Podziękowania dla Alberta Camus / Ofelia Olejniczak

0
485

Niebo za oknem było tej nocy nijakie, bezpłciowe, jak z resztą każdej nocy, gwiazdy zamarły od blasku latarni ulicznych, których żaden człowiek nie potrzebuje o za kwadrans trzecia. Zamiast cieszyć się bezkresnym, mistycznym i dotkliwym światłem gwiazd, człowiek wybrał jasne nieużywane ulice mordując tym samym wszelkie znaki od bogów. Nie wiem czy to było to, czy nieznośna cisza, czy może dręczące moją duszę wspomnienia o przeszłości i złudne wizje przyszłości; nie wiem co pchnęło mnie do samobójstwa.

A w zasadzie tylko chciałem je popełnić, byłem bliski, ale nie potrafiłem. Nawet jakbym odnalazł w sobie siłę na odebranie sobie życia to nie miałbym jak, nie mam czym. Tabletki? Nie mam żadnych. Nóż? Tępy i brak ostrzałki. Wanny brak, muszla klozetowa na tyle wąska i płytka, by nie dało się utopić. A skacząc z czwartego piętra, na którym znajduje się moje mieszkanie prędzej sparaliżowałbym swoje ciało przynosząc tragedię na moją rodzinę większą niż śmierć – ciężar kaleki. Nawet powiesić się nie mam na czym. Zrozumiałem wtedy jak absurdalna jest moja sytuacja, jak niedorzeczne jest to, że człowiek gotowy odejść nie może, brakuje mu narzędzia. Tak jak brakuje osobie w cierpieniu słów na opisanie jego kondycji, jest niemy, a musi krzyczeć; jesteśmy skazani na niemożność zakomunikowania co leży na dnie serca, które prędzej spetryfikuje się i obróci w proch niż wykrzyczy co mu doskwiera. Absurd, po stokroć absurd. Gdzie są moje myśli? Nie wiem, zgubiłem się w labiryncie swoich myśli. Nie wiem ile razy modliłem się do Boga przed snem, by ta noc była moją ostatnią. Byłoby to lepsze od samobójstwa – coś co przychodzi w stanie nieświadomości nie będzie bolało, świat nie przewinie ci się przed oczami, nie doświadczysz zwątpienia w obliczu pocałunku śmierci.

Zimne sztylety zdrady będą drażniły plecy człowieka niezależnie od tego czy jest on spokojny jak skała; nieważne ile ich ma już wbitych, będą boleśnie wrzynały się w kręgosłup, płuca, szyje, serce i głowę. Ten, który wbił je w twoje ciało, zawsze tylko zaczyna, bo cios jest tylko początkiem. Tak, pamiętam ostatnią zdradę, ostatni sztylet wbity we mnie. Umówiłem się z przyjacielem, a przynajmniej wtedy myślałem tak o nim, by pójść zrobić sobie kolczyki. Szczęście wypełniało me ciało, czułem tworzącą się więź między nami; zadzwonił do mnie po północy w środę – Będę jednak dziś szedł na te kolczyki, wiem, że mieliśmy iść razem w sobotę, ale jadę do kolegi. Pamiętasz, dałem mu mój sweter. Tak jadę z nią też. No, pa.żałosne, być wystawionym w tak żałosny sposób, tak żałosną wymówką, o tak żałosnej porze. Absurdalne, niedorzeczne, bolesne. Czy jest to zdrada? Poniekąd, wydaję się, że tak. Złamaną przysięgą można to nazwać. Potem cisza, potem nie zaprosił mnie na obiad gdy stałem metr od naszej koleżanki, którą zaprosił. W sumie przestał się jakkolwiek angażować w naszą znajomość. Ból, zimny ból. Nigdy nie spojrzałem na niego tak samo, sam przestałem się odzywać, odciąłem się, poczucie zniewolenia przez grupę doprowadzi jednostkę do stanu załamania, do łez. Ale to dobrze – wraz z łzami lecącymi po mojej twarzy uświadomiłem sobie moją wartość, zachciałem wolności, a w zasadzie wykonałem pierwszy ku niej krok. Więc czemu stoję na balkonie i słyszę zew pustki? Czy się myliłem? Czy wolność nie jest ostatecznym wyzwoleniem? 

Wziąłem papierosa, powąchałem tytoń; uwielbiam zapach tytoniu, jego aromat przywodzi na myśl spokój, nocne spacery, całodniowy deszcz, palarnię w liceum. Zapaliłem go w końcu, zaciągnąłem się mocno i wypuściłem ustami niebieski dym, puszczałem go parę minut, aż papieros się wypalił. Zapaliłem potem drugiego, i trzeciego, i tak jeszcze dwa. Czy powinienem zadzwonić na linię zaufania? Nie, nikt nie odbierze o trzeciej pięćdziesiąt. Może do matki? Nie, rozpłacze się, przyjedzie, będzie kwestionowała całe swoje życie. Dlatego tak bardzo chciałem umrzeć we śnie, przynajmniej moja matka – mimo, że jej nie cierpię – nie będzie kwestionowała swojego macierzyństwa. Choć byłoby to słuszne z jej strony. O ojca się nie martwię, jego egocentryzm nie pozwoliłby mu zrozumieć jak bardzo zawiódł nawet gdyby mu to wykrzyczano w twarz. Na długie lata wyparłem z myśli wspomnienie jak to groził dwunastolatkowi ścięciem włosów, wyrzuceniem z domu, wojskiem i zbiciem do nieprzytomności. To od niego nauczyłem się wyrażenia nie chce mi się żyć, którego tak chętnie używał gdy coś było nie po jego myśli, gdy byłem niegrzeczny. Chciałbym go nienawidzić, ale w sumie chcę tylko, by znikną z mojego życia, a wcześniej przeprosił za to, jaką skorupę emocjonalną ze mnie zrobił. Matka za to nigdy nie reagowała, albo też krzyczała, groziła i tak dalej… Co w sumie to zmienia? Nie wiem, nic do nich nie czuję. Ani miłości, ani sympatii, ani nienawiści. Są dla mnie niczym. Pogardzanie mną było jedyną rzeczą, w której się zgadzali, bo poza tym o wszystko wolą się kłócić, traktować jak dzieci; ich małżeństwo zostało wykute w samotności i nadziei na wyzbycie się jej. Tak narodziła się moja tragedia, która trwa do teraz. Papierosy – tak, miło zastępują szum w głowie innym szumem w głowie, wyciszają poczucie winy, którego nie powinno się czuć. Nikt nigdy nie powinien czuć się winnym zwracając uwagę na zło, nie powinien się bać mówić, że coś go rani. Papieros koi ból duszy, uspokaja, pozwala poczuć się chociaż na chwilę tu, a zarazem tam.

Powinienem się zabić czy pójść po kubek kawy?  nie wiem Albercie Camus, nie wiem co zrobić. Nie potrafię się śmiać wnosząc kamień na szczyt po raz kolejny, absurd już mnie przytłacza, miażdży i łamie moje kości; dusi i dławi nie pozwalając zemdleć. Która to już godzina? Dziewiętnaście po czwartej, minęło już tyle czasu, a czułem jakby to było mrugnięcie okiem, trzepot skrzydeł motyla, skurcz mięśnia; człowiek pozostawiony ze swymi myślami przenosi się do innego świata, który nie podlega prawom fizyki; rządzą nim duch i metafora. Po co w sumie jestem na tym świecie? Zapewne byłem wpadką, ale rozmyślanie nad tym nic nie zmieni, przeszłość jest już nieważna, nigdy w sumie ważna nie była. Jestem tu tylko ja i tylko teraz, wszystko co za mną jest już historią. Każda upływająca sekunda, każdy wdech i wydech, wylana łza, śmiech, smutek, radość, żal… wszystko to już nie ma znaczenia. Tyle lat zmarnowałem w obawie o jutro i płaczem za wczoraj. Po co mi to było? Doprowadziłem się tym samym do stanu w jakim właśnie jestem, nie mogę patrzeć w lustro, bo w przeciwieństwie do tego jak ja siebie widzę, ono pokazuje mnie całego. Nienawidzę zakonników, matematyki, kobiet, rodziny, niechcianych telefonów, smaku zimnej herbaty, rozmów o pogodzie, babci, baranków, książek Paulo Coelho i koloru zielonego. Myśl o jeździe samochodem budzi we mnie odrazę. Mogłem zabić się tyle razy i uciec od cierpienia, teraz mam gdzieś to, że byłbym przez niektórych nazwany tchórzem, że ojciec nie położyłby kwiatów na moim grobie, nie obeszłoby mnie martwienie się o to co byłoby wyryte na moim nagrobku, jak skończyłoby moje ciało, co by się stało z moimi organami. Nic z tego już nie ma znaczenia, nie ma też znaczenia czy jakiekolwiek z moich wierszy by ujrzały światło dzienne. Nic nie jest już ważne, nie martwię się co spotka mnie jutro, za tydzień, za rok i za dwadzieścia. Niech się dzieje co ma dziać, bo i tak nie mam na to wpływu, zatem pytam się ciebie, moje odbicie; nigdy nic z tego nie było ważne – powinienem się teraz zabić? Czy może pójść po kubek kawy?

I nastał świt, chłodne promienie słońca muskały moje policzki i raniły oczy, cichy wiatr niósł ze sobą piosenkę o kolejnym dniu, nowych uniesieniach i zawodach, następnych chwilach do przeżycia i do przemyślenia. Blask, mimo iż absurdalne jest to stwierdzenie w odniesieniu do całokształtu tej nocy, przyniósł nadzieję lepszego życia, dał szansę by oprzeć się absurdowi i żyć jak nikt wcześniej nie żył, by jak Syzyf wnieść kamień po raz kolejny i śmiać się z szerokim i szczerym uśmiechem z absurdu otaczającego mnie świata. Noc była komnatą odbić, spowiedzią, terapią. Żegnaj Księżycu, witaj Słońce, oświetl mi drogę ku następnym zmaganiom, ku następnemu białemu kamieniowi, zaprowadź do najbliższej kawiarni, mam ochotę na kubek kawy z mlekiem; na ostry i zimny wiatr na policzkach, śnieg we włosach i na płaszczu, na przemoczone buty, na uśmiech przypadkowych ludzi w komunikacji miejskiej. Dziękuję Albercie Camus – w głębi zimy w końcu zrozumiałem jak Ty – że tkwi we mnie niezwyciężone lato.

                                              Ofelia Olejniczak

Obraz wyróżniający: Obraz Марина Костюк z Pixabay