Pracownia Buniego

0
1141

Kilka uwag wstępu

Dzisiejsze media często opisują rzeczywistość PRL-u spłaszczając, moim zdaniem, obraz tamtych czasów. Inna, bowiem, była rzeczywistość okresu terroru i rewolucji czasów blisko powojennych, inna lat sześćdziesiątych, jeszcze inna lat siedemdziesiątych i późniejszych. Poniższe opowiadanie odnosi się do lat siedemdziesiątych, to czas mojej młodości. Urodziłem się w 1951 r. sześć lat po wojnie, jeszcze w czasach mojego dzieciństwa panował komunistyczny terror, ale będąc w „pieluchach” oczywiście nic o nim wiedzieć nie mogłem. Zresztą radio, prasa (telewizji wówczas jeszcze w Polsce nie było) były pod pełną kontrolą.  Zmiany nadeszły w Polsce  dopiero w 1956 roku, trzy lata po śmierci Stalina. Do tego czasu metodą prowokacji, nadużyć, a nawet mordów „sądowych” i bezpośrednich, spacyfikowano całą opozycję. Od tego czasu wcześniejszy terror łagodniał, totalitarne państwo stopniowo zmieniało się, przechodziło do systemu autorytarnej dyktatury. Od mniej więcej połowy lat sześćdziesiątych życie organizowało się na nowo. Oczywiście wciąż działali tzw. „inżynierowie społeczni”. Początkowo tzw. „odwilż” była sterowana. Na przykład „Klub Krzywego Koła” zakładany był przecież przez wierne Moskwie, zasłużone w niszczeniu polskich patriotów, elity, w tym agentów służb aparatu bezpieczeństwa PRL. Mało kto z nas, urodzonych już po wojnie, zdawał sobie sprawę z toczącej się wewnątrz struktur władzy walki frakcyjnej. Mało kto wiedział też o tym, że „komuniści” wciąż próbowali budować społeczeństwo według przyjętych przez siebie zasad. Dotyczyło to np. budowania tzw. elit. Mając dostęp do informacji „władze” mogły kierować karierami „zwykłych ludzi”. W systemie, który nazwałem „feudałkomunizmem”, byli bowiem lepsi i gorsi. Na szczęście przyjęte przez „komunistów” założenia nie mogły się sprawdzić. W społeczeństwie zindustrializowanym, zurbanizowanym, wykształconym, nie sposób wprowadzić zasad feudalnych. Poczucia wolności wpisanego w naturę człowieka złamać nie sposób. O awansie społecznym decyduje przede wszystkim talent, zdolności organizacyjne, przedsiębiorczość, pracowitość… budowanie hierarchii społecznej według pochodzenia (powiązania z elitami panującymi) musi prowadzić do klęski całego społeczeństwa. Zresztą i wewnątrz elit feudalnych (w tym wypadku feudałkomunistycznych) toczyła się walka o władzę. W mojej ocenie w latach siedemdziesiątych w naszym kraju nie było opozycji, wielu dziś tak się określających to osoby należące do tzw. frakcji, powiązane, z „obozem władzy”. Wystarczy prześledzić życiorysy ich rodzin. Ich celem było nie tyle wprowadzenie w naszym kraju systemu demokracji (czyli równości i wolności), co przejęcie władzy. Zarówno rządzący, jak i tzw. „opozycja” jeździli po wskazówki do Moskwy. Przypomnijmy sobie, kto mówił o tzw. „prawdziwym socjalizmie”, „socjalizmie z ludzką twarzą”. To słowa, chodziło o to, by odsunąć od władzy „ich”, po to byśmy rządzić mogli „my”. Przypominam sobie kolejne hasło „wasz” prezydent, „nasz” premier. Wasz, nasz, czyli czyj? Taką to demokrację wyobrażali sobie tak zwani „opozycjoniści”. Pozostała część społeczeństwa stopniowo się organizowała. Po przesiedleniach, często wyzuta z majątku zdobytego przez dziadów i ojców, szukała swej drogi w tak złożonym świecie. W świecie powszechnej biedy, wiedząc już, że gdzieś („na Zachodzie”) można żyć inaczej, mając często kompleks tej właśnie biedy wobec innych, żyjących „normalnie”. Próbowaliśmy i my żyć „normalnie”. Próbowaliśmy, ale czy było to możliwe, czy nam się to udawało? Rok temu wydałem tomik opowiadań „Lata siedemdziesiąte”. Próbuję w zamieszczonych w nich opowieściach, co nieco opowiedzieć o tamtych czasach…

 

Pracownia Buniego

Pomysł rzucił Wojtek. To on zaproponował, by wykonać i zamieścić tablicę pamiątkową na kamienicy, w której w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych swą pracownię miał Buni. Wojtek był w latach dziewięćdziesiątych stałym kompanem tego  artysty, jak mawiano również „gdańskiego kloszarda”. Prawie codziennie można ich było wówczas zastać, latem na tarasie, a w innych porach roku wewnątrz „Istry”. Lokalu, w którym spotykała się ówczesna tak zwana bohema Gdańska. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych XX wieku pozostałości tzw. „gdańskiego środowiska” spotykały się już w „Istrze” mniej często. Pojawiło się bezrobocie, kryzys, nawet bieda. Nie każdego było stać na coraz droższe piwo w lokalach. Spotykano się albo na ławkach stojących na przedprożach nieodbudowanych do dziś po zniszczeniach wojny kamienic, które kiedyś stały pod koniec ul. Św. Ducha, lub w prywatnych mieszkaniach.

Wcześniej, w latach siedemdziesiątych ani osiemdziesiątych Wojtek nie bywał w gronie spotykających się w gdańskich lokalach artystów, nie bywał też zbyt często w dość licznych na Gdańskiej Starówce pracowniach artystycznych, nie widywano go wówczas wśród twórców i kręcącej się wokół nich studentów i innych młodych ludzi, a także niektórych rzemieślników, którym imponował ten świat. Ukończył wprawdzie Liceum Plastyczne w Orłowie, ale zaraz potem znalazł wygodną pracę „plastyka” w OPRF-ie (Okręgowym Przedsiębiorstwie Rozpowszechniania Filmów). Jego praca polegała na zajmowaniu się reklamą w kinie „Leningrad”. Po prostu rozwieszał plakaty i wymieniał zdjęcia z kolejnych filmów w gablotach. Ożenił się i przez lata toczył wygodne życie mieszczanina. Czasami wpadał do „Istry” na piwo i tam zapewne już w latach osiemdziesiątych poznał Buniego, ale początkowo ich znajomość nie była zbyt bliska. Wojtek miał jednak wciąż ciągoty artystyczne. Pamiętam, że po wydaniu tomiku moich opowiadań zaprosił mnie do swego mieszkania na skromne – jak mówił – przyjęcie.  Pamiętam to spotkanie tym bardziej, że to właśnie wówczas miałem po raz pierwszy możliwość „sikać na Lenina”. Wojtek namalował jego portret na dnie sedesu. Zaskoczyło i dziwiło mnie to bardzo, tym bardziej, że było to wkrótce po zniesieniu „Stanu wojennego”. Dopiero później zrozumiałem, że mógł sobie na to pozwolić. Był z pochodzenia Rosjaninem, synem białogwardzisty. Portret jego ojca w mundurze białogwardzisty dostrzegłem w czasie późniejszych wizyt w jego mieszkaniu. Było to niewielkie zdjęcie, wisiało na ścianie pomiędzy dwoma wysokimi oknami. Żona Wojtka była kierowniczką TPPR (Towarzystwa Przyjaźni Polska Radzieckiej), on zapewne współpracował ze służbami. Nie tylko rosyjscy komuniści znaleźli swoje miejsce w Polsce, nacjonaliści także. Współpraca Wojtka ze służbami, jeśli taka była, nie mogła być jednak zbyt znaczna, gdyż od końca lat dziewięćdziesiątych żył właściwie w biedzie. Kina sprywatyzowano, OPRF rozwiązano. Etat plastyka w epoce rozwoju informatyki, cyfryzacji, nie był już potrzebny. Wojtek stracił pracę, a do wieku emerytalnego i uzyskania praw emerytalnych brakowało mu jeszcze kilka lat. Bieda okresu przemian dotknęła zresztą nie tylko jego. Tak… naprawdę wielu nie było stać na zakup piwa w lokalu. Może to z powodu tego kryzysu Wojtek się rozwiódł. W każdym razie, gdy ponownie znalazłem się w jego mieszkaniu był już sam.

To u Wojtka spotykaliśmy się w na przełomie wieków. Ci, którzy dożyli tych czasów. Wielu bowiem już odeszło, zwłaszcza ci, których ceniliśmy w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych najbardziej. Buni – rzeźbiarz i ceramik, Mietek – poeta i malarz, Rysiu – wybitny grafik. To u Wojtka piliśmy składkowe piwo tocząc nieustanne dyskusje o sztuce, polityce, życiu. Wspominając naszych dawnych znajomych często mówiliśmy o Bunim, który sam był duszą towarzystwa, a którego pracownia na parterze kamienicy przy ulicy Kaletniczej była w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych jednym z centrów życia artystycznego Gdańska. To Wojtek rzucił pomysł tablicy dla Buniego. Kilka lat wcześniej doprowadziłem do powstania tablicy pamiątkowej poświęconej pamięci Ryszarda Stryjca. Portret Rysia na tablicę rzeźbił Buni. Któregoś dnia Wojtek zaproponował, że zaprojektuje tablicę poświęconą Buniemu. Powiesimy ją na kamienicy, w której była jego pracownia, postanowiliśmy.

Nie byłem entuzjastą tego projektu, ale skoro tak zwane środowisko szybko je wsparło i ja postanowiłem się doń włączyć.  Wojtek przygotował projekt i gipsową matrycę, jego goście znosili mosiężne śruby, które po przetopieniu miały stanowić materiał potrzebny do wykonania odlewu. Zaproponowałem, że ja zajmę się montażem. Pożyczę i przywiozę rusztowania i wspólnie z Darkiem zamontujemy już gotową tablicę.

Wreszcie tablica została odlana. Przywiozłem swoim Ducato pożyczone od mego sąsiada, murarza rusztowania, które dość sprawnie rozstawiliśmy przed kamienicą, w której biesiadowaliśmy wraz Bunim, w której była jego pracownia. Wespół z Darkiem rozpoczęliśmy montaż. Nie szło nam to najlepiej, w zapale pracy nie zauważyliśmy nawet, że pierwotnie montowaliśmy tablicę myląc jej dół i górę. W końcu jednak udało nam się ją zamontować. Wisi tam do dzisiaj.

Buniego poznałem w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych. Usłyszeliśmy o nim od Błażeja. Tamtego wieczoru spędzaliśmy czas w mieszkaniu Jurka przy ulicy Św. Ducha. Graliśmy w karty, rozmawialiśmy. W trakcie rozmowy Błażej wspomniał o Bunim. To bardzo ciekawy człowiek, ma pracownię niedaleko, na Kaletniczej, przy wyjściu z kina „Leningrad”. Powiedział. Może nas do niego zaprowadzić. Dodał. W karty grywaliśmy dość często, wizyta u jakiegoś ciekawego człowieka, artysty, wydała nam się bardziej interesująca.

Pamiętam tę pierwszą wizytę w pracowni Buniego z dwóch powodów. Pozostał mi w pamięci sam fakt wejścia. Była niedziela, dzień wcześniej Buni zgubił klucze i mogąc wymienić zamek dopiero w poniedziałek musiał znaleźć tymczasowe rozwiązanie. Wchodził do swej pracowni przez okno. Tą drogą, po dość grubej desce pożyczonej przez niego na te dwa dni ze stojącego ciut obok rusztowania, weszliśmy tam i my. Jak dowiedziałem się później Buni miał inne wyjście, mógł zwrócić się o pomoc do ówczesnego współlokatora tej pracowni, innego rzeźbiarza, ale ich relacje nie były najlepsze. Była to stosunkowo duża pracownia. Pokój, w którym przyjął nas Buni był niewielki. Mieściło się w nim tylko łóżko, mała meblościanka, stolik i dwa krzesła. Pokój ten miał być w swym przeznaczeniu zapewne pomieszczeniem socjalnym, ale po rozwodzie Buniego z jego pierwszą żoną i jego przeprowadzce z Sopotu do Gdańska stał się jego mieszkaniem. W tym czasie należała do niego też jedna ze znajdujących się po przeciwnej stronie pracowni. Ta była znacznie większa, z dużym piecem ceramicznym po lewej stronie od wejścia i z dużymi wychodzącymi na ulicę Kaletniczą oknami. Znajdująca się za nią druga pracownia w tym czasie, jak wspomniałem należała do innego rzeźbiarza. Ten pod koniec lat siedemdziesiątych lub na początku osiemdziesiątych otrzymał własną samodzielną pracownię przy ulicy Mariackiej i odtąd obie pracownie znalazły się w posiadaniu Buniego. Należała, znalazły się w posiadaniu… posługuję się tymi słowami, gdyż ówczesne stosunki własności były odmienne od dzisiejszych. Rzeźbiarze, malarze uzyskiwali prawo do użytkowania pracowni od ówczesnych władz miejskich za pośrednictwem Związku Polskich Artystów Plastyków. Była to swego rodzaju dzierżawa, ale czynsz był naprawdę niewielki. Uzyskanie takiej pracowni było w jakiejś mierze uzależnione od przynależności do PZPR-u, jakichś układów, ale raczej towarzyskich. Buni był członkiem PZPR-u, ale ta kwestia nigdy nie pojawiała się w naszych rozmowach. Miał jednak jakieś wpływy w ZPAP, o czym może świadczyć ta anegdota:

       Do Buniego przyszedł pewien uważający się za artystę młody człowiek z prośbą, by ten wsparł jego wniosek o uzyskanie pracowni.

        – A jaki rodzaj sztuki pan uprawia? Czym się pan zajmuje? Spytał Buni.

        – Jestem zwolennikiem antysztuki. Odparł zainteresowany. Nie miałem możności poznania go osobiście, nie wiem, więc co miał wówczas na myśli… może był jednym z tych artystów, którzy szukali swej drogi w konceptualizmie… Jeśli nawet tak było, to źle trafił. Buni był tradycjonalistą, w sztuce cenił przede wszystkim talent i idee.

A, w takim razie to ja mogę pana wesprzeć tylko w sprawie pozyskaniu antypracowni, odparł. Wniosku do ZPAP o przydział pracowni dla zainteresowanego Buni nie podpisał.

Drugi powód, który przyczynił się do zapamiętania tej wizyty to dyskusja, którą prowadziłem wówczas z Bunim. Toczyliśmy spór aż do czwartej rano. Pretekstem stały się albumy z reprodukcjami malarstwa i rzeźby, które leżały bezładnie na jednej z półek wspomnianej meblościanki. Nie pamiętam dokładnie jej przebiegu, była to zapewne dość chaotyczna rozmowa o sztuce, której tylko świadkami byli Jurek z Błażejem, którzy do naszej polemiki prawie się nie włączali. To dość częste zachowanie, próba rozpoznania. W kilku sprawach mieliśmy z Bunim odmienne zdanie, ale myślę, że jakoś sprostałem… Zyskałem jego szacunek, a był on przecież ode mnie znacznie starszy. Szacunek Buniego zyskał też Jurek, poeta z ogromnym poetyckim słuchem.

Z czasem staliśmy się z Bunim chyba przyjaciółmi… piszę chyba, gdyż nie lubię tego słowa… na tylu ludziach się zawiodłem. Nie, na Bunim nigdy. Zawsze mogłem liczyć na jego pomoc, on na moją również. Staliśmy się bardzo bliskimi kolegami i mieliśmy wielu wspólnych kolegów. Każdego dnia, a mówiąc dokładniej w każdej chwili dnia i nocy mogliśmy się odwiedzić, porozmawiać… zwrócić się do siebie o pomoc. Połączyła nas sztuka.

Buni był rzeźbiarzem i ceramikiem, później malował również bardzo interesujące obrazy, które miałem możność widzieć na kilku aukcjach charytatywnych w Restauracji Gdańskiej, lokalu państwa Lewandowskich, w którym była też siedziba stowarzyszenia Kiwanis International. Buni miał obok wielu talentów również zapał pedagogiczny. Kiedyś skierowałem do niego na nieodpłatne lekcje jedną z uczennic ze szkoły na Stogach, której talent dostrzegłem. Buni zgodził się ze mną i uczył ją rzeźby. Nie pomyliliśmy się. Skończyła później liceum w Orłowie i ASP w Gdańsku. Mnie Buni nauczył podstaw ceramiki. Tylko podstaw, w tej dziedzinie byłem bowiem kiepskim uczniem… nie miałem zresztą w tym zakresie żadnego talentu, ani też zapału. Zresztą nie była to typowa nauka… po prostu podpatrzyłem w jego pracowni tylko kilka podstawowych zasad tego rzemiosła… Nie tylko zresztą to… Bywając w pracowni Buniego poznałem Wojtka, bardzo przedsiębiorczego młodego człowieka, który nauczył się od Buniego podstaw techniki ceramicznej i dzięki temu już w 1975 roku zaczął sprzedawać ceramiczne koraliki na jednym z przedproży ulicy Mariackiej.

Podstawowe informacje o ceramicznym rzemiośle i wiedza, że można na tym zarobić bardzo pomogły mi w tamtym czasie. Zamówiłem u Buniego za stosunkowo niewielkie pieniądze wykonanie małego ceramicznego piecyka, później wraz z żoną lepiliśmy koraliki i chałtura ta stała się naszym głównym źródłem utrzymania aż przez dwa lata. Były to proste wyroby, ale wobec ówczesnego niedoboru rynku szły jak woda. Sprzedawałem je na stoisku przed jednym z przedproży przed kamienicą na Długim Targu, naprzeciwko pomnika Neptuna. Ówczesne władze miejskie nie zdawały sobie sprawy z tego, że nasze – bo żyjących z takich i podobnych przedsięwzięć w ówczesnym Gdańsku było nas kilkoro – zarobki są tak znaczne i bez trudu dawały zezwolenia na taki handel studentom.  Z czasem zajęcie to stało się jednak mniej popłatne… pojawiła się liczna konkurencja, koraliki z modeliny, wyroby ze skóry… W zajęciu takim swej drogi szukało bardzo wielu.

W podobny sposób Buni pomagał i innym, m.in. również Błażejowi i Stanisławowi, który zawdzięczał mu znacznie więcej. Buni dał mu w swej pracowni lokum i przez rok przygotowywał go do egzaminów w PWSSP. Nie każdy jednak potrafił docenić tę pomoc.

Buni nie zajmował się tego typu chałturą, choć i on czasami wykonywał miniaturowe kufelki-wisiorki. Niektóre z nich pokrywał szkliwem. Jego głównym źródłem dochodu była jednak wówczas rzeźba w bursztynie. Miał niezwykłe wyczucie tego materiału. Spod jego ręki wychodziły prawdziwe cacka, niektóre z nich można było przez krótki czas zobaczyć na stoisku Pracowni Sztuk Plastycznych w Zbrojowni. Krótko, gdyż szybko znajdowały swoich nabywców. Sam zamówiłem u niego rzeźbę Ledy z Łabędziem i kilka drobniejszych bursztynowych wyrobów, które wręczałem w prezencie mojej mamie i innym osobom z mojej rodziny.

Do stałych kolegów Buniego należeli też: Mietek– poeta i malarz, Ryszard – grafik, Jurek – poeta, Kajtek– rzemieślnik, który najpierw sprzedawał swoje wyroby ze srebra  z bursztynu na jednym z przedproży, a później szybko dorobił się pracowni przy ulicy Mariackiej i mieszkania na Głównym Mieście, Filip– który niestety zaliczył tylko rok lub dwa studiów medycznych i pozostał tylko jego dobrym kompanem i wielu innych mniej częstych gości naszych spotkań. Nasze bardzo częste spotkania niestety coraz częściej przekształcały się w alkoholowe biesiady. Ciekawe, wciąż bogate w rozmowy o sztuce, recytowanie wierszy… podpity Buni zawsze recytował wiersz Mietka „Palenie w piecu”, czym nas nieustannie bawił, gdyż jego interpretacja – zawsze miał na myśli swój piec ceramiczny – była bardzo odległa od interpretacji autora. Buni był zafascynowany twórczością Mana, często w rozmowach z Jurkiem wspominali o dyskusjach Settembriniego i Nafty z „Czarodziejskiej Góry”. Rozmowy były ciekawe, ale… w tym świecie pieniądz był dość łatwo dostępny, alkohol w tamtych latach nie był zbyt drogi… potrzeby w społeczeństwie też były ograniczone. Wielu ponadto chciało wejść do tego kręgu… alkohol stawał się do tego drogą najprostszą.

Od końca 1980 roku nasze kontakty stały się mniej częste. Zimą tego roku przeniosłem się do Warszawy. Nieco częściej spotykaliśmy się jeszcze do roku 1984, kiedy to Buni pomógł mi po raz kolejny. Będąc w trudnej sytuacji znalazłem w jego pracowni locum na ponad tydzień, w którym to czasie szukałem jakiegoś mieszkania i pracy, by na nowo urządzić się w życiu.  Dostałem mieszkanie i pracę w szkole na Żuławach, po roku ożeniłem się ponownie i zamieszkałem pod Gdańskiem. Niedaleko wprawdzie, ale do Gdańska wpadałem mniej często. Zajęty pracą w szkole oraz prowadzeniem własnej firmy, tym razem szyłem torby i plecaki, na kontakty towarzyskie miałem znacznie mniej czasu niż wcześniej.

Buni również się ożenił. Ponownie. Później – z drugiego małżeństwa – pierwsza córka, druga, trzecia. Jakoś starał się sobie z tym radzić. Miał przecież i trójkę dzieci z poprzednią żoną. Radził sobie tak jak każdy. Jako malarz, ceramik, jakieś chałtury… na jakiś okres zarejestrował nawet w swojej pracowni Janusza. Złotnika, który zarabiał przerabiając złote monety na pierścionki. To oczywiście poza fiskusem, legalnie był pracownikiem Buniego, uczył się ceramiki. Każdy musi jakoś żyć. Lata leciały i Buni musiał pomyśleć o zbliżającej się emeryturze. Od początku lat osiemdziesiątych Buni i jego rodzina posiadali już jedno i drugie pomieszczenie. Pracownia po drugim rzeźbiarzu została przekształcona na mieszkanie, w pracowni Bniego, ten zbudował antresolę… miejsca było nieco więcej.

Pracownia Buniego pozostała jednak ciągle jednym z głównych centrów życia artystycznego ówczesnego Gdańska. Prawdopodobnie gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych Buni zaczął organizować w swojej pracowni spotkanie literackie. O ile wiem wśród gości był między innymi Zbyszek Żakiewicz i Paweł Huelle. W jego pracowni jednak z powodu coraz trudniejszej jego sytuacji rodzinnej spotykaliśmy się mniej często niż poprzednio. Życie towarzyskie przeniosło się do lokali. Najpierw do restauracji „Jacek” w pobliżu Hali Targowej i Baszty Jacek, następnie do „Istry”, winiarni przy ulicy Piwnej.

Później nasze kontakty stały się jeszcze mniej częste. Między innymi dlatego, że Buni przeniósł się wraz z rodziną do wynajmowanego na Suchaninie domku. Pracownię utracił, gdyż po 1989 roku czynsze znacznie wzrosły i mając rodzinne zobowiązania Buni nie był w stanie ich opłacać. To tylko życie… nie każdy potrafi sobie z nim radzić.

Nie wspomniałem o tym dotąd, ale wielkie spustoszenie w psychice Buniego pozostawiła wojna. Wyrwany od najbliższych część dzieciństwa spędził w głębi Rzeszy, czasami opowiadał o swym pełnej wyrzeczeń powrotnej drodze do domu. Wojna pozostawiła mu jeszcze jedną straszną pamiątkę. Chorobę. Chorował na gruźlicę. W drugiej połowie XX wieku była to już choroba zaleczana, ale być może to właśnie ona przyczyniła się do jego przedwczesnej śmierci.

Buni był najbardziej utalentowanym artystą  jakiego poznałem. Potrafił na przykład w czasie jednego z naszych spotkań w „Klubie Literatów” w kilka minut, na kilku karteczkach narysować karykatury pięciu uczestników naszego spotkania. Oddając podobieństwo i charakter postaci. Jego nieliczne rzeźby ukazywały rękę „mistrza”. Niestety pozostało ich bardzo niewiele.  Pozostanie jednak na zawsze w mojej pamięci, myślę zresztą, że nie tylko mojej. Buni pomógł w swym życiu bardzo wielu.

Myślę, że tablica na kamienicy, w której była jego pracownia, a której pomysłodawcą był Wojtek, słusznie się jemu należy.

                                                                                              Piotr Kotlarz

Buni – Bronisław Tusk

Mietek – Mieczysław Czychowski

Rysiu – Ryszard Stryjec

Juerk – Jerzy „Hejnał” Kamrowski

Wojtek – Wojciech Rutkowski