Sansara
Ptaki tu żywią się kośćmi zmieszanymi z prażonym jęczmieniem,
a zmarli w oczekiwaniu na mokshę przybierają pozycję embrionu.
Jeśli zje cię sęp, nie staniesz się nigdy krową, muchą ani duchem,
będziesz leżał na himalajskich drzewach, a my będziemy podpalać
te stosy jak liście tytoniu w atramentową noc, nie przejmuj się,
zakurzone świty przyjmują wszystko: części ciał naszych ojców i żon,
a Ganges czeka na śliczne, różowe dzieci, ich świeże dusze,
które uwalniają się podczas uderzenia czaszką o bruk.
W oczekiwaniu na koniec przybrałem ze strachu pozycję embrionu,
patrzyłem na astra dahana z tarasu nad rzeką, chyba nawet
właśnie umarłem, a pielgrzymi pili wodę i proch,
pili mnie jak słodki nektar.
Noce ofiarne
Wychodzą oglądać górny brzeg słońca, bo ta noc jest stanem przewlekłym,
na który bierze się D3, dużo nafty się pali i pije tłuszcz wieloryba,
wtedy mamy borderline: wyrzuć do kosza słońce, jego ostatnie chwile,
jak ulubione danie, którego nie toleruje twój układ pokarmowy.
Jest styczeń. Przez okna liżemy światła kocich oczu albo polujemy na zorze,
przyprawiamy je potem imbirem i jemy razem z głodnymi, a nasze niebinarne
płaszcze łaszą się do siebie i to wymaga rozmów, a czasami kłótni 1 na 0.
Gdy elektryczność zawodzi, można się poznać przez chropowate wybrzuszenia, kanty
osobowości albo dystans od siebie. Ty masz na przykład wypukłe znamię w kształcie
„nie, to nie jest serce”, ale na przystanku mnie nie znasz. Zapisuję sobie wtedy
tę ciemność brajlem na przedramieniu: to się zdarzyło naprawdę.
Od wczoraj jest kwiecień, noce są niestabilne, a chodniki wyłożono rakotwórczą substancją.
Mimo wątpliwości palimy węglem w brzuchach, by potem nieregularny metabolizm
przypomniał, że jednak jest się człowiekiem.
Na końcu składamy ofiary ciemności i łamiemy kręgosłupy, bijąc pokłony.
Okaż się za dnia tym samym, proszę, by drewniana hytta była cały czas domem.
Gdy wzejdzie czerwiec, będzie dużo sprzątania: co jest w piwnicach i w szafach?
Zmiana potrzebuje tych nocy: tylko to wiemy na pewno.
* * *
Umówmy się też, że każdy prezent jest trafiony, dopóki go nie otworzę,
a zdjęcie ładne, chyba że śmietnik wejdzie w kadr.
Czerwone ślady na koszuli są farbą akwarelową,
dopóki nie okażą się szminką
lub fragmentem czyjegoś bólu
i plama na świecie jest dopiero wtedy.
Na przykład fretki czerwone nie płaczą,
dopóki tego nie widzę, a światło na trawie jest słońcem,
dopóki nie okaże się dyskotekową kulą,
ale wolałabym wiedzieć, kiedy rozwiąże się lęk
tak jak supeł chirurgiczny zdjęty z życia po decyzji matki.
Ona nie chce już trzymać tej ręki, mimo że oko mruga
i tak, otwiera się te oczy, by nie schły,
a jednak widzisz, ja też wolałabym wiedzieć,
kiedy będzie godzina, w której wróci syn,
który patrzy od roku w jezioro od drugiej strony.
Umówmy się, że dopóki tam leży – żyje,
ale niech wróci – jako worek albo relikwia z jego długich włosów,
by w szufladach zacząć znowu układać swoje ubrania.
Najgorszy rodzaj ulgi – wyobrażać sobie ulgę.
Wieżowce
Times Square stało się naszym domem na trzy noce.
Psy przy Radio City nie wierzyły w teatr, ale my tak,
podobno najlepsze opery były na szczytach
i to szczekało w nas, ujadało do świtu.
Jeśli mogłabym zatrzymać te noce,
zjadłabym kawałek tego miasta.
Przecież restauracja nazywała się
Pożarty przez Tłum i to było o nas, proszę,
upijcie mnie gazowane czasy, statuy, jabłka,
Dakota, Minnesota, Wyoming, Red Bulls
na koszulkach, glitter, mapy, pleksi i nasze ręce.
Przy Trump Tower widzieliśmy siwiejące kontury
naszych przyjaciół. W smutne wieczory wchodziły
szeptem, by nie zagłuszyć 57 ulicy – naszego tańca,
aż wreszcie to weszło w nas.
Metro przejechało pod skórą,
wieżowce wyrosły z naszych środków.
Emigracja
Marcie
Kiedy rozpoczął się remont drogi pod moim holenderskim oknem,
chciałam być w tych wszystkich miejscach:
cichych mieszkaniach, delikatnych stajniach, budach
śpiących psów warczących do siebie, kawalerkach z szelestem
wytworzonym lekkim muśnięciem kota, domu z moją
słoną twarzą – brakiem, który znasz, kiedy nic nie mówię,
ale teraz są we mnie młoty pneumatyczne.
Uderzam nimi w przestrzeń, ściany – moje ciało.
Szczeka we mnie wszystko – oddaj mi mruczenie kota.
Groningen – jest we mnie eksplozja, nawet w moim śnie
odkurzacze, piły, darcie, przyczepy stukają obcasami,
robotnicy śpiewają, ulica się śmieje, więc stwarzam
w sobie ciszę mechanicznie – głaskaniem,
tak, żeby dźwigi
zaczęły płakać zamiast krzyczeć.
Ostatni był most
Amerykańska autostrada, żółty pasek na środku,
wieczne kaktusy, ciężarówki ze stalowymi nosami,
ludzie w kolorze śniegu, ludzie ze stalowymi nosami.
W pomniku kaczek odbijam się po raz pierwszy,
w końcu wszystkie mamy zakryte szalikami szyje.
Obok myszka i królewna, muszę zmienić robotę
– mówi różowa. Ja, zielona, odbijam się w Hollywood.
W stolicy drugich szans transy widokowe,
rozstawili się przy alei kasyn, nie znam ich imion.
Wśród rzymskich i greckich hoteli liczymy małe muszki,
a gdy najdroższe whisky wypala nam gardła, pleśniejemy.
W San Francisco robię to, co więźniowie i bezdomni,
czekam na cud. Tam metalowy człowiek
z tasakiem stoi na porcelanowej kuli ziemskiej,
a starzy hipisi siedzą w powietrzu.
Patrzę na nich wszystkich – na moje twarze
i mam ochotę zjeść to piaskowe powietrze,
lizać ciepłe czerwienie mostu Golden Gate.
Most z chusteczek do nosa.
There is hope, make the call.
Małgorzata Osowiecka-Szczygieł