pod koniec lat sześćdziesiątych. Byłem tam już po raz trzeci. Ofert pracy nie było. Pod koniec epoki tzw. „późnego Gomułki” okazało się, że polska gospodarka nie jest w stanie wchłonąć wchodzącego na rynek pracy powojennego wyżu demograficznego.

Biuro to mieściło się na parterze i pierwszym piętrze kamienic stanowiących róg ulicy Kramarskiej i ulicy Piwnej, w samym centrum Głównego Miasta, zaraz za Ratuszem Głównego Miasta. Wchodząc od ulicy Kramarskiej trafialiśmy na duży, wysoki na dwa piętra hol, pośrodku którego na stojakach stały gabloty z ogłoszeniami o ewentualnych miejscach pracy, podobne wisiały na szczytowej ścianie.  Poszukiwano spawaczy, monterów kadłubowych, murarzy. Pozostali musieli stać w kolejce lub siedzieć na drewnianych ławkach na pierwszym piętrze oczekując aż zostaną przyjęci przez urzędników w jednym ze znajdujących się tam biur. Przyjmowano kolejno, choć z uwzględnieniem porządku alfabetycznego. Biur było kilka i dopiero teraz, pisząc to opowiadanie, uświadomiłem sobie, że osoby, których nazwisko zaczynało się na literę K, przyjmowane były w innym pokoju niż osoby, których nazwisko zaczynało się od pierwszych liter alfabetu. To ważne, gdyż wskazuje na to, że moje ówczesne spotkanie z Bogdanem nie było wówczas przypadkowe. Wszedłem na piętro i zająłem miejsce na ławce przed odpowiednim dla mnie pokojem. Byłem chyba szósty. Nastrój w kolejce minorowy, prawie wszyscy byli tu już nie po raz pierwszy i właściwie nie spodziewali się tego, że dostaną jakąś ofertę. Po chwili przysiadł się Bogdan. Wydawał się dość sympatyczny. Opowiedział jakiś dowcip, którym szybko rozładował napięcie. Był tylko niewiele ode mnie starszy, jak się okazało mieszkaliśmy niedaleko siebie, aż dziw, że nasze drogi nie przecięły się wcześniej. Szybko przeszliśmy na ty. Do biura wchodzili kolejni interesanci. Wreszcie, gdy w kolejce pozostaliśmy już tylko my, Bogdan wyciągnął słoik z jakimś proszkiem.

Brałeś kiedyś? Spytał.

 – Co? Spytałem w swej naiwności.

Narkotyki, morfinę.

– Nie, nie próbowałem.

Nie chciałem dodawać, że nawet nie zdawałem sobie sprawy, że ktoś bierze. W liceum żyłem w swoim świecie książek i kina i o narkotykach wiedziałem tylko z literatury i to tej odnoszącej się do dość dawnych czasów. Czytałem o tym w niektórych kryminałach.

 – Może chcesz?… Za darmo, dodał. – Nie musisz płacić. To na początek naszej znajomości.

– Nie dziękuję. Nie chcę zaczynać, odparłem. Przydały się jednak moje lektury, to z nich wiedziałem jak to się może skończyć.

Być może jednak nastrój chwili, brak pracy, problemy w domu, skłoniłyby mnie do zmiany decyzji, na szczęście z biura wyszedł ostatni przede mną interesant i przyszedł czas i na mnie. Oferty pracy i tu nie otrzymałem, choć spędziłem w biurze dobrych kilka minut, może nawet z pół godziny. Formalności, spisywanie danych… jaka praca mnie interesuje, co robiłem wcześniej… mam się zgłosić za tydzień… może coś znajdą. Po wyjściu z biura Bogdana już nie zastałem. Widocznie miał coś pilnego, pomyślałem, wcześniej mówił, że często przebywa w „Kameralnej”, może tam go spotkam. Dziś sądzę, że nasze spotkanie nie było wówczas przypadkowe. Biuro Pośrednictwa Pracy było jednym z miejsc, w których Bogdan szukał swych przyszłych ofiar. Dziś, po obejrzeniu wielu filmów, już znam tę strategię. Zanęcić… nie śpieszyć się… ryba i tak się załapie.

Pracy za pomocą pośredniaka oczywiście nie znalazłem. Codziennie wychodziłem z domu rzekomo jej poszukując, przez kolejne trzy tygodnie odwiedzałem również pośredniak, wreszcie załatwił mi ją przez swoje znajomości ojciec. W Oliwie, w Fabryce Farb i Lakierów. Zakład ten istniał tam chyba jeszcze od końca XIX wieku. W każdym razie technologia produkcji była tam wciąż dziewiętnastowieczna. Kotły, w których mieszano odczynniki, brak masek, ubrań ochronnych. Na szczęście okazałem się, po raz kolejny, nieposłusznym synem i po kilku tygodniach porzuciłem tę pracę lub mówiąc inaczej zaprzestałem przebywania w tym miejscu, gdyż istniało wówczas zjawisko tzw. ukrytego bezrobocia i pracy właściwie tam dla mnie nie było. Przez osiem godzin najczęściej albo ukrywałem się w szatni, albo jeździłem po zakładzie elektrycznym wózkiem, lub sztaplarką z pustą beczką, udając, że coś przewożę. Nawet lubiłem te przejażdżki. Napisałem na szczęście, gdyż pozostała mi po tej „pracy” pamiątka. Otrzymałem polecenie wyskrobania wnętrza ogromnego kotła. Oczywiście nie otrzymałem żadnych instrukcji, odpowiedniego kombinezonu. Straciłem cebulki włosowe. Mam nadzieję, że tylko tyle.

Bogdana rzeczywiście spotykałem później kilkakrotnie w „Kameralnej”, w której również stałem się częstym bywalcem. Obok podobnych do mnie młodych ludzi, którzy tak jak i ja szukali swego miejsca. Do połowy lat siedemdziesiątych, trzydzieści lat po wojnie w obrębie Głównego Miasta było tylko kilka kawiarni i tyleż restauracji, w całym Gdańsku zapewne niewiele ponad dwie, trzy setki. Później przeczytałem gdzieś, że w dwudziestoleciu międzywojennym w Wolnym Mieście było ich podobno ponad trzy tysiące, wówczas jednak nie zdawałem sobie z tego sprawy. Ukończyłem liceum, wchodziłem w dorosłe życie, w którym szukałem swojego miejsca. Kawiarnia „Kameralna” była przy ulicy Długiej, na pierwszym piętrze, nad wejściem do kina „Leningrad”. Dość duża, przedzielona trzema filarami sala. Do lokalu wchodziło się przez szatnię. Na wprost były wysokie wychodzące na ulicę Długą okna, bar znajdował się po prawej stronie od wejścia. Naprzeciwko, pod oknem stało pianino, na którym dość często grywał jakiś klezmer.  Tu spotykaliśmy się w godzinach popołudniowych, by później wieczorem udać się albo do jednego z klubów, gdzie można było pograć w szachy lub w karty, albo wieczorem na „Mazowsze” statek Żeglugi Gdańskiej, na którym późną jesienią i zimą, w okresie między sezonami, prowadzono restaurację. Nasza grupa stałych bywalców, do których szybko i mnie zaliczono, zajmowała zazwyczaj stolik przy filarze, po lewej stronie sali, dzięki czemu mieliśmy wgląd na wejście. Bogdan B., syn jakiegoś poddańskiego badylarza Marek i jego dziewczyna Jola, Rafał, który podobnie jak i ja dopiero co zrobił maturę i szykował się na studia i który podobnie jak i Bogdan znał setki dowcipów. Marzył o studiach w Państwowej Wyższej Szkole Plastycznej, którą później rzeczywiście ukończył. Został malarzem, wiele lat później na jakiejś zbiorowej wystawie widziałem nawet jego obraz. Blok mieszkalny, falowiec, z balkonu, którego wisiała maleńka biało-czerwona flaga. Do stałych bywalców należał też wesoły i towarzyski Zygmunt i kilku innych bywalców, których znałem nieco mniej, ale których spotykam w naszym mieście do dziś. Niektórzy polerowali do połysku jakieś stare mosiężne monety i czekali na „wieśniaków”, którym podobno chcieli je sprzedać, jako złote. Czasy cinkciarzy przyszły nieco później. Kwestia narkotyków w moich z Bogdanem rozmowach wówczas już nie wracała. Zazwyczaj siedzieliśmy w większym gronie, Bogdan okazał się ponadto niezbyt interesującym partnerem do rozmów. Wprawdzie wciąż sypał kawałami, znał ich setki, ale to wszystko.

Studia podjąłem w Lublinie i z tego powodu Gdańsk odwiedzałem tylko w okresach świątecznych, zimowych ferii oraz wakacji. Moje kontakty z gdańskim środowiskiem stawały się coraz rzadsze. Widocznie nie potrafiłem, lub nie chciałem wcześniej nawiązać tu bliższych kontaktów, gdyż nawet listy z Lublina pisywałem tylko do mamy i jednego z braci. Zanikanie gdańskich znajomości przyjąłem bez większego żalu, czułem się wprawdzie wówczas w moim rodzinnym mieście nieco samotnie, ale cóż mogłoby mi dać podtrzymywanie dawnych relacji. Jak się okazało Zygmunt, z którym spotykałem się najczęściej właśnie we wspomnianej „Kameralnej” i z którym później często grywałem w brydża, był milicjantem, którego zadaniem widocznie było rozpracowywanie środowiska. Był dobrym graczem w brydża…  Później, a może jeszcze w czasie naszej znajomości ukończył studia milicyjne w Słupsku. Nie miałem o to do niego żalu. Kariera jak kariera, myślałem. Dla mnie obca, ale przecież ludzie dokonują różnych wyborów. Myślę, że wobec mnie był jednak dość szczery. To od niego usłyszałem, że przyjaźnie, jeśli w ogóle takie są, zawiera się tylko we wczesnej młodości. Po kilku latach spotkaliśmy się przypadkowo w jednej ze szkół, w której akurat pracowałem. Został dyrektorem jednego z dość ważnych zakładów pracy, który to zakład wspomagał naszą szkołę. Zapewne i tam miał swój „drugi etat”.  Kilku znajomych z podwórka lub z dzielnicy, a także właśnie z „Kameralnej” spotykałem później od drugiej połowy lat siedemdziesiątych na ulicach lub wówczas jeszcze dość nielicznych tarasach kawiarni na ulicy Mariackiej lub Długiego Targu. Kłanialiśmy się sobie z daleka, czasami dochodziło i do podania dłoni i krótkich zdawkowych rozmów, ale nasze drogi były skrajnie odmienne. Ja kontynuowałem studia oni…, cześć z nich…, ci, o których tu piszę, pootwierali jakieś sklepiki, później kantory wymiany, lombardy, niektórzy.., ci, których spotykałem najczęściej zostali cinkciarzami.

Zresztą do Gdańska nawet w czasie wakacji przyjeżdżałem tylko na krótkie okresy, zazwyczaj kilka dni, najdłużej na dwa tygodnie. Moi nowi bliscy znajomi ze studiów mieszkali na drugim końcu Polski. Ciągnął mnie Kraków, Warszawa.  W czasie jednych z kolejnych wakacji, po ukończeniu trzeciego roku studiów, spacerując po Gdańsku spotkałem Bogdana. Wracałem do domu z „Literackiej”, nowej kawiarni przy ulicy Mariackiej, którą wówczas z wielka pompą otwarto. Taras, niewielkie pomieszczenie z trzema, czy czteroma stolikami na parterze, niewielka antresola, na której stały dwa stoliki i piwnica z kominkiem, dwoma dużymi stołami, przy których stały cztery duże dwuosobowe sofy i dwa małe stoliki, przy jednym, zaraz przy wejściu obok drewnianych kręconych schodów, stały dwa, przy drugim w głębi salki cztery krzesła. W piwnicy był też kominek. W organizację tej środowiskowej kawiarni miasto włożyło sporo środków, był to jeden z pierwszych w Gdańsku lokali z klimatyzacją. Lokal prowadziła pani Ula, żona jednego z gdańskich archeologów. Była ajentką, kawiarnia była własnością miasta. Na zapleczu w niewielkim pokoiku utworzono biuro Związku Literatów, w którym etat miała żona jednego z gdańskich poetów.

       Bogdan jakby ucieszył się na mój widok.

Kopę lat. Co za spotkanie?

       Był wesoły jak zawsze. Nie pamiętam, ale może znów opowiedział jakiś kawał. To od niego dowiedziałem się o Jurku.

To wspaniały, bardzo inteligentny facet, poeta. Musicie się poznać.

Nie pamiętam, czy już tego dnia, czy po naszym kolejnym z Bogdanem spotkaniu, ten zaprosił mnie do Jurka. Jego mieszkanie znajdowało się na poddaszu w nowo wybudowanym budynku przy ulicy Świętego Ducha. Pamiętałem, że w dzieciństwie, wkrótce po powstaniu filmu Forda, bawiłem się w tym miejscu, na ruinach, wraz ze szkolnymi kolegami w Krzyżaków. Gdańsk wciąż leczył wojenne rany. Mieszkanie Jurka okazało się niewielką kawalerką. Pokój z widokiem na dach Kaplicy Zygmuntowskiej, Bazylikę Mariacką i Mariacką ulicę, niewielka łazienka z maleńką wanną i równie mała kuchnia z widokiem na podwórko. Dziś może wydawać się, że mieszkanie to było bardzo skromne, wówczas był to szczyt marzeń. Większość z nas o własnym mieszkaniu nie mogła nawet marzyć. Czekaliśmy, mieszkając w coraz bardziej zacieśnianych mieszkaniach naszych rodziców. Rodzice Jurka byli dość zamożni. Mama, miejska urzędniczka do spraw lokalowych, mieszkała we własnym domu w Sopocie, ojciec miał swoją kawalerkę na Osiedlu Młodych.

Jurek okazał się rzeczywiście ciekawym człowiekiem. Był nieco od nas młodszy, ale emanował wielką siłą. Ciekawy świata, bystry. Siedliśmy do gry w szachy. Większość partii wygrywałem, ale Jurek był dobrym przeciwnikiem. Nasze spotkanie stawały się coraz częstsze. Spotykaliśmy się w „Literackiej” lub coraz częściej w jego mieszkaniu. Jurek tak jak i ja miał ambicje literackie, ciągnęło nas do tego środowiska, Z czasem poznałem jego znajomych. Błażeja, którego przelotnie znałem już wcześniej i Mietka. Starszego od nas o dwadzieścia lat poetę, którego miałem możność spotkać w czasie jednego ze spotkań autorskich w „Rudym Kocie” i którego poezję już wówczas bardzo wysoko ceniłem. Wreszcie Wandę, wówczas dziewczynę Jurka, później jego żonę. Przez mieszkanie Jurka przewinęło się już wówczas wiele osób, z czasem było ich coraz więcej.

Nasze wzajemne kontakty zacieśniły się rok później. Przeniosłem się, bowiem na Uniwersytet Gdański i zamieszkałem w Sobieszewie. Wracając z uczelnianych zajęć często wpadałem do „Literackiej” gdzie wraz z grupą znajomych bywał i Jurek. Już wówczas zauważyłem, że zdarzało mu się brać narkotyki. Zdarzało się? Zauważyłem, że bierze je coraz częściej. Często też, dotrzymując towarzystwa Mietkowi piliśmy wódkę. Nasze biesiady czasami kończyły się w mieszkaniu Jurka. Uczestniczyłem w nich zazwyczaj jednak krótko. Moja dopiero co poślubiona żona była w ciąży i musiałem wracać do domu.

Narkotyki dostarczał Bogdan. Jak się zorientowałem początkowo zdobywano je przy pomocy fałszowanych recept. To źródło zostało jednak dość szybko ucięte. Wystarczyło zaostrzyć kontrolę. Od czego jednak pomysłowość potrzebujących. Gdańsk leży pośród wielu kanałów i ujść rzek nad Zatoką Gdańską. Wspaniałe możliwości turystyczne. Już od swego dzieciństwa pamiętam pływające po Motławie i Zatoce Gdańskiej statki „Żeglugi Gdańskiej”. Niewielkie, jednopokładowe i dość duże katamarany. Na sąsiednim kanele, z drugiej strony Wyspy spichrzów cumowały barki, holowniki i tzw. „pchacze”. Wokół Gdańska kilka rybackich portów, w których cumowały kutry. Dlaczego wspominam o tych jednostkach pływających? To proste. Właśnie one stały się nowym źródłem pozyskiwania narkotyków. Na każdym statku, kutrze, a nawet barce montowano tratwy ratunkowe, niektóre zamknięte w białych okrągłych pneumatycznie otwieranych beczkach. Obok gumowego pontonu umieszczano w nich apteczki ze środkami pierwszej pomocy, w tym przeciwbólową morfinę w szklanych ampułkach.

Nie wiem, kto był inicjatorem tego procederu? W każdym razie nie słyszałem o tym, by w Gdańsku zajmował się nim wcześniej ktoś poza Bogdanem, a i później chyba zajmował się tym tylko on. To on organizował nocne wyprawy „na beczki”. Często rolę „świecy” pełnił w tych wyprawach Błażej. Na statki lub kutry dostawali się po trapach, słyszałem też, że Bogdan potrafił dostać się na nie nawet po grubych cumowniczych linach. Głód narkotyków jest bardzo silny.

Zdobyta morfina trafiała do mieszkania Jurka. Ten otrzymywał swoje działki za darmo. Do niego przecież należał lokal, miejsce, w którym można było spokojnie odpocząć, a później wziąć kolejną działkę. W tym czasie wciąż odwiedzałem Jurka, można nawet powiedzieć, że byłem w jego mieszkaniu stałym gościem. Wiedziałem o narkotykach, znałem źródło ich pochodzenia… Bogdan, a także Jurek proponował mi bym i ja spróbował… Odmawiałem. Bałem się, wiedziałem już wówczas, czym jest nałóg.

We wspomnianych apteczkach była też „psychedryna”, środek zawarty w cukierkach, podobnych do dzisiejszych ziołowych tabletek do ssania. Był to środek pobudzający, chodziło zapewne o to by powstrzymać mogące pojawić się z czasem wśród rozbitków znużenie. Morfiny brać nie próbowałem, może również z tego powodu, że brano ją dożylnie, że wymagało to kłucia. Na spożycie psychedryny dałem się jednak w końcu namówić. Spożyłem jedną tabletkę, po której pojawił się we mnie słowotok. Przez kilka godzin gadałem jak najęty, bawiąc grono innych przebywających wówczas w mieszkaniu Jurka osób. Nic mądrego jednak wówczas nie powiedziałem. Nie potrafiłem zrozumieć, jaki miał być cel spożywania psychedryny przez ludzi nie znużonych. Obserwowałem też biorących morfinę. Również nie potrafiłem pojąć, z jakiego powodu oni się kłują i wstrzykują ją sobie do żył. Mówili o jakimś „kopie”, rzeczywiście chwilę po wstrzyknięciu krew uderzała im do głowy… może odczucie to było podobne do tego, jakie przezywamy w momencie erekcji, erotycznego spełnienia. Obserwowałem jak u niektórych kobiet czerwieniły się w tych momentach okolice szyi, między szyją a piersiami. Zapewne i mnie krew uderzała w takich chwilach do głowy. Przeżycie seksualne nie powodowało jednak późniejszego znużenia, swego rodzaju apatii. Biorący narkotyki wpadali w swego rodzaju letarg, ospałość. Nie, naprawdę nie mogłem dostrzec w całym tym braniu sensu.

Uprawiany przez Bogdana B. proceder był dość znany. Myślę, że wiedziała o tym również milicja, której komenda znajdowała się wówczas niedaleko od mieszkania Jurka, przy ulicy Piwnej. Na jej usługach była też liczna grupa konfidentów, a i inni mieszkańcy polskich miast i wsi nie mieli obrzydzenia pisząc donosy. Dziwiłem się, skąd aż takie przyzwolenie na działalność Bogdana? Zniszczonych beczek i tratw ratunkowych musiały być całe setki.

W końcu jednak Bogdan wpadł. Został aresztowany. Byłem wraz z Jurkiem na jego procesie. W niewielkiej sądowej sali za dużym stołem z przodu sędzina i dwóch ławników, Bogdan siedział z boku, na ławce przed mównicą siedział dość stary, przysypiający adwokat, z drugiej strony prokurator. Ja z Jurkiem siedliśmy z tyłu.

 Sprawdzanie danych, odczytywanie pozwu, zwykłe procedury. Później przesłuchiwanie oskarżonego. W jego trakcie próbował włączyć się adwokat.

 – Jak pan śpi, to niech pan chociaż nie przeszkadza, stwierdziła wówczas pani sędzia. Śpieszyła się zapewne, chciała mieć już tę sprawę za sobą.

Adwokat był chyba „z urzędu”, sprawą zapewne niezbyt się przejmował. Więcej już głosu nie zabierał.

Mimo tego wyrok był rażąco niski. Bogdana skazano zaledwie na półtora roku więzienia. Wyszedł za dobre sprawowanie po siedmiu miesiącach. Pani sędzia, a i wielu innych ówczesnych polskich sędziów miało swoistą hierarchę szkodliwości społecznej różnych czynów. Przynależność do jakiejś opozycyjnej organizacji, później nawet posiadanie ulotek… o za to można było skazać nawet na kilka lat. Kradzież i rozprowadzane narkotyków, niszczenie ratunkowych barek…, przyczynianie się do niszczenia umysłów, a później i śmierci wielu ludzi… Nie, tym nie warto było zawracać sobie głowy.

Wkrótce po powrocie Bogdana B. pojawiło się nowe źródło zdobywania narkotyków. Nie była to już morfina. Pojawiła się „gdańska hera”. Mówiono, że sposób jej produkcji wymyślił jakiś doktor, czy doktorant, pracownik gdańskiej Akademii Medycznej. Dziś po wielu latach sądzę jednak, że być może sprawa ta miała i drugie dno. Produkcja narkotyków nie jest tak prosta, trzeba ponadto ustalić możliwe do przyjęcia dawki… to proces zbyt złożony, by wprowadził go w życie jakiś doktor, czy doktorant… W jaki ponadto sposób produkcja taka mogła tak szybko osiągnąć aż taki rozmiar, skąd tak wielu mogło poznać tajniki tej produkcji? Jednym z miejsc, w których produkowano „gdańską herę” było mieszkanie Jurka. Bywałem w nim dość często, nawet zaglądałem do kuchni gdzie gotowano słomę, przepuszczano wywar przez jakieś frakcje, czy coś tam… dotąd nie znam tej technologii.

Produkcja „gdańskiej hery” stała się bardzo popularna. Na drogę narkotyków wkraczało coraz więcej młodych ludzi. Mając tak łatwy dostęp do tego narkotyku Jurek ćpał prawie codziennie, bywało, że kilka razy dziennie. Odwiedzając go wówczas w jego mieszkaniu czasami spędzałem tam już tylko kilka minut. Był zbyt zaćpany, ospały, trudno było nawiązać z nim jakiś kontakt, jakąś relację. W mieszkaniu jego zaczęli ponadto bywać ludzie, do których było mi bardzo daleko…, ludzie w mojej ocenie bez talentu, bez ambicji. Nie potrafiłem pojąć, co ich łączy z Jurkiem? Nie potrafiłem też zrozumieć, dlaczego uciekają w ten świat pozoru, świat chemicznych tylko emocji?

Ty niczego nie rozumiesz. Nie masz uczuć. Nie potrafisz kochać.

Powiedział mi kiedyś jeden z ówczesnych gości Jurka. „Przewodniczący”, tak go nazywali. Bywał u Jurka wówczas prawie codziennie. Razem ze swą dziewczyną. Podobno bardzo się kochali. Narkotyki brali razem. „Przewodniczący” prawdopodobnie utrzymywał się z rozprowadzania, później jak słyszałem i produkcji tej hery. Oboje, i on i jego ukochana kobieta już nie żyją. Żyli bardzo krótko. Zaćpali się na śmierć.

Produkcją w mieszkaniu Jurka rządził Bogdan B. To on panował w kuchni, mój dostęp tam był bardzo ograniczony, kontrolowany. To również Bogdan zdobywał surowiec. O ten nie było trudno. Mak uprawiano na wielu polach pod gdańskich ogrodników, siano go też na ogrodniczych działkach. Z każdej wyprawy Bogdan przynosił ogromną torbę, lub dwie wypełnione po brzegi siatki. Wyprodukowany narkotyk wstrzykiwano sobie do żył, nadwyżki zapewne Bogdan B. sprzedawał. Jurek miał do narkotyków dostęp darmowy, to u niego odbywała się produkcja. Czasami niektórzy z gości nie wytrzymywali czasu oczekiwania na koniec produkcji, a może brakowało jakiegoś do niej środka i wówczas pili wywar z makowej słomy. Nawet to wystarczało, by mogli się odurzyć.

Nie rozumiałem, jak można pić coś aż tak niedobrego. Dziwiło mnie też to, że produkcją w mieszkaniu Jurka nikt się nie interesował. Przez jego mieszkanie przewijało się bardzo wielu ludzi, smród gotowanej słomy czuć było na korytarzu kamienicy, czasami już od dołu. Przypuszczam, że na proceder ten było jakieś dziwne przyzwolenie. Pod koniec lat siedemdziesiątych Jurek przeprowadził się do na Osiedle Młodych. Produkcja gdańskiej hery w jego mieszkaniu ustała.

Bogdan B. przeniósł się ze swoją produkcją zapewne gdzie indziej. Skutki jego działań, jego i jemu podobnych, stawały się bardzo widoczne. Na Głównym Mieście od miejsca przed Strzelnicą Świętego Jerzego przez całą ulicę Długą, a i w innych miejscach. Na stojących tam ławkach siedziały całe grupy, dziesiątki zaćpanych narkomanów. Lekko pochyleni, ospali, przebywali tam całymi dniami. Czasami wśród nich można było dostrzec dilerów, niekiedy i Bogdana. Dlaczego młodzi narkomani wychodzili ze swą chorobą do centrum miasta, może swą tam obecnością wołali w jakiś sposób o pomoc, może… Nikt im wówczas takiej pomocy nie udzielił. W większości już dawno odeszli.

Później nastała „Solidarnośc”, „Stan wojenny”. W jego początkach, a może w roku „Solidarności” usłyszałem o kolejnej ofierze Bogdana B. O Jacku, częstym gościu Jurka. Pojawił się w jego mieszkaniu pod koniec lat siedemdziesiątych. Uciekł z domu, nie mógł wytrzymać z ojcem despotą, przerwał naukę w liceum w trzeciej klasie… Był bardzo zdolny, wrażliwy… pisał wiersze. Nie poradził sobie jednak, i on zaczął ćpać. W osiemdziesiątym roku włączył się do ruchu „Solidarności”. Podobno był jednym z tych, którzy rozprowadzają przysyłane do jej centrali dary. Zmarł. Podobno zażył gdańską herę i połączył ćpanie z alkoholem. Podobno. Może jednak ktoś mu pomógł. O wielu sprawach nigdy się nie dowiemy.

Później, dużo później dowiedziałem się, że Bogdan B. ustatkował się, ożenił. Zamieszkali z dala od Gdańska, w jakiejś małej miejscowości. Raz jeszcze spotkałem go jeszcze później. W połowie pierwszej dekady XXI wieku przyjechał do Gdańska starając się o miejsce dla swojej córki na Akademii Sztuk Pięknych. Czy ma świadomość jak wielu ludzi takiej szansy pozbawił… jak wielu przez niego straciło życie? Czy zasypia w spokoju?

 Tak Bogdan B. był wielkim zbrodniarzem. Największym, jakiego udało mi się w moim życiu poznać.

                                          Piotr Kotlarz

Obraz wyróżniający: Obraz 👀 Mabel Amber, who will one day z Pixabay