Poszukiwacz szczęścia / Aleksandra Gałat

0
1685

Pan O. wielokrotnie próbował wyobrazić sobie szczęście. Wiele już razy w życiu swoim krótkim, oczy zamykał, słuchawki na uszy zakładał i ignorując brzmiącą w uszach muzykę, usiłował w sposób jakiś uosobić szczęście. Wyobrazić jego jestestwo, poczuć jego fakturę, zobaczyć, posmakować je. Byleby na chwilę. Krzyczeli wówczas za nim, że pijak, co na ławce zasną, że zamiast przykładnie pracować, oddaje się zajęciu durnemu, zajęciu, które na nic mu się zda. Mówili o nim, że głupiec, co życia poskładać nie umie, że lepiej gdyby zaczął jak obywatel każdy pracować, bo w istocie kontemplację na dno go sprowadzą. Twierdzili, że pewnie szlaja się po barach wieczorami, że narkoman. Którzyby wszakże inny, z zamkniętymi oczami na ławce parkowej siedział? 

Wyklinano siarczyście postać jego, ale Pan O. w bańce jakby, świat na około ignorował, głosy zbulwersowane, głosy ludzi znaczenia nie miały najmniejszego. Obrzucał ich tylko beznamiętnym, pustym spojrzeniem, wzdychał pod nosem i powtórnie oczy zamykał. Udało mu się pewnie przez lat wiele mur wokół siebie zbudować, zadań innych nie słychać nawet. 

Bo on miał zdanie zgoła inne niż tamte bluźnierstwa, co ludzie zwykli pod nosem szepczą. Uważał, że gdyby nie rytuał taki dziwny, zwariowałby już dawno. Ponieważ szczęśliwy nigdy nie był, a bez szczęścia przychodzi zwariować, musiał udawać i umysł oszukiwać. Innej opcji nie było, nie dla niego. A, że szczęścia nigdy nie doznał, jedyne, co mu zostało to wyobraźnia. Mówią przecież ci  sami ludzie, że wyobraźnia granic nie ma. Czasami wydawało mu się, że szczęście przybiera postać miejsca. Domu na wysepce, jakiejś odległej, domu drewnianego z oknami okrągłymi. O tarasie, z którego widok zachodzącego słońca wieczorami podziwiać można. Z fotelem bujanym, obrzuconym miękkim kocykiem. Z dywanami zamiast zimnych paneli. Z zegarem, co godziny wybija. Z zasłonami zielonymi, bo zielony uspokaja i uspokoi też z pewnością jego zabłąkaną duszę. Regały, na których powieści stare położono, zajmują bez wątpienia wnętrze sypialni. Łóżko pewnie wygodne, materac zapada się pod ciężarem ciała, inaczej niż jego stara kanapa. Żarówki rzucają przyjemny, żółty blask. Nie ma ludzi, nie ma nikogo, tylko dom na wysepce jakiejś odległej. I to szczęście. 

Innym razem był pewny, że szczęście przybiera postać jednego ze zmysłów. Może być dotykiem. Ciepłym, pocerowanym, starym, ale wciąż tym samym płaszczem, o który tak dbano, a który i tak się zniszczył. 

Może być wzrokiem. Widokiem wschodzącego słońca, delikatnie rzucającego pobłysk na twarz, rozświetlającego zakurzone kąty. 

Może być smakiem. Lodami pistacjowymi z polewą czekoladową i posypką z orzechów arachidowych, mieszanką cudowną tych wszystkich smaków. 

Może być słuchem. Dźwiękiem pianina na koncertach, w filharmonii, albo nawet w starej kawiarence, muzyką brzmiącą w słuchawkach lub dudniącą z głośników. 

Może być węchem. Zapachem porannego, lipcowego powietrza lasu, mchu, jakiegoś tam robactwa i świeżych, leśnych jagód. 

Momentami odnosił wrażenie, że szczęście to rzecz jakaś konkretna, bez której obyć się nie da.

Pewnie książka. Litery i historia w niej zawarta, sama treść. Fakt spojrzenia na znaki te dziwne, możliwość podziwiania ich niezwykłych kształtów, później odczytania. Powoli, na głos, akcentując każdą głoskę, każdą sylabę, każde słowo, każde zdania, akapit. Wszystko to potraktować z czułością należy, jak bóstwo najwyższe, najważniejsze. 

Albo zegar. Taki dostojny, elegancki, stary, niemal zabytek. Jego rytm wybijany bez ustanku, ciągle taki sam, niezmienny. Może i nudny. Wskazówki, co monotonnie poruszają się po tarczy, jakby próbując dogonić siebie nawzajem w zabawie komicznej. 

Albo obrazy. Każdy inny, dwóch takich samych znaleźć nie można. Każdy oryginalny, każdy mówi o czym innym. Są trochę jak niemi mówcy, bo chociaż nieustannie wypowiadają słowa, nikt ich nie usłyszy. Chociaż bardzo chcą, ich monologi nie wpadają ludziom do uszu, sami muszą zgadywać. 

Zdawało mu się nie raz, że szczęście też za czynnością się objawia. Że za sprawą czegoś, co robi się codziennie można szczęście zobrazować. I to pewnie kwestia jest indywidualna, jak cały ten temat zresztą. 

Gdyż jedni śpiewają. Na scenę wychodzą przez roześmiany tłum, sprawiają, iż tłum ten łzami zraz się zanosi. W gorącym świetle reflektorów, w białym blasku jarzeniówki twarz kąpią. Mikrofon łapią i usta otwierają, a innych to zachwyca. I sprawia im przyjemność. 

Ponieważ drudzy malują. W dłoni pędzel trzymają, suną nim po powierzchni białej, kolorami ją zapełniają. Uśmiechają się przy tym i śmieją jak dzieci maluteńkie. Radość sprawiają im te barwy i kreski, które usilnie pozostawiają ślad. I sprawia im to przyjemność. 

A trzeci z kolei z aparatem biegają. Od kwiatuszka do kwiatuszka, kucają przy każdym, oglądają z każdej strony, później przycisk naciskają. I znów podrywają się i biegną do kwiatuszka kolejnego. On też ładny jest, on też wymaga uwiecznienia. Tak twierdzą. I sprawia im to przyjemność. 

Pan O. jest pewny, że któraś z tych rzeczy może przynieść komuś szczęście. Jakiemuś człowiekowi, osobie jakiejś. Ale nie jemu. On, jakby inny, pomyśleć tylko może, bez przyjemności żadnej. Ni to miejsce, ni zmysły, ni rzecz, ni czynności to szczęścia mu nie przynosi.

Bo chociaż Pan O. głupi nie jest, myli się zupełnie, szukając szczęścia w wąskim tak zakresie. Bo chociaż przewidział w życiu swoim wiele tego jednego faktu odgadnąć nie potrafił. Nie domyślił się, że szczęście może przynieść mu osoba. 

Mimo całej swojej mądrości nie zorientować się, iż szczęście upragnione osoba mu przyniesie. Jedna, jedyna, tylko. Rude włosy, proste zupełnie zadbane, a jakże. Niski wzrost i nikła, drobna postura. Fikuśne kapelusze, piękne garnitury. Głos stanowczy i szorstki, ale delikatny na swój sposób. Uśmiech piękny, oczy o kolorze tafli laguny cudowne, prześliczne. 

Nie sądził, że szczęście przyniesie mu Pani N. Nie miał pojęcia, że jedna osoba zastąpić może miejsca, zmysły, raczy i czynności. Że stać się może szczęściem całym. 

Że dłonie splecione znaczą tak wiele. Że śmiech cichy może duszę uspokoić. Że kubek kawy z rana jest jak cały świat. Że kartka na lodówce, jakby list miłosny. 

Że rozmowy nocne, kiedy oboje  spać nie mogą. Że ciche słówka szeptane do siebie. Że koc na ramiona zarzucony. 

Że porozumiewawcze spojrzenie. Że kolacja na stole i ta rzodkiew na kanapkach, której nie lubi strasznie. Że posolona kawa. 

Że to wszystko może równe być szczęściu. A szczęście przynieść może osoba. Jedna, jedyna. 

I pewnie dlatego tylko, gdy Pan O. usłyszał dzisiaj: „Idę do sklepu. Co chcesz?”, mozolnie zwlókł się z kanapy, odłożył tomik wierszy i powiedział: 

– Idę z Tobą. 

Bo za osobą, która dała mu szczęście, był gotów skoczyć i w ogień.

                                                              Aleksandra Gałat

Obraz wyróżniający: Obraz Your coffee donations and likes 👍👍👍 are appreciated z Pixabay