Dzień jak co dzień
Rankiem odpływam
bo moja przystań
nie jest bezpieczna
W dzień rozbita
dryfuję po oceanie
kawy
Wieczorem próbuję dobić
do brzegu
Bezskutecznie dobijam się
do drzwi snu
Dobija mnie
bezradność
Zapada głęboka noc
a ja wciąż nie mogę zapaść
w sen
Coraz głębiej zapadam się
w sobie
Z odrętwienia budzi mnie strzał
w dziesiątkę
To maksimum skali
paniki
Tkwię tępo
W skroniach pulsuje strumień słów
Porozwiązywały się i szumią
Mogą znaczyć tak wiele
Wiele albo prawie nic
Sens umknął mi w popłochu
ściskając w pięści dostęp
do źródła siły
A ja
skrępowana
tkwię tępo
w kłębowisku
w bolesnym bezruchu
***
Przykryte
prześcieradłem z fizeliny
brudne niebo
Prowizoryczne
jak kuszetka
Zimne
jak nieogrzewany wagon
w nocnym pociągu
Księżyc nie patrzy na mnie
Chyba też się gniewa
Eureka
kiedy uchylam rąbka
tajemnicy złożonej
w kostkę
całujesz mnie jedną
a po chwili drugą
wkraczasz
do świata pragnień
przed światem
skrywanych
lekko dotrzymujesz kroku
roztańczonym fantazjom
bez trudu wciskasz głodne
spragnione ego
w soczystą szczelinę między
jawą i snem
wgryzasz się w pikantne
niuanse
coraz głębiej
rozgryzasz mnie
zalewa cię fala
krzyczysz
nie boisz się że utoniesz
mój oddech jest płytki
Zdecydowanie pod
Dmucham na zimne
ołowiane drzwi.
Brak mi tchu,
a one
ani drgną.
Chciałabym rzucić
odrobinę światła
na podłogę;
namalować obraz –
lekką kompozycję
z promieni.
Zdecydowanie postawić
kropkę
pod i.
Tak.
Zdecydowanie pod.
Korci mnie
zbyt już dla mnie obszerna dusza wciąż mi pączkuje
jak ten worek pokutny w szwach mi pęka od grzechów
serce znowu okrawam bo obite się psuje
a od twarzy odkleja się atrapa uśmiechu
pod nogami z ołowiu droga plącze się w supeł
korci mnie by go posłać aż do diabła kopniakiem
by wyjść z siebie już wreszcie
by rozsadzić skorupę
by pokazać
to ja
figa z makiem
Początek jesieni w Sopocie
na skwerku jak kołek w płocie
w Sopocie
na ławce tkwił gość pod wpływem
wraz z piwem
i uparł się we mnie wlepiać
swe ślepia
gdy tam godzinę siedziałam
bez mała
spotkanie z miłą osobą
tuż obok
zaplanowałam po pracy
i cacy
umilić chciałam czekanie
czytaniem
ale zaczęłam się zwijać
bo pijak
posyłał mi wciąż buziaki
przez krzaki
mamrotał ochrypłym głosem
pod nosem
i z ławki powstał on w końcu
ku słońcu
do mnie udając się w drogę
po ogień
zadziwił się że nie palę
tak wcale?
i dodał jako suplement
komplement
żem najpiękniejszym z odcieni
jesieni…
…tutaj nastąpił moment poetyckiej zadumy mojego rozmówcy, który zaowocował głębokim, niemal egzystencjalnym pytaniem:
październik listopad… wrzesień
to jesień?
Agnieszka Smugła