Szarzało (proza-fragmenty) / Natalia Grudzień

0
180

ULA

Dom pani Uli był szorstki. Nie znajdowała się w nim nawet garstka aksamitu. Zewnątrz witała człowieka klamka chropowatym uściskiem. W środku mieszkało z kolei nieprzyjemne skrzypienie. Wystarczyło wejść do środka, by usłyszeć kakofonię domu. Skrzypienie podłogi. Schodów. Krzyk ciemnego zakamarka zapomnianego przez większość domowników. Pani Ula mimo tego opierała się o dom. Otulała się nim. Przykładała palec do ściany. Ocierała go o teksturę mieszkania. Z opuszka spływała wówczas wąska strużka krwi. Płynęła wartkim strumieniem przez pola, lasy, znajdując ujście w sąsiedniej wsi. Działo się tak za każdym razem, gdy tylko kobieta potrzebowała uścisku. Dom pani Uli nie różnił się specjalnie od innych domów. Był otoczony pnączami róż i pokrzyw. Wijące go kwiaty rozwijały swe pąki wraz z przypływem ciepła. Za każdym razem jednak zakochiwały się one w mroźnym podmuchu wiatru. Zbliżały się do niego, zamarzając. Pełnią lata można było więc oglądać jedynie ich kolce. Płatki upadały. Płynęły wraz z krwią. Pani Ula przychodziła do nich mimo wszystko. Wracała z torbą zakupów ze sklepu ogrodniczego. Pan polecał jej odpowiednią wodę. Nawóz. Ochronę. Kupowała wszystko po kolei, by następnie spędzać letnie popołudnia wśród cykania świerszczy i róż. Powietrze było wówczas gęste. Dom wdychał zapach czerwcowych nocy wśród zachodu słońca. Rosła w nim w tamtym czasie nostalgia. Gnieździła się gdzieś pośród szaf. Wchodziła do środka. Zamykała się. Przestrzeń domu tęskniła za ciepłą herbatą podawaną na stole kuchennym. Za żylastą dłonią stukającą o blat. Szorstkim dotykiem. Ktoś bowiem zniknął. Uporczywie go nie było. Co miał począć dom? Chwilę się chybotał. Przewracał. Byle wiatr sprawiał, że jego struktura się zmieniała. Był niczym topniejący się lód trzymany w dłoniach dziecka upalnymi dniami. Przyzwyczaił się do szorstkości. To tak jakby na stole przez dwadzieścia lat stał wazon babci i nagle miałoby się go podmienić. Byłby obcy. Nie ten co trzeba. Nieprawdziwy. Z tego też powodu klamka dalej witała się szorstko. Nie zważała na to, że kogoś może nie być. Dom wdychał zaś zapach nocy, wierząc, że właśnie w ten sposób dosięgnie do stanu ducha brakującego ciała. Pani Ula nie mogła uspokoić domu. Uparcie powtarzała niczym mantrę słowa z wiersza: „Uspokój się mój śnie. Jego nie ma. Choć jest”. Zerkała zza okno. Widziała przed sobą jabłoń. Powoli wstające słońce rozciągające jeszcze swe promienie. Przeciągało się ono leniwie. Dzień się budził.

STANISŁAW

Domem pana Stanisława była jabłoń. W tamtej chwili staruszek znajdował się w ogrodzie. Wychodził rano tuż przed pracą, jeszcze zanim jego ukochana otworzyła oczy. Spoglądał na siebie w odbiciu drzewa. Mył twarz. Golił się. Wdychał przy tym zapach zgniłych liści, a następnie kierował się do domu w stronę kuchni. Promienie słoneczne właśnie tańczyły jako stworzony przez siebie cień wokół kuchenki. Poruszały się zwiewnie niczym baletnice. Pan Stanisław spoglądał na nie. Uśmiechał się. Następnie nalewał wody do czajnika. Wsypywał do kubków kawę bez cukru. Zaparzał napój i zanosił do łóżka. W tamtej chwili spoglądał na ukochaną. Delikatnie potrącał ją za ramię, by za moment oboje mogli przyłożyć kawę do ust. Mężczyzna zerkał na kobietę. Spoglądał prosto w jej oczy, mając nadzieję, że zasmakuje jej tak jak za pierwszym razem, gdy zaprosił ją do kawiarni i nerwowo próbował spleść ich dłonie w jedność. Po chwili widział, że jej smakuje. Jej kąciki ust podnosiły się ku górze. — Wszystko w porządku? – pytał jej, lecz nie słyszał odpowiedzi. Kobieta mieszkała bowiem w nieco innym świecie. Za każdym razem jednak pytał, mając nadzieję, że pewnego dnia chociaż skinie głową. Na razie wystarczał mu błysk w oczach i dotyk opuszków jej palców. Próbował także swojej kawy. Wzdrygał się jednak z każdym łykiem. Była gorzka. Niedobra. Nie słodził jej jednak. Jego żona nie mogła pić słodzonej. Nie chciał, aby była w tym sama. Tamtego dnia miał jeszcze trochę czasu. Umył naczynia. Przygotował jedzenie. Trochę sprzątnął. Popatrzył się na zegarek. Powinien się zbierać. Spojrzał się jeszcze raz na swoją żonę, a następnie pomógł jej wstać. Zaprowadził ją wówczas na zewnątrz. Usiedli razem na ławce tuż przy jabłonce. Liście stawały się bursztynowe. Żurawinowe. W powietrzu dało się wyczuć zapach dymu i wilgoci. Gnijącego świata mającego się odrodzić na nowo. Jabłka także zmarniały. Przybierały kolor wilgotnej kory drzewa. Powoli nadchodził ich koniec. Mężczyzna odnalazł jednak jedno lśniące jabłko na ziemi. Podniósł je. Wyczyścił. Pokroił i podał swojej żonie. Następnie ścisnął jej dłoń. Ucałował ją w policzek, a ona zaróżowiła się. Nadal milczała. Zamilkła już kilka lat temu. Nie wiadomo dlaczego. Na zewnątrz tańczył wiatr. Hulał pośród lasów. Był niczym siedmioletnia tancerka wkładająca na siebie po raz pierwszy baleriny. Kołysał się wraz z tchnienieniem natury. Jego krok był jednak niepewny. Wahał się pomiędzy stronami. Próbował zaprosić mężczyznę do tańca. On jednak odmawiał. Spieszył się. Następnego dnia wiatr był znacznie silniejszy. Dął tak, że pan Stanisław nie mógł wrócić z pracy. Czuł, jakby kończył mu się tlen w płucach. Nim doszedł do domu, jego skóra przypominała kość słoniową. Wszedł do środka. Poczuł zapach wilgoci dobywającej się ze ścian. Już miał wejść do salonu i powitać ukochaną, gdy przez okno do kuchni wpadły promienie słoneczne, oślepiając go całkowicie. Nic nie widział. Zatrzymał się w innym świecie, a w nim spotkała go bladość. Jego myśli powoli odsuwały się w cień. Wkrótce ujrzał tylko swoje odbicie poruszające się w dziwnym tańcu. To nie był chocholi taniec. Bardziej balet martwej gałęzi. Wkrótce stał się cieniem drzewa. Podrygiwał w bezgłośnym krzyku. Obracał się, aż pewnego dnia odsunął się w cień wraz ze słońcem. Jabłoń upadła. Pan Stanisław odszedł. Na ziemi pozostały tylko zgniłe jabłka. Nic poza tym.

ULA

Pani Ula widziała jabłoń powstałą w jej głowie. Tylko czasami jej wzrok się zmieniał i wówczas drzewo znikało. Odchodziło w próżnię. W końcu kobieta nie była pewna, czy ono jest, czy go nie ma. Było lato, a w porze słonecznego poranka pani Ula odczuwała zapach butwiejących liści. Wilgoci. Pożółkłych struktur drzewa jak starych kartek znalezionych na strychu babci. Na zewnątrz trwała cisza. Dzień jak co dzień. Kobieta mogła wyjść. Przewietrzyć się, a jednak w jej głowie powstawał krzykliwy bezgłos. Pukał do jej drzwi. Nie chciała mu otworzyć. Nerwowo ocierał się więc o klamkę. Następnie wchodził przez otwarte okno i bez żadnych skrupułów wtargnął do jej wnętrza. To było dość dawno. Nie pamiętała już tego zbytnio, choć przeżyła długie lata w bezgłosie. Do pewnego wietrznego dnia. Nie miała pojęcia, co to za dzień. Nie spoglądała na kalendarz. Niewiele rozumiała. Spała. Wędrowała po innym świecie, aż nagle zbudził ją trzask. Otworzyła oczy. Pobiegła zobaczyć, co się stało. Nie stanęła jeszcze w progu drzwi kuchennych, gdy usłyszała, że to jej własny wrzask. Miała więc głos. Słyszała go po raz pierwszy od dawna. A potem poczuła, jak tworzy się sztorm na jej policzku. Sięgnęła szybko po słuchawkę telefonu, a następnie uklęknęła przy ciele pana Stanisława. Dotykała go. Jego skóra była delikatna, tak jakby dopiero co wyszedł z kąpieli, a jednak przepracował cały dzień. Zdawało się jej, że czuje jeszcze jego powolny oddech. Unoszenie się klatki piersiowej. Mówiła coś po cichu, choć więcej łkała. Potem pozostała pustka. Przebłyski migoczącego światła. Głuchy krzyk.

DOM

Dom wyczuwał zmianę. Coś było nie tak. Pamiętał on woń potu i intensywnego zapachu żelu pod prysznic. Teraz pozostawał ten delikatny. Niedrażniący nosa ani głowy. Trudno było mu zajrzeć do środka. Pamiętał jednak dość dobrze barczystego, wysokiego mężczyznę z długimi włosami. W tamtej chwili pozostał zaś tylko jego cień. Wił się po mieszkaniu niczym wąż. Czasem tańczył wraz z ciszą. Próbował objąć jedną ze ścian. Powstała z niego materia zrywała odpadki tynku. Powodowała, że ściana zaostrzyła się coraz i coraz to bardziej. Cień przytulał się tak jak dziecko do matki. Miał wrażenie, że będąc już w objęciach domu, jest bezpieczny. Przymykał powieki. Już miał odejść na drugi brzeg, gdy zostawał. Nie widział swojej żony. Wierzył jednak, że jest. Niekiedy malował obraz w swojej głowie. Wówczas żona była przy ścianie Gładziła go po twarzy. Cień z kolei go szczypał.. Był to tylko obraz. JESIEŃ Jesień w tym roku przyszła dość wcześnie. Przygotowała się może nawet odrobinę za szybko. Z tego powodu wyjąwszy buty, wsiąknęła w ciało pani Uli i jej domu. Włosy kobiety pachniały październikowymi, bursztynowymi liśćmi spadającymi z drzew. Dom butniał. Zbierał w sobie jezioro łez. Deszczu. Dymu. Zaczął się chybotać od byle wiatru. Dla niego trwała już ciągła jesień.

REMA

Remę nazywano osadą. Mieszkała ona w środku lasu, żywiąc się powietrzem napełnionym zapachem rozkwitającej trawy. Butwiejących liści. Żywicy pozostawionej na drzewach. Wieś nie potrafiła zachować takiego spokoju, jaki miał w sobie las. Rema próbowała go naśladować. Oddychała pomału. Delikatnie. Bez zbędnego pośpiechu. Liczyła do dziesięciu. Brała wdech. I wydech, tak jak robi to dziecko. Tylko że pośród całego szumu wiatru, gdzieś w środku Remy zbierał się huragan. Mieszkał w niej niepokój. Mrok. Ciemność. Mieszkańcy nie rozróżniali tego. Wierzyli, że Rema i las stanowią jedność. Nie spostrzegli nawet, że są ze sobą osobno. Byli zimnym i ciepłym światłem. Nieodłącznym mrokiem i jasnością. Yin-yang. Rema gościła właśnie lato. Żegnała jesień dość często w swoim życiu, a jednak za każdym razem tęskniła tak samo boleśnie. Serce rozdzierało się jej jak tak, jakby odchodziła od niej jej pierwsza miłość. Rankiem nakładała na twarz uśmiech. Wiedziała, jak ułożyć rysy twarzy, by smutku nikt nie zauważył. Dopiero późną nocą gryzła z bólu ręce. Umierała z miłości.

CZERWCOWY TANIEC

Czerwcowe dni płynęły wówczas leniwą falą. Sunęły się po zegarku nieco ospale. Niekiedy uderzały nie w tę godzinę, co należało. Innym razem zmieniały ruch koła. To wszystko przez oświetlające je słońce. Złociste promienie sączyły swój blask do pokoju. Do Remy. Do pani Uli, a nawet do cieni, w tym do tańczącego pana Stanisława. W końcu spotkały się z soczysto-zielonym dywanem na łące. Siadały. Spoglądały na człowieka. Na jego świat. Były gdzieś wewnątrz niego. Podróżowały po jego organach. Myślach. Słyszały cykanie świerszczy. Delikatny podmuch wiatru tańczący wśród innych roślin. Początkowo było to leniwe kołysanie się drzew. Z czasem jednak wzbierał się w nich chłód. Wtenczas obejmowały dni duchy. Tak twierdziła pani Ula. Mówiła, że to z ich niematerialnej struktury powstaje mróz. Czerwcowe dni nie sprzyjały duszom. Co innego jesień. Ona była ich domem. Czerwiec był wonią traw. Truskawek. Świeżego podmuchu wiatru. Ciemne włosy pani Uli jaśniały. Pachniały długą romantyczną nocą wśród zachodu słońca. Jej dłonie pokrywał wiśniowy sok. Zbierała w sadzie owoce. Przypominała nieco starszą panią lato ciałem zmieszaną z jesienną panią duszą. Czerwcowe dni płynęły tak samo. Pani Ula wchodziła na pokład, nie pamiętając dokładnie, jak i kiedy. Obracała się wokół tych samych kierunków. W tę i z powrotem. Budziła się jeszcze przed wschodem słońca, gdy Rema jeszcze nie wstała. Witała wówczas ziemię zaspaną. Nieprzygotowaną. Szła do kuchni. Wstawiała wodę na herbatę. Następnie wyjmowała z przystawki konfiturę i smarowała nią kromki chleba. Gdy posiłek okazywał się zbyt mały, dokładała sobie herbatników ze specjalnej szafki dla gości. I tak nikt nie przychodził poza tęsknotą, bólem, nostalgią. One zaś nie jadły. Karmiły się ludzkim losem. Cyframi na wadze. Skórą. Pani Ula nie dawała się im. Udawała się do ogrodu. Przynosiła wszystkie potrzebne narzędzia. Spoglądała na świat topiący się w porannym słońcu. Zdążyła na poranny spektakl świata. Następnie pracowała, wsłuchując się w ciszę. Każdego ranka wymyśliła coś nowego. Tutaj trzeba było przestawić kwiaty. Tam rozkopać ziemię. Przesadzić roślinę. Podlać ją. Otoczyć miłością. Zebrać owoce. Był ostatni dzień czerwca. Wiatr delikatnie podmuchiwał w plecy pani Uli. Owady latały nisko nad ziemią, nie mogąc wzbić się ku górze. Powietrze było nasiąknięte wilgocią. Kobieta zbierała wówczas wiśnie. Już miała zerwać ostatnią gałąź, wrzucając owoce do wiadra, gdy poczuła kroplę deszczu spadającą na jej dłoń. Przeklęła coś pod nosem, tak że nikt nie usłyszał. Wzięła wiadro. Schowała się w domu. Zaraz po tym na zewnątrz przetoczyły się błękitne łzy nieba uderzające z coraz większą siłą. Pani Ula nie spoglądała na swoje ręce. Nie zdążyła nawet zamknąć dokładnie drzwi. Odłożyła wiadro. Następnie popatrzyła się na zewnątrz. Świat zdawał się posępnieć. Odchodził. Oddalał się w cienie. Chciała go zatrzymać. Wiedziała, że przecież gdzieś w środku jesieni jest Stasiu. W tamtej chwili pobiegła jak najszybciej po latarkę. Wywróciła przy tym niechcący kilka książek. Zeszytów. Zdjęć. Znalazła. Wróciła więc do kuchni. Włączyła światło. Następnie spojrzała się na ścianę. Nie zastanawiała się nad tym nawet dłużej. W ciszy rozedrgała się melodia bezgłosu. Takt trzy czwarte. Muzyka na kształt walca. Kobieta okręcała się wokół ciszy. Kakofonicznej nicości granej na strunach gitary. Próbowała stanąć na palcach. Wygiąć plecy do tyłu tak, aby ją złapano. Widziała swoje odbicie. Tańczyła z nim, wierząc, że cień Stanisława zjawi się tuż koło niej. Wkrótce bezdźwięk stawał się coraz bardziej namiętny. Jego dźwięki układały się w pożądliwy dotyk ciała. Kobieta zbliżała się do domu. Dotykała dłonią tynku. Ocierała się o niego. Przykładała palec do ust, a następnie do ściany, mając nadzieję, że wkrótce ujrzy mężczyznę. Na ścianie malowała się jednak wiśniowa barwa. Wkrótce ciekła stamtąd krew. Wiła się wąską ścieżką po domu. Kobieta myślała, że to wszystko przez wiśnie. Melodia weszła do jej wnętrza tak głęboko, że nawet nie czuła bólu. Strużka płynęła zaś po domu. W końcu wyszła na zewnątrz przez otwarte drzwi. Płynęła po Remie. Wszystko płynęło. Ruchy pani Uli. Świat. Dom. Rema. Tylko ściana – ona trwała w ciągłym bezruchu.

STANISŁAW

Letnie powiewy wiatru nie zachęcały pana Stanisława do tego, by wracał na ziemię. Było mu duszno. Ukrywał się za kuchenką w kuchni, tańcząc od czasu do czasu. Przyciskał ucho do ściany. Nasłuchiwał kroków. Odgłosu stukania deszczu o parapet. Przypominał sobie wówczas ten jakże piękny wiersz: O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny. Widział gdzieś w swoich myślach Ulę. Bał się, czy aby na pewno sobie radzi. Czekał na nią. Pewnego dusznego dnia, poczuł ulgę spadającą mu na barki. Przerwał swój taniec. Przyłożył ucho do ściany. Poczuł znajomy oddech. Dotyk. Nie był to tynk. Ściana. Kuchenka. Znał tę szorstkość połączoną z potem. Niespokojny wdech i wydech. Czuł duszę Uli. Ocierał się o ścianę. Wołał ukochaną. Byli jednak w innych światach. Wkrótce zabrakło mu oddechu. Pan Stanisław znów zaczął tańczyć w bezgłosie. Czekał na jesień, gdy świat razem z nim obróci się wokół Remy. Na razie pozostawał sam. Czekał, aż Ula przyjdzie. Nie nadchodziła.

ŚCIANA

Ściany domu pani Uli i Stanisława rozdzielały dwa światy spotykające się w kuchni. Ocierające się o nie ciała sprawiały, że coraz więcej w nich było szorstkości. Dłonie, usta, plecy zrywały bowiem ze ścian delikatną powłokę farby. Pozostawał tylko szorstki tynk. Pani Ula ocierała się o niego tak, jakby sprawiało jej to przyjemność. Płynąca z jej ciała krew świadczyła jednak o czymś innym. W tamtym momencie była krwią. Strużką płynącą przez wieś. Nie była ciałem. Nawet człowiekiem. Płynęła. Widziała świat w ciągłym ruchu fal, podczas gdy jedna, jedyna ściana trwała w bezruchu. Przeszkadzała jej przejść. Była ogromną falą pochłaniającą ją bez reszty. Próbowała tańczyć. Dotykać skaleczonej duszy. Okaleczonego świata. W końcu widziała jedynie białą ścianę. Spojrzała się na nią. Już jej nie było. Nie było nikogo. PAN STANISŁAW — Nie rób tego! – krzyczał pan Stanisław zza kuchenki – Ulu, proszę cię. Idź spać. Zaparz sobie herbaty. To jeszcze nie pora. Wypowiadał te słowa ze łzami w oczach. Czuł, jak jego policzki stają się mokre. Wilgotnieją. Są bliższe jesieni. Po chwili ujrzał tylko strużkę krwi wypływającą zza ściany. Nie rozumiał, co się dzieje. Przeraził się jednak. Pobladł, choć był tylko duchem. Ściana stawała się czernią. On zaś zasypiał. W swoich myślach słyszał jedynie kołysankę śpiewaną niegdyś przez jego babcię. Coś o kocie kulawym. Gwiazdach. Ochrypły głos babci nie pasował jednak do tworzącej się rzeki krwi. W końcu zamoczył palec w gęstej, bordowej cieczy. Ujrzał wówczas Ulę. Była taka jak zawsze. Piękna. Z szerokim uśmiechem na twarzy i iskrą nadziei w oczach. A więc to pora – rzekł sam do siebie. Objął ją. Ucałował. Usnął.

TAŃCZĄCA JESIEŃ

Październikowy wiatr wtapiał się we włosy przechodniów. Wchodził pomiędzy proste pasma, a także przez loki. Tańczył, roztaczając się dookoła jeziora, lasów i wsi obok. Nie zważał na nietakt. Na brak muzyki. Na zimno wytwarzane przez niego. Zdawał się cieszyć jak dziecko ukrywające się zza drzewo, gdy pozostali liczą. Jeden. Dwa. Trzy. Cztery. W końcu znudził mu się samotny taniec. Zwolnił. Przystanął. Próbował zaprosić innych do tańca. Wyciągał swą liściastą dłoń. Ludzie jednak spieszyli się zbyt mocno. Pozostawał zupełnie sam. To nie był ten sam krok. Czuł, że zamieszkał we wnętrzu mnóstwa osób, a jednak nikt nie wpuścił go bliżej. Odszedł więc. Osierocił bursztynowe liście. Krzewy o żurawinowej barwie. Remę. Przemknął ukradkiem i nie chciał powrócić. Rema napełniła się w tamtym czasie łzami. Nie wiedziała, skąd one przebywają i jak je zatrzymać. Były jak potok. W końcu nabrzmiała wilgocią. Zwróciła ją światu. Powietrze było mokre. Lepkie. Gęste. Na drzewach coraz częściej spoczywały srebrne krople smutku. Spadały co jakiś czas, zastępując się nowymi. Tak też upływał czas. Nie było bowiem zegara. W Remie nie dało się usłyszeć dudnienia wskazówek. Tylko powolne krople uderzały co chwila. Świat pustoszał. Wszystko zmieniało się wieczorem. Jesienny podmuch wiatru zdawał się wówczas budzić z porannej drzemki. Już nie prosił do tańca, a wyciągał ludzi z domów. Trzymał ich za dłonie. Nie pozwalał wyrywać się z objęć. Był agresywny. Nieprzyjemny. Pełen chłodu. Porywczości. Zbierał ludzi ze sobą. Ustawiał ich w kole. Grał melodię przepełnioną wilgotnymi nutami. Jesiennymi bursztynowymi liśćmi. Następnie wymuszał powolny krok skierowany ku drugiej osobie. Dmuchał w wyziębłe ciała pozbawione ducha. One zaś tańczyły. Krążyły dookoła niczym w przedszkolu, jak w tej grze z kółkiem graniastym. Tylko że gra miała teraz inne zasady. Tamtego wieczoru mgła uniosła się nad Remą. Splątała przestrzeń dookoła. Weszła pomiędzy dłonie. W końcu pozostała kropelką potu spływającą po czole. Taniec był bowiem energiczny. Pełen werwy. Niektórzy nie wytrzymywali napięcia. Odchodzili już wraz z drgającym wiatrem. Podobnie było z panią Ulą i panem Stanisławem. Początkowo kręcili się wraz z innymi z pasją. Jednak z czasem zabrakło im tchu. Odeszli na bok. Wiedzieli, że wszystko toczy się tak samo. Każdy z nich zatańczy z cieniem. Wiatrem. Zmęczy się. Pójdzie w swoją stronę. Bal się wkrótce skończył. Nastąpił ranek. Pani Uli i pana Stanisława już nie było. Nie tańczyli ze sobą. Gdzieś w oddali dalej piał kogut. Słońce zdawało się przygrzewać liście o barwie suszonej żurawiny. Pozostała tylko nuta wilgoci. Jesień odchodziła. Przerwała swój taniec.

JABŁOŃ

Jabłoń mieniła się wśród złocistego słońca. Zdawało się jej, że nic się nie zmieniło, a jednak wkrótce odczuła boleśnie chłodny podmuch wiatru. Nie było to już ciepłe dmuchnięcie w jej liście. Co prawda rozwijała swe kwiaty. Otoczyła się nieskazitelną bielą. Zapachem rozpylających się nasion. Wiosną. Mimo to gdzieś w głębi swych korzeni uczuła brak. Nikt na nią nie spoglądał. Nawet nie zastanawiano się nad jej sensem istnienia. Już nikt nie pytał jej, jak przeżyła noc i huragan. Nie spotykała na sobie spojrzenia przechodniów. Nic więc dziwnego, że wkrótce obumarła. Jej kora marszczyła się. Kurczyła. Szarzała. Na koronie spowijał się kurz. Była niecodzienną falą. Złamała się. Odpłynęła. DOM W odwiecznym tańcu jesieni nie uczestniczyły rzeczy. Mieszkały one wewnątrz domu, nie rozumiejąc, dlaczego ludzie tak łatwo dają sobą dyrygować. Z drugiej strony to one były niewolnikami. Poczuły to dopiero po kilku dniach, gdy nie widziały twarzy ich najbliższych. Na ich powierzchni nie spoczywał dotyk. Nie miały celu. Czekały na Godota. Rozmawiały ze sobą. Książki co prawda nie rozpadały się. Kubki dalej stały na swoim miejscu. Pani Ula i pan Stanisław osierocili je z dnia na dzień, a one nie wiedziały, co ze sobą począć. Nadchodziło lato. Przedmioty nieustannie wierzyły, że jeszcze tylko minuta czy sekunda i pani Ula przywita je uśmiechem. Pan Stanisław opowie żart. Zamiast tego witały je jednak letnie promienie słońca przygrzewające ich strukturę. Czuły lepkość. Spływający po nich pot. Za oknem dostrzegały dorastającą zieleń. Wyrastające słoneczniki. Cytrynową barwę przepełniającą najciemniejsze zakątki. Światło zdawało się wówczas nie dochodzić do domu. Z tego powodu wkrótce zarosło mrokiem. Oddychało bólem, aż pewnego dnia drzwi się otworzyły. Książki i kubki usłyszały kogoś głos. Była to jednak obca melodia. Niosła w sobie nadzieję. Radość. To nie był wilgotny baryton ani sopran splątany zapachem zgniłych liści. Była to wiosna. Lato.                                                                                                                                                                        Natalia Grudzień 

 

Obraz wyróżniający: Jabłonie. Pixaby