Nawroty dżumy w Rzeczypospolitej Obojga Narodów (od XV do XVIII wieku)

0
1762

Ziemie Rzeczypospolitej Obojga Narodów dotykane były kolejnymi nawrotami dżumy w trzech kolejnych stuleciach z podobną częstotliwością i intensywnością jak i obszary pozostałych państw europejskich. Nic w tym oczywiście dziwnego, z każdym przecież stuleciem rosły wzajemne powiązania między wszystkimi regionami Europy, a i Świata, zwłaszcza handlowe. Z tego powodu może nieco częściej niż inne okolice choroba nawiedzała miasta portowe (Gdańsk), czy centra handlowe (Kraków, Poznań), ale choć nie dochodziło już do pandemii, chorobą tą dotknięte były w różnych okresach praktycznie całe ziemie Rzeczypospolitej oraz i te ziemie polskie, które wówczas znajdowały się poza jej granicami.

Na ziemiach Rzeczypospolitej, tak jak w całej Europie, w kolejnych epidemiach dżuma występowała we wszystkich trzech postaciach, tzn. dżumy dymieniczej, czyli gruczołowej, płucnej – roznoszonej drogą kropelkową – i dżumy piorunującej.

Rejestrowany w Królestwie Polskim rytm pandemii wyraźnie wpisuje się prawidłowość środkowoeuropejską. Zarówno w Czechach, ze szczytem śmiertelności w latach 1380–1381, jak i wielu miastach bawarskich poddanych niedawno analizie przez Manfreda Vasolda, to właśnie II i III fala czarnej śmierci pozostawiły wyraźniejsze ślady źródłowe. Pod koniec XV wieku w Krakowie epidemie tej choroby zdarzały się co dwa, trzy lata, a nawet rok po roku. W latach 1500–1750 odnotowano tam 92 epidemie – najwięcej ze wszystkich polskich miast. W latach 1601–1650 w Krakowie było ich 19, a Warszawie – 33. Później zachorowania w obu miastach utrzymywały się na zbliżonym poziomie.

O XVI-wiecznych zarazach na ziemiach Korony i Litwy wiemy m.in. za sprawą kronik, które opisywały wyjazdy władców w poszukiwaniu miejsc wolnych od „morowego powietrza”. Król Jego Mość Zygmunt wyjechał z Krakowa dla powietrza […] bo już [wielu] pomirało [umierało] w Krakowie. […] Droga Królowi Jego Mości była na Sędziomirz [Sandomierz – przyp. red.] i tam marto [umierano] po tym do Lublina z Lublina do Warszawy. Zaraz się królewski dwór zapowietrzył, marto wszędzie gdzie się jedno obrócił – opisywał krakowski kronikarz pod datą 1588 r. Kolejny pomór panujący w Krakowie w roku 1599 o rok opóźnił pogrzeb królowej Anny Habsburżanki.

Równie mocno nękana przez dżumę była Wielkopolska. W latach 1501-1525 wybuchło tu aż 17 epidemii, podczas gdy na Mazowszu trzy razy, a na Rusi i Podolu – dwa razy. To daje jedną epidemię w Poznaniu na niespełna dwa lata! Poznań był w absolutnej czołówce zadżumionych miast w kraju – według tabel z książki „Epidemie w dawnej Polsce” Szymona Wrzesińskiego w pierwszej połowie XVI wieku w mieście wybuchło w sumie 18 epidemii – tyle samo, ile w portowym Gdańsku i nieco tylko mniej niż w ówczesnej stolicy, Krakowie.

We wrześniu 1514 roku wybuchła w Poznaniu (i innych polskich miastach) wyjątkowo ostra epidemia, która z krótkimi przerwami trwała aż dwa lata. Liczba ofiar jest trudna do oszacowania, choć oznaczano je kawałkami sukna. Każdy kawałek wywieszony w oknie symbolizował jednego zmarłego. Chorych początkowo gromadzono w leprozorium św. Łazarza na Wildzie – potem już jednak nie nadążano z ich grzebaniem.

W 1542 roku warszawski magistrat wydał niezwykły zakaz podróżowania swoim mieszkańcom do Poznania, gdyż mogli stąd przywlec zarazę. Była to o tyle poważna sprawa, że Poznań był w XVI wieku kwitnącym centrum handlu, do którego docierali kupcy z Italii, Niemiec, a nawet Portugalii czy Holandii. Wielu z nich przynosiło bakcyle.

Dżuma praktycznie nie opuszczała naszego regionu przez cały  XVII wiek. Jej największe ataki miały miejsce na początku tego stulecia, później w latach 1629-32 oraz 1652-67.

Jednym z najbardziej dotykanych w XVII wieku epidemiami dżumy w należących do korony miastach był Gdańsk. Zarazy przeciągały przez Gdańsk średnio co kilkanaście lat. Wynikało to z położenia miasta, i jego portowego charakteru. Do jednego z większych ataków dżumy, która nawiedziła Gdańsk doszło w 1564 roku. Choroba została przypuszczalnie przywleczona przez marynarzy z Anglii. Przyjmuje się, że zmarło wówczas około 24 tysięcy mieszkańców Gdańska. Z powodu nieobecności rajców, którzy wyjechali z miasta, nie odbywały się wówczas posiedzenia rady. W wyniku kolejnej epidemii dżumy w 1602 roku zmarło 16 919 mieszkańców Gdańska. Szacuje się, że epidemie dżumy, które przeszły przez miasto w XVII wieku pochłonęły łącznie około 25 tysięcy mieszkańców. 

W Gnieźnie epidemia dżumy pojawiała się kilkukrotnie. W kronikach odnotowano taką np. w 1631 roku, inna miała miejsce w 1660 roku. Ówczesne epidemie mogły trwać kilka tygodni i miesięcy, jak chociażby zaraza z 1660 roku, przez którą w Gnieźnie pozostało jedynie siedmiu mieszkańców, ale zdarzały się też i takie, które grasowały w regionie przez kilka lat.

W Nowym Sączu epidemia wybuchła jesienią 1652 roku. W jej wyniku – od sierpnia 1652 roku do stycznia 1653 roku – utraciło  życie około 1500 osób. W mieście życie zamarło na kilka miesięcy. Kolejna zaraza w tym mieście miała miejsce niewiele ponad dziesięć lat później, w 1665 roku. Tym razem jej przebieg był znacznie bardziej tragiczny. Zaraza doprowadziła wręcz do zdziesiątkowania mieszkańców. Ocalało jedynie 1320 osób. Ponadto nieszczęścia rzadko chodziły w pojedynkę. często w tym samym czasie albo bezpośrednio po sobie. występowały wojny, epidemie i pożary. Duży problem stanowiły niewystarczające zasoby wody pitnej, w średniowieczu zbudowano co prawda wodociągi, aby móc pompować i doprowadzać wodę ze źródeł w Roszkowicach, jednak gdy odczuwano jej braki korzystano z płytkich studni na terenie miasta, co kończyło się epidemiami jelitowymi. Nowy Sącz leżał w widłach Dunajca i Kamienicy, wylewy rzek i duża wilgotność powietrza przyczyniały się do wybuchów epidemii czerwionki, duru brzusznego a także wąglika, który atakował ludzi i zwierzęta. W czasach średniowiecznych wspominane były już powtarzające się zarazy zimnicy (malarii), a także gorączki bagiennej. 

Nie jest wykluczone, że to właśnie dżuma zaatakowała oddziały polskich wojsk w przededniu odsieczy wiedeńskiej 1683 roku. Połowa nam prawie wojska choruje na taką chorobę, która jest zarazą podobna – pisał król Jan III Sobieski w liście do królowej Marysieńki.

Zarazy uderzały na wyniszczoną Rzeczpospolitą także w XVIII wieku. Kolejna groźna fala uderzyła w czasie III wojny północnej (1700-21) pomiędzy Danią, Rosją, Saksonią, Prusami i Hanowerem (od 1715) a Szwecją.

Wojska szwedzkie,  saskie, koronne i rosyjskie wciąż rujnowały ten region, z całą pewnością przyczyniając się do szerzenia epidemii, która zrodziła się w Azji i przez Turcję, Ukrainę wędrowała na północ. W ciągu 12 lat, od 1703 do 1719 spustoszyła wielkie obszary północnej i środkowej Europy. Na terenach polskich pojawiła się wówczas po raz pierwszy w obozach szwedzkich żołnierzy. Wojna ponadto przynosiła spustoszenie gospodarcze, a co za tym idzie głód i znaczne zmniejszenie odporności na chorobę.

Na Pomorzu tym razem dżuma pojawiła się w drugiej połowie 1708 roku, jej ofiarą padły Grudziądz, Bydgoszcz, Chełmno, Płock i Toruń. Pierwsze przypadki choroby w Gdańsku pojawiły się na jego przedmieściach w końcu listopada 1708 roku. Niezwykle ostra zima 1709 roku nie powstrzymała zarazy. W Gdańsku pierwsze przypadki występowania objawy dżumy rozpoznano na przełomie marca i kwietnia wśród chorych gęsto zaludnionej ubogiej dzielnicy Starego Miasta zwanej Rammbaum, (w pobliżu ujścia Raduni do Motławy). W czerwcu 1709 roku w mieście odnotowano pierwsze przypadki dżumy, w wyniku której później zmarło 25 tys. osób, a więc około 1/3 mieszkańców Gdańska.

Z tego też okresu pochodzi pierwszy obszerniejszy opis skutków zarazy w Gnieźnie. Morowe powietrze pojawiło się w tym miejscu w sierpniu 1708 roku i trwało do 1710, skutecznie wyludniając miasto. Jeszcze zanim epidemia wybuchła na dobre, 27 sierpnia 1708 roku jako pierwsza na podejrzaną chorobę zmarła gnieźnianka Katarzyna Ostafia, za którą w zaświaty wybrała się wkrótce także jej córka Zofia. Trzeci zgon, spowodowany chorobą o zbliżonych symptomach, nastąpił 8 września. Wkrótce też odnotowano kolejny, a do 15 września świat opuściło już 9 osób w dwóch domach. W międzyczasie zmarła też kolejna córka Katarzyny Ostafi – Małgorzata. Mieszkańcy wpadli w panikę, a o rozprzestrzenianie zarazy podejrzano… wampiry. 15 września udano się na cmentarz, gdzie rozkopano grób Katarzyny i Zofii Ostafi tylko po to, by stwierdzić iż mimo upływu czasu, zmarłe wyglądają tak, jakby spały. Przesąd wziął górę nad rozsądkiem, a uznając iż to one są przyczyną zarazy, dokonano odcięcia głów zmarłym. 

Dwa lata później w księdze metrycznej kościoła św. Trójcy, znalazł się zapis tutejszego proboszcza, ks. Alberta Rosińskiego: – Roku Pańskiego 1708 27 sierpnia poczęło grasować morowe powietrze po całej Polsce, na które tu w Gnieźnie umarło 5000 ludzi od roku powyżej rzeczonego aż do r. 1710, których nazwiska w tej księdze nie są zapisane nie z niedbałości w czasie trzykrotnego moru, lecz dla braku księży, albowiem wielu w tem powietrzu pomarło. Oznaczało to wówczas upadek miasta tak wielki, że w 1714 roku żył tylko jeden mieszkaniec miasta w murach, który ocalał po epidemii, a w pobliskich osadach ledwie 20 osób. Sytuacji nie poprawiał fakt przejazdu licznych wojsk, przemierzających Rzeczpospolitą. W 1720 roku przy spisie ludności stwierdzono, że sytuację poprawić mogą tylko przywileje królewskie, które zostały ostatecznie nadane. Ludności powoli przybywało, ale świetność miasta przez zarazy, wojny i pożary, przeminęła na zawsze.

We wspomnianym już wyżej Nowym Sączu rok 1710 zapisał się szczególnie boleśnie – epidemią dżumy. W mieście zmarło wiele osób, niestety, dokładniej liczby nie zanotowano. Domy, w których odnotowano przypadki zachorowań tak jak i wcześniej, oznaczono, zabijano drzwi oraz okna, pozostawiając jedynie otwory umożliwiające dostarczanie jedzenia. I tym razem obok dżumy miasto to dotykały i inne nieszczęścia. W 1738 roku  powódź, a później tyfus głodowy. Na podatność zachorowania, a następnie śmiertelność miało wpływ wiele czynników. Jednym z nich było osłabienie organizmu. Złe odżywianie, braki w spożywaniu mięsa i nabiału przyczyniały się do większej podatności na zachorowania.

Po 1712 r. epidemia dżumy zaczęła się z naszego regionu wycofywać, choć aż do końca stulecia pozostawała na obrzeżach wschodniej Europy. Jeszcze podczas konfederacji barskiej w 1770 r. kordony sanitarne były np. stosowane na Podolu, bo stamtąd mogły się dostać osoby zadżumione. Nie wiemy, na ile na wycofanie się dżumy z Europy wpłynęło podniesienie się poziomu higieny, kwarantanny, izolacja oraz stosowanie kordonów sanitarnych, na ile zaś wyginięcie szczurów czarnych, które ją roznosiły, ale padły ofiarą odporniejszych szczurów śniadych.

Pod koniec lat sześćdziesiątych dżuma stała się pretekstem dla Austrii i Prus do ustanowienia kordonu sanitarnego na granicy z Rzecząpospolitą. Dokonane wówczas aneksje pogranicza stały się wstępem do pierwszego rozbioru w 1772 r.

W tym czasie Śląsk i Polska były już oddzielnymi bytami politycznymi. granica państwowa oddzielająca Królestwo Polskie od Królestwa Czeskiego biegła przez ziemie dzisiejszego województwa śląskiego. Na zachód i południe od tej linii leżały księstwa górnośląskie, które od końca lat 20. XIV wieku były lennami Królestwa Czeskiego.

Kolejna epidemia o zasięgu światowym dotarła na Śląsk już w 1413 roku, ale objęła jego dolną część, a śmiertelne żniwo zebrała przede wszystkim we Wrocławiu (tu wyludnił się klasztor klarysek i kanoników regularnych) i Świdnicy. Natomiast w 1425 roku na Górny Śląsk dotarła epidemia szerząca się w Polsce, zwłaszcza w Krakowie, co – jak wspominałem powyżej – zmusiło do opuszczenia stolicy rodzinę królewską. Nie szczędziła ofiar zaraza, która szerzyła się na Śląsku w 1438 roku, związana z wojną o tron czeski między Jagiellonami a Habsburgami. Natomiast epidemia rozwijająca się od czerwca 1452 roku, która objęła Małopolskę i Górny Śląsk, przyczyniła się do śmierci w grudniu 1452 roku na zamku w Rybniku księcia Mikołaja raciborskiego, a niewykluczone, że dwa miesiące wcześniej, w październiku, także księcia cieszyńskiego Bolesława. Cały Śląsk objęła zaraza w 1460 roku, a kolejne miały miejsce w 1465 i 1466 roku, chociaż najwięcej szkód poczyniły głównie na Dolnym Śląsku, w dużych miastach (Wrocław, Głogów, Świdnica, Jawor). W 1467 roku – jak podaje współczesny wydarzeniom Jan Długosz – „jad epidemicznej zarazy” rozprzestrzenił się na części Królestwa Polskiego, Dolnego i Górnego Śląska, „zgładził wielu śmiertelnych i doprowadził do opustoszenia wielu wsi i miast. Spotęgowało ją mnóstwo myszy, które wskutek cieplej i suchej zimy, w czasie której nie padał śnieg, rzadko deszcz, zniszczyły plony i zimowe zasiewy”. Epidemia trwała do stycznia następnego roku. W większych rozmiarach zaraza pojawia się po raz kolejny w 1474 roku, ciągnąc z Prus, przez Wielkopolskę, a  jesienią docierając na Śląsk. W 1482 roku epidemia mająca charakter powszechny objęła Królestwo Polskie, a późną jesienią dotarła na Górny Śląsk, w Toszku odnotowano ją 30 listopada. Podobnie srożyła się w 1483 roku, pochłaniając masę ludzi. W 1496 roku,  grasująca zaraza na Dolnym Śląsku pochłonęła prawie 3000 osób we Wrocławiu i po ponad 2000 w Jaworze, Bolesławcu i Bolkowie, wyludniając praktycznie w całości te trzy ostatnie miasta. W sierpniu 1507 roku kolejna zaraza dotknęła Wrocław, śmierć zabrała większość zakonnic klasztoru klarysek, a kolejne masowe zgony w mieście spowodowały, że rada miejska zamknęła wszystkie budynki użyteczności publicznej, które otwarto dopiero w styczniu następnego roku. Wiek XVI nie przyniósł poprawy, cyklicznie co kilka lat epidemie, najczęściej dżumy (określanej w źródłach terminem Pest, Pestilencia, Pestilenzische Fiber), a potocznie nazywanej morem lub morowym powietrzem (szczególnie niebezpieczna była odmiana  płucna i posocznicowa), o różnym nasileniu, dotykały pogranicze śląsko-małopolskie, przynosząc śmierć i siejąc spustoszenie.

Przyczyny epidemii w wiekach od XV do XVIII były podobne do tych, które przyniosły „Czarną śmierć”. Przede wszystkim  niedożywienie i powszechna bieda, które powodowały znaczne obniżenie odporności ówczesnych populacji. W 1570 Maciej Stryjkowski, w Kronice polskiej, litewskiej, żmudzkiej i wszystkiej Rusi pisał: Głód wielki w Litwie i Polsce panował taki, iż ludzie prości ścierw zdechłych bydląt i psów, na ostatek umarłych ludzi trupy wygrzebując jedli […], poczem niezmierny mór nastał.

Jedną z ważnych (obok rosnących relacji handlowych) przyczyn szerzenia się epidemii były działania wojenne. Często za przechodzącym frontem „szła” zaraza. Obok ruchów wojsk zarazy przenosili też różni powstańcy. Przenoszeniu  się chorób sprzyjały chaos i przemieszczanie się znacznych rzesz ludności. W czasie, gdy na wschodzie trwało powstanie Chmielnickiego, emisariusze powstania trafiali i na inne tereny Rzeczypospolitej. To przypuszczalnie za ich pośrednictwem zaraza trafiła na Podkarpacie, m.in. do Nowego Sącza.  

Podczas wielu nowożytnych wojen liczba poległych w bitwach była nieporównywalnie niższa niż zmarłych w wyniku epidemii, takich jak dyzenteria, czerwonka czy dur plamisty. Dżuma wyniszczająca armię Szwecji i Rzeczypospolitej była w 1629 r. jednym z głównych powodów zawarcia zawieszenia broni. Straszliwe żniwo zebrały epidemie w czasie wojen połowy XVII wieku. W czasie tzw. kampanii żwanieckiej w trakcie powstania Chmielnickiego w 1653 r. licząca 30 tys. żołnierzy armia koronna straciła ok. 20 tys. W Warszawie mrze od smrodów z trupów pobitych a niepochowanych i z koni; także i w Poznaniu i Szwedzi umierają, i między wojskiem naszym poczęło było – pisano o zarazie z lat 1655–1656.

Inną, oczywistą przyczyną powstawania chorób zakaźnych i ich rozprzestrzeniania był powszechny brak higieny. Brak kanalizacji, ścieków, a także sama świadomość higieny.  Pod koniec średniowiecza powstała teoria, że woda szkodzi zdrowiu. Popierali ją lekarze i medycy, którzy nie zalecali kąpieli, a wręcz radzili, aby wody unikać, jak tylko się da.. Wskazywano, że: pory skóry powinny być zablokowane brudem, by nie dopuszczać do wnętrza ciała morowego powietrza. Większość uczonych stała na stanowisku, że przyczyna zarazy tkwi w złym powietrzu i skażonej wodzie. Obawa przed wodą trwała aż do końców XVIII wieku. Woń niemytego ciała maskowano perfumami. Miesiącami niemyte ciała perfumowano, by zamaskować woń brudu.

Nie rozumiejąc mechanizmów przenoszenia dżumy, próbowano przewidzieć jej nadejście. W 1591 r. wykształcony w Bolonii lekarz i filozof Piotr Umiastowski w dziele „Nauka o morowym powietrzu na czwory księgi rozłożone” zamieścił katalog znaków zwiastujących epidemię. Wymieniał m.in. pojawienie się komety, ogromnej liczby żab i gwałtowne zmiany pogody. Sygnałem miało być również szybkie gnicie mięsa wystawionego na wiatr czy zdychanie psów pojonych poranną rosą. Były to logiczne wnioski wynikające z przekonania o powodowaniu epidemii przez „morowe powietrze”. „Uczony” ten zwracał uwagę na to, by obserwować, czy aby nie lęgnie się zbyt wiele żab, much albo szczurów, które ze zgniłości, a nie z nasienia się rodzą” Mimo oczywistej (wciąż przyjmowanej za Arystotelesem) pomyłki w kwestii rozmnażania się tych zwierząt, diagnoza, że za epidemią dżumy stoją szczury (a dokładnie: pasożytujące na nich pchły) była trafna. Warto też przypomnieć, że już Awicenna – perski uczony z przełomu X i XI wieku – wiązał dżumę z obecnością szczurów. Ten sam Awicenna jednak twierdził, że właściwie powinno się dokładnie myć zęby, aczkolwiek dość ostrożnie, więc nie traktowano go w tamtych czasach do końca serio.

Marcin Sokołowski w raporcie o dżumie przygotowanej na zlecenie i za sakiewkę królowej Bony radził odnotowywać, czy aby nie rodzi się zbyt wiele bliźniąt albo zbyt wiele kobiet nie poroniło. Uważano też, że przed każdą epidemią dżumy ludzie stawali się niespokojni, agresywni, psuło się mięso i mleko, więdły kwiaty. Sokołowski radził, by zostawić na noc na wietrze na cynowym talerzu świeże mleko, mięso lub kurze żółtko. Jeśli rano produkty były zepsute, znaczyło to, że nadchodzi mór. Jedną z rad było też obserwowanie i wąchanie własnego moczu. Gdy stawał się „cuchnący jak u konia”, oznaczało to dżumę.

Zdarzały się głosy podważające teorie astrologów. W czasie zarazy w Londynie w 1665 roku angielski satyryk Jonathan Swift pisał: „Jesteśmy śmiertelnie przerażeni zarazą”, a Daniel Defoe w słynnym Dzienniku roku zarazy ubolewał, że „astrologowie dodawali opowiadania o złowieszczej koniunkcji planet oraz ich fatalnym wpływie; jedna z owych koniunkcji miała nastąpić i nastąpiła w październiku, druga w listopadzie; nabijali ludziom głowy przepowiedniami opartymi na tych znakach niebios, strasząc, że te koniunkcje zwiastują posuchę, głód i morowe powietrze”. Jednak, jak podkreśla Defoe, w pierwszym wypadku astrologowie pomylili się całkowicie, gdyż susza nie nadeszła, za to przez całą zimę trzymały wielkie mrozy, a następnie nastała łagodna wiosna i wietrzne lato. Starano się „powstrzymać drukowanie takich książek siejących trwogę wśród ludności”, ale – jak podaje autor – „rząd nie chciał drażnić ludzi; i tak już przecież potracili głowy”. Odwiedzanie astrologów czy wróżbitów stało się rzeczą niezwykle popularną, a szarlatani zbijali majątki na przerażonych i naiwnych mieszkańcach miasta.

Brak wiedzy i bezradność wobec zarazy obserwujemy przez cały XVIII wiek. W 1705 roku władze Krakowa wydały książkę pt. „Instrukcja albo nauka jako się sprawować czasu morowego powietrza” – autor dawał w niej wskazówki, jak walczyć z epidemią. Wśród nich znalazły się również absurdalne zalecenia typu: głośno śpiewać, wietrzyć pomieszczenia i okadzać je palonymi ziołami.

Coraz częstsze były oskarżenia o świadome wywoływanie chorób. Ich ofiarami bywali m.in. grabarze, cyrulicy i znachorzy, których podejrzewano o chęć dorobienia się na fałszywych medykamentach lub organizacji pogrzebów. Oskarżano również społeczność żydowską, której przedstawiciele mieli rzekomo rzadziej zapadać na choroby epidemiczne.

W późniejszych wiekach podejrzenia zaczęły padać na ludzi, którym rzekomo miało zależeć na tym, aby epidemia trwała jak najdłużej. Mieli to być ci, którzy stykali się z zapowietrzonymi i nie umierali, a nawet zarabiali na zarazie: lekarze, cyrulicy, grabarze. Od XVI w. do pierwszej połowy XVIII w. przeszła przez Europę, także przez Rzeczpospolitą, fala procesów tzw. mazaczy.

Ludzi, których podejrzewano o to, że wydzielinami z porzuconych trupów zadżumionych smarują klamki i drzwi. Jeden z wielu takich procesów odbył się w Lublinie w lutym i marcu 1711 r. Trzech tamtejszych kopaczy-grabarzy – Marcina Morawskiego, Jakuba Szumilasa i Stanisława Kroczaka – oskarżono o rozsiewanie zarazy. Zaprzeczali, ale po torturach przyznali się do winy z chęci zysku: Żeśmy trupią głowę rozbili i mózg wybrali i smarowaliśmy drzwi u kamienic i domów. Nie pomogło późniejsze odwołanie zeznań – wszyscy zapłacili śmiercią za świadome rozsiewanie zarazy. Stracono ich 7 marca 1711 r.

Sposoby przeciwdziałania, próby obrony przed zarazą, nie odbiegały od podejmowanych w innych miastach, nie tylko Polski, ale i całej Europy. Zaraza była szczególnie niebezpieczna dla najuboższych, gdyż dużo trudniej było im unikać skupisk ludzkich, gorzej się odżywiali i mieli mniejsze możliwości dbania o higienę. Gdy w domu, ktoś zachorował zabijano okna i drzwi pozostawiając jedynie otwór umożliwiający podawanie jedzenia. Miasto starało się pomagać chorym dostarczając chleb zamkniętym w zadżumionych domach, jednak dochodziły kolejne problemy. Wśród nich m.in. strajk grabarzy, którzy odmawiali grzebania zakażonych zmarłych. By ich zachęcić do tej niebezpiecznej pracy często podnoszono ich wynagrodzenia. Zmarłych grzebano na specjalnie stworzonych do tego celu cmentarzach poza miastem, jednak rodzina niejednokrotnie płaciła grabarzowi, aby ten pod osłoną nocy je wykopał i przeniósł w okolice kościoła.

W czasie zarazy w Gnieźnie w 1631 roku zasługuje na uwagę w jej czasie postawa ówczesnych lekarzy, którzy w jej czasie nieśli pomoc zarażonym, często przypłacając taką postawę własnym życiem. W trakcie zarazy zmarł Jakub Zagórski, który przybył do Gniezna z Piotrkowa po śmierci innego lekarza, księdza Wincentego Oczko. W innych okresach i w większości innych miast postawy lekarzy nie zawsze były tak chwalebne, często były wręcz egoistyczne, a nawet naganne. Wielu lekarzy nie wahało się przed szarlatanerią, żerowaniem na naiwności i niewiedzy przerażonych ludzi.

Mało budujące było zachowanie doktorów medycyny – fizyków w czasie zarazy 1709 roku w Gdańsku. Mimo wyraźnego nakazu władz miejskich, nie włączyli się oni aktywnie do leczenia ubogich chorych. Zajmowali się zamożnymi pacjentami, inkasując zawrotne honoraria. Choć przepisy, określone „ustawą lekarską” z 23 kwietnia 1703 roku, mówiły, że lekarzom nie wolno opuszczać miasta podczas zarazy pod groźbą utraty praktyki, 19 sierpnia doniesiono radzie, że niektórzy lekarze wyjechali. Żaden z doktorów nie umarł podczas zarazy, przetrwali bez uszczerbku miejscy aptekarze.

Nie świecili przykładem pastorowie. Z obawy przed zarażeniem odmawiali odwiedzania chorych w Lazarecie, domach zarazy i szpitalach i zaproponowali radzie, aby w ich zastępstwie czynili to dwaj studenci teologii, Rosenberg i Siberg, którzy w zamian za to otrzymywali wynagrodzenie stu florenów miesięcznie. Mimo to, zmarło ośmiu pastorów gdańskich, co stanowiło jedną trzecią duchownych.

Ponieważ powszechnie uważano, że najlepszą obroną przed zarażeniem jest ucieczka z zapowietrzonego miasta (zalecali to sami lekarze), wielu bogatych mieszczan wyjechało wraz z rodzinami i służbą do swych wiejskich posiadłości. Nie ma jednak żadnych dowodów na to, aby ktokolwiek z gdańskich urzędników publicznych opuścił miasto podczas epidemii.

Podstawowymi sposobami walki z chorobą jeszcze w XV wieku były przede wszystkim modlitwa i czynienie pokuty. W poznańskich kronikach zachowało się sporo wzmianek o morze, który zaczynał się tlić w mieście, ale ostatecznie nie wybuchł dzięki żarliwym i całodziennym modlitwom mieszkańców. Ponadto wiedziano już, że chorych należy izolować, a ich zwłoki oraz rzeczy i przedmioty, których używali zanim zmarli – bezwzględnie spalić. Ten pomysł był nadzwyczaj dobry, bowiem to właśnie w ubraniach chorych gniazdowały pchły. Palenie zwłok i ubrań rzeczywiście ograniczało rozmiary katastrofy.

W XIV wieku upowszechnił się zwyczaj chowania zmarłych w drewnianych trumnach, które uważano za rodzaj izolacji spełniającej funkcję ochronną. Gdy w XVIII wieku w Krakowie trwała epidemia dżumy burmistrz miasta wydał stolarzom zakaz niekontrolowanej sprzedaży trumien. Chodziło o to, żeby władze miasta wiedziały o wszystkich zgonach.

Częste zarazy powodowały niechęć do przybyszów. Taka odnotowywano np. w Krakowie, w czasie epidemii dżumy z początku XVIII wieku (przyczyniła się ona do śmierci około 20 tys. osób.) W rozporządzeniu z 1705 roku na właścicieli domów nałożono obowiązek informowania władz miejskich o każdym nowo przybyłym podróżnym. Zamknięto szkoły, ustał handel. Z drugiej strony, w związku z tą epidemią magistrat Krakowa wydał decyzję o zorganizowaniu uroczystych obchodów dnia św. Sebastiana – patrona chroniącego przed zarazami. Oczywiście dopuszczenie do masowych kontaktów przyczyniło się do rozszerzenia się epidemii.

W Gdańsku w 1709 roku stworzono zabezpieczenia mające izolować miasto od zewnętrznego „zarażonego” świata i system opieki zdrowotnej, i socjalnej, służący do walki z wrogiem, gdy już pojawił się w murach miasta. Medycy miejscy już na redzie przeprowadzali kontrolę sanitarną pasażerów i załóg; jeżeli nie zakończyła się pomyślnie i wśród kontrolowanych znaleziono chorych, powodowało to automatycznie zakaz wpłynięcia statku do portu. Statek przybywający z portu „podejrzanego” trzymano na ośmiodniowej kwarantannie. Jeżeli tylko pojawił się sygnał o epidemii w głębi kraju, wszyscy przybywający szyprowie, woźnice, kupcy musieli przedstawiać wiarygodne paszporty stwierdzające, że przybywają ze zdrowych miejscowości. Bez nich nie mieli wstępu do miasta. Karczmarzy w gdańskich posiadłościach wiejskich zobowiązano, by meldowali władzom o przybyciu podejrzanych przyjezdnych, a także, o ile to możliwe, by ich zatrzymywali. Przypływający Wisłą musieli zacumować swoje statki przy Polskim Haku, zaś woźnice przed zewnętrznymi bramami i posterunkami. Stamtąd należało pisemnie nawiązać kontakt z kupcami, dla których przywieziono towar. Pasażerowie z przygotowanymi paszportami musieli zgłaszać się do wyznaczonych komisarzy zdrowia.

Główną metodą izolowania chorych było zamykanie ich w domach lub izolatorach morowych i obstawianie tych posesji strażnikami powietrznymi. Dla osób w ten sposób izolowanych to był dramat, bo jeden zakażał się od drugiego.

Odesłanie biedoty do lazaretów, gdzie udzielano raczej pomocy żywnościowej niż medycznej, również oznaczało wyrok śmierci. W Warszawie taki lazaret mieścił się np. na Kępie Polkowskiej, wyspie na Wiśle położonej na wysokości dzisiejszego Żoliborza. Władze powietrzne musiały jednak zadbać o ludność, która zamknięta w mieście została odcięta od zaplecza ekonomicznego. Epidemia powodowała głód, dlatego bardzo ważną sprawą było zaprowiantowanie miasta: dostarczenie żywności izolowanym i zdrowym, którzy gwałtownie biednieli. W tamtym czasie współczucie wobec bliskich stopniowo topniało. Panowała raczej zasada: „Ratuj się, kto może!”.

Ucieczka z wielkich miast i izolacja w odleglejszych, mniej zaludnionych miejscach słusznie była postrzegana jako w miarę skuteczna recepta na powracające epidemie. Wielkie lub lokalne zarazy paraliżowały działania i tak słabych instytucji państwa. W źródłach często pojawiają się wzmianki o zawieszeniu prac sądów i trybunałów. Wydarzeniem zupełnie wyjątkowym było opóźnienie kluczowych dla państwa wydarzeń, włącznie z pogrzebami.

Poszukiwania antidotum na chorobę miał najczęściej charakter spekulatywny,  eksperymentalny… Z chwilą, gdy zauważona np. że dżumę zapadają np. również krowy, psy czy koty, ale już nie konie, zaczęto zalecać picie końskiego moczu (oraz przeterminowanych, wieloletnich syropów na kaszel, a także spanie raz na jednym, raz na drugim boku – to także miało bardzo pomóc. Na zarazę miały być skuteczne także czosnek, anielski korzeń (dzięgiel litwor, krewny selera), ocet, mirra, skórka pomarańczowa, bursztyn i tabaka (aczkolwiek nie wolno było po niej kichnąć, bo wtedy wszystko stracone), jak również posiekane drobno węże. Włoski lekarz Gentile da Foligno z Perugii pisał w swym poradniku: „Byłoby również wskazane kilka razy dziennie spożywać pestki cytryny”. Najbardziej odrażającym chyba sposobem walki z dżumą było spożywanie… ropy z powiększonych węzłów chłonnych chorych oraz sproszkowanych kości zmarłego na dżumę. W tym wypadku próbowano zapewne i przeciw tej chorobie zastosować metodę stosowaną na Dalekim Wschodzie i w krajach arabskich przeciwko ospie. Cóż, polegano na intuicji, nie rozróżniano jeszcze chorób i nie znano ich genezy. Ospa jest chorobą o podłożu wirusowym, dżuma bakteryjnym, by dojść do tej wiedzy ludzkość potrzebowała jeszcze wiele czasu.

Nawet bardzo bogate miasta, które nie żałowały wcześniej środków na próby zabezpieczenia się przed zarazą, a później na walkę z taką, jeśli taka się już pojawi w zderzeniu z chorobą okazywały się bezradne.

W Gdańsku od wieków istniały w mieście szpitale będące jednocześnie przytułkami i domami starców. W obrębie murów miasta były to lecznice: Św. Ducha, św. Elżbiety, św. Jakuba i św. Barbary oraz poza jego murami: św. Gertrudy, Bożego Ciała i Świętych Aniołów. Od XV wieku funkcjonował też specjalny szpital zakaźny (Pockenhaus – dom ospy), zwany później Lazaretem, za Bramą św. Jakuba, w rejonie obecnej ulicy Dyrekcyjnej. Umieszczano w nim głównie biedaków. Od początku borykał się z poważnymi kłopotami finansowymi. Rada wciąż apelowała o ofiary na jego utrzymanie i przeprowadzała nadzwyczajne zbiórki pieniężne. Na początku XVIII wieku zatrudniano w nim tylko czeladnika chirurgii i cyrulika chorób zakaźnych (Pest-Barbier). Prócz Lazaretu istniał szpital wyłącznie dla chorych na dżumę (Pestilentzhaus) otwierany tylko podczas epidemii. Znajdował się na południowym krańcu Dolnego Miasta, tuż przy walach. Składał się z osiemnastu pomieszczeń w kilku domach. Zajmowała je w 1709 roku biedota miejska. Rada początkowo zamierzała ich wykwaterować, potem jednak zmieniła zdanie. Do czterech mieszkań przeniesiono ozdrowieńców z pozostałych szpitali, a potem ponad setkę dzieci z sierocińca.

Akcją walki z zarazą kierowała Rada Zdrowia ( Collegium Sanitatis) złożona z czterech komisarzy, do których dołączyło w połowie sierpnia czterech delegatów Trzeciego Ordynku, po jednym z każdego kwartału miasta. Byli oni przedstawicielami mieszczaństwa i rzemiosła. Zatrudnieni do zwalczania dżumy, utworzyli Opiekę Zdrowotną (Cura Sanitatis), której zadaniem było, między innymi, zajęcie się pielęgnacją i wyżywieniem chorych w domach i szpitalach. Radę Zdrowia tworzyli prowizorowie, czyli komisarze zdrowia, lekarze i starsi chirurdzy. Na czele stał Krzysztof Fiszer, który jednocześnie był przewodniczącym Urzędu Zdrowia (Provisorrath). Urząd ten przed zarazą zajmował się sprawdzaniem kart zdrowia przybywających do miasta obcych, teraz zaś, rozszerzony o trzech komisarzy zdrowia, posiadał znaczne pełnomocnictwa: prowadził rejestrację chorych i zmarłych, zorganizował grzebanie zwłok, zatrudniał ludzi do prac związanych z dżumą.

Do opieki nad chorymi zobowiązani zostali przełożeni szpitali, a przede wszystkim Lazaretu i Sierocińca (Spendhaus). Rada szczególnie dbała o dostawy żywności, aby w mieście nie pojawił się głód. Żywność do miasta dostarczali rolnicy z Żuław Gdańskich, przywozili ją do Zblewa trzy razy w tygodniu – w poniedziałki, środy i piątki. Rozdzielaniem chleba zajmowali się początkowo kierownicy Lazaretu, potem przedstawiciele Trzeciego Ordynku, a wreszcie kierownik Urzędu Dobroczynności. Rozdział następował w Strzelnicy. Ponieważ we wszystkich gałęziach handlu panował zastój, brakowało pracy, a po letnim nieurodzaju brakowało jedzenia, tylko bezpłatne rozdawnictwo chleba ratowało ludzi biednych przed głodową śmiercią i stanowiło ulgę w ich doli. Liczba ubogich i sierot korzystających ze wsparcia i opieki społecznej w czasie dżumy wynosiła około 3 tysięcy osób. Wśród nich największą grupę stanowiły wdowy i sieroty, ułomni i kalecy. Przez cały czas trwania zarazy nie zamknięto bram miasta, starano się też jak najdłużej utrzymywać kontakty handlowe. Uchroniło to mieszkańców przed tragedią głodu, która dotknęła Królewiec, gdzie, jak się przypuszcza, więcej ludzi zmarło z powodu barku żywności niż od zarazy. [Ale mogło przyczynić się do rozprzestrzenienie się zarazy!]

Pod koniec sierpnia leczeniem zajmowało się piętnastu chirurgów. Liczba ta była jednak niewystarczająca. Opieka chirurgów odbywała się na koszt miasta, obejmowała składanie wizyt w szpitalach i domach chorych z własnego rejonu, leczenie ich i wykonywanie zabiegów. Domy, w których chirurdzy przyjmowali zadżumionych, musiały być oznaczone czarną tablicą z napisem „Armen Chirurgus” (Chirurg ubogich). Pracowano nadzwyczaj intensywnie. Pewien czeladnik barbierza z Siedlec odmówił pracy po przyjęciu trzystu czterdziestu zadżumionych w ciągu tygodnia. Każdy z chirurgów miał kilka osób do pomocy, gońców, którzy zajmowali się roznoszeniem bezpłatnych leków najuboższym, pisarza do spisywania chorych i osobę, która robiła opatrunki i przykładała plastry. To oni przede wszystkim prowadzili walkę ze straszliwą epidemią. Najlepszym dowodem ich wielkiej ofiarności jest liczba zgonów wśród tej grupy zawodowej – zmarło sześciu mistrzów i dziewiętnastu czeladników oraz jeden łaziebnik ze Starego Miasta. Zaskakującym w takim kontekście wydaje się fakt, że podczas zarazy nie zmarł ani jeden kierownik Lazaretu, Sierocińca i innych szpitali, żaden z komisarzy zdrowia, a byli to ludzie szczególnie narażeni na zachorowanie. Leki i plastry dla ubogich pobierano z Apteki Miejskiej, wydatki na nie znacznie obciążały budżet miasta, ogółem kosztowały 10 371 florenów.

Chorych, o ile to było możliwe, wywożono do szpitala dla zadżumionych. Tam poddawano ich niezwykle bolesnej kuracji. Na twardniejące wrzody lekarze aplikowali pacjentom plastry, które potwornie paliły chorego. Celem tej kuracji było rozmiękczenie i pęknięcie wrzodów. Uważano, że ujście ropy jest konieczne, aby chory mógł powrócić do zdrowia. Kiedy nie pomagały plastry, nacinano wrzody lancetem lub je wypalano. Stawiano też bańki w miejscach, gdzie były powiększone węzły chłonne. Wcześniej radzono stosować upusty krwi w celu zmniejszenia ciepłoty ciała i usunięcia jadu, ale w 1709 roku robiono tak sporadycznie. Podobny efekt osiągano, stosując kurację napotną (obłożenie ciała butelkami z gorącą wodą), wymiotną i przeczyszczającą (używano leków roślinnych: aloes, mirra, szafran, rabarbar lub swojskiej lewatywy). Wśród leków rozróżniano proste i złożone. Do pierwszych zaliczano sól wymiotną i wodę Rulanda, do drugich słynną driakiew, figurującą w gdańskich spisach leków jako „Theriaca Andromachi”. W jej skład wchodziło około sześćdziesięciu składników, na ogół drogich i wyszukanych. Uważano ją za najskuteczniejsze lekarstwo na choroby zakaźne, choć urzędowe pismo dla lekarzy zalecało również uderzanie chorego po głowie świeżo zabitą kurą lub gołębiem.

Badacze przebiegu choroby odnotowuję, że epidemie XVII wieku wpływały także na ówczesną, barokową fascynację śmiercią i przemijaniem. Nasze umysły nie radząc sobie z pewnymi problemami próbuję je za wszelką cenę choćby „oswoić”. Jak widać jednak z powyżej ukazanych przykładów, mimo pojawiania się epidemii dżumy w tym tak długim czasie,  mimo tak wielu ofiar, człowiek pozostawał wobec tej choroby wciąż bezradny.

                                                                             Piotr Kotlarz

Obraz wyróżniający: Autorstwa Pieter Bruegel Starszy – Museo del Prado, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=204308