Piotr Kotlarz – Kwestia smaku i poczucie piękna(…) Czesław Kabala – Hitler i inni, czyli o mitach(…)

0
610

Piotr Kotlarz

Kwestia smaku i poczucie piękna 

W czasie krakowskiego Festiwalu Copernicus (maj 2016), którego trzecia edycja nosiła tytuł „Piękno”, doroczny Wykład Lemowski wygłosił profesor Stefan Chwin. Nie brałem w tym festiwalu udziału, wykład profesora znam tylko z wydanej przez „Tygodnik Powszechny” broszury. Jest to wykład dość obszerny, erudycyjny, trudno odnieść się do wszystkich zawartych w nim treści. Forma wykładu dopuszcza też pewną dowolność w posługiwaniu się niektórymi pojęciami. Nadmierna, jednak dowolność znacznie zaciemnia przekaz. Wykład profesora Chwina jest też bardzo subiektywny (jest w nim nawet wiele wątków autobiograficznych). Pewna dowolność traktowania pojęć i subiektywizm są szczególnie niebezpieczne, gdy mówimy o sztuce, pięknie. Mało tego profesor Chwin postanowił swoje rozważania o tych estetycznych kategoriach połączyć z kwestiami z zakresy polityki. Do czego prowadzi taka erudycyjna żonglerka pojęciami niech wskażą poniższe przykłady.

To kwestia smaku, a także subiektywnego poczucia piękna. Dla Stefana Chwina Pałac Kultury w Warszawie jest arcydziełem architektury, w porównaniu z ohydnymi klocami z betonu, aluminium i szkła, które są teraz budowane w naszej stolicy. Tak, to kwestia subiektywnego odczucia piękna. Ja na przykład uważam inaczej, wręcz przeciwnie. W mojej ocenie budynek Pałacu Kultury jest po prostu brzydki. O gustach się jednak nie dyskutuje.  Gdy jednak propagowanie własnych gustów przekracza pewne granice, wkraczamy na obszar tzw. smaku.

Stefan Chwin dostrzega piękno w akwarelach Hitlera, podając jako argument, że wielu profesorów z polskich Akademii Sztuk Pięknych maluje znacznie gorzej. To drugie może i jest prawdą, nie ma jednak żadnego związku z obiektywną oceną akwarel Hitlera. Argument, że inni (np. profesorowie Akademii Sztuk Pięknych) malują znacznie gorzej nie oznacza przecież, że Hitler malował dobrze, nawet poprawnie. Ten, jak się okazało w czasie egzaminów na studia po prostu wykazał się brakiem talentu (nie radził sobie zwłaszcza z portretem). To, że później jak i wielu innych próbował żyć z malowania widoczków o niczym nie świadczy. Wykonywał je mniej lub bardziej poprawnie, mogły się nawet podobać wielu turystom, czy niemieckim mieszczanom. Nic z tego nie wynika. Na ulicach polskich miast jest bardzo wielu takich malarzy, ich widoczki (często akwarele) wciąż podobają się przechodniom, kupującym. Nie ci malarze jednak zakreślają granice piękna. Po prostu obracając się w obszarze przyjętych kanonów i dysponując jako taką techniką starają się zarabiać na życie.  Hitler nie miał talentu, nie miał też wystarczającej dozy uporu, by zostać artystą. Wybrał inną drogę, został politykiem. Na drodze tej posunął się do zbrodni. Nie potrafię zrozumieć, z jakiego powodu Stefan Chwin postanowił w swym wykładzie na temat piękna z ogromnego dorobku w dziejach sztuki przypomnieć właśnie młodzieńcze prace tego pozbawionego talentu malarskiego i smaku człowieka.

Stefan Chwin dostrzega piękno, mało tego fascynuje go obraz katedry ze światła (Lichtdom), „utworzonej” pod Norymbergą w 1933 przez Alberta Speera przy pomocy kolumny reflektorów lotniczych pionowo bijących w niebo na wysokość kilkunastu kilometrów. Był to być może widok fascynujący, ale czy piękny? Pisz Chwin: nie widziałem żadnego powodu, by traktować to jako błąd w sztuce. Zawiodła mnie nieomylna potęga smaku czy – przeciwnie – właśnie ona mnie prowadziła.

Czy tak zwany „Lichtdom” powinniśmy zaliczać do świata sztuki? Czy w kategoriach sztuki ujmujemy np. pokazy sztucznych ogni? Są widowiskowe, często ich przygotowanie wymaga znacznej wiedzy również z zakresu estetyki, bywa, że są one też określane jako piękne. Czy, jednak uznamy je za sztukę? Jeśli tak, to tylko wówczas, gdy pojęcie to ujmiemy bardzo szeroko.

Gdańskiego profesora fascynują również budowane w latach trzydziestych XX wieku w jego rodzinnym mieście stanice Hitlerjugend wzorowane na zamkach krzyżackich (…) gasthausy dla towarzyszy partyjnych NSDAP wzorowane na białych gospodach bawarskich z czarnym belkowaniem na ścianach, bloki mieszkalne i gimnazja z ciemnej cegły, jak to przy ulicy Pestalozziego w Gdańsku, gdzie uczył się Günter Grass (…) Ich estetyczny poziom był bardzo wysoki – dodaje profesor.

To znów kwestia subiektywnego odczucia. Tym razem, moim zdaniem (choć nie chcę się przy takiej tezie upierać) wręcz bardzo wąskiego. Oczywiście każdy z tych obiektów ujmowany osobno może i jest na swój sposób ładny, zwłaszcza gdy zostanie odnowiony i gdy zadbamy o jego otoczenie. Tak jak ładnym może być niejeden z dziś budowanych domków, czy budynków. Przytaczanie takich przykładów jako dowodu na „piękno” architektury czasów nazizmu jest jednak nieuzasadnione. Żaden z architektów, twórców tych (często anachronicznych) obiektów nie wszedł na trwałe do historii architektury (jeśli już, to jako przykłady złego smaku i wstecznictwa) .

Jeszcze bardziej nieuzasadnione jest podawanie jako przykład poczucia piękna, smaku (odczuwam, że Chwin – nie wiem z jakiego powodu – używa tych pojęć zamiennie) – wyglądu nazistowskich mundurów ich twórców i właścicieli. Pisze Chwin: I jeszcze to niemiłe odkrycie: mundury esesmanów – czerń, srebro, czerwień, stal, okucia, sznury, naszywki, epolety – wszystko to projektowali świetni designerzy (…) Brzydota nazizmu? Pyta Chwin. (…) Żałosna kiczowata ikonosfera nazizmu? Ten teatr zbrodni miał swoje mocne piękno, od strony potęgi smaku nie dawało się go łatwo ugryźć.

Naziści w projektowaniu mundurów nie byli pierwsi. W moim odczuciu byli w tym śmieszni (choć groźni). Może ich mundury były mniej śmieszne, groteskowe od tych, jakie dla swych żołnierzy wymyślali przy pomocy swoich designerów faszyści włoscy, czy wcześniej Napoleon, a równolegle Stalin. Wielu innych dyktatorów. W mundurach tych na pewno nie dostrzegam piękna (ujmując to pojęcie wąsko, w kategoriach sztuki).

Pisze Chwin: prawdziwy paradoks: polskie piękno rozkwitało pod rosyjskim butem. To wtedy powstały największe arcydzieła polskiej literatury, których do dzisiaj nikt nie zdołał prześcignąć: trylogia Sienkiewicza, „Lalka” Prusa, „Faraon” i nieśmiertelne „Quo vadis”. Tak jakby krwawe ciśnienie niewoli – zamurowanie wolności – rodziło blask i mądrość. 

Z jakiego powodu profesor pomija tu „Pana Tadeusza”, „Nie-boską komedię” wcześniej „Odprawę posłów greckich” i „Treny”? Trylogię Sienkiewicza zaliczamy raczej do literatury przygodowej, słowo „arcydzieło” jest tu, moim zdaniem, zupełnie nie na miejscu (lub jego sens pojmować musimy znów bardzo szeroko). Nie, niewola na pewno nie ułatwiała rozwoju polskiej sztuki. Wystarczy przeczytać raporty cenzora carskiego w Warszawie, którego interwencja spowodowała to, że „Wesele” nie mogło ukazać się na scenach Królestwa Polskiego. Literatury, ale i malarstwa. Najwięksi polscy malarze okresu rozbiorów tworzyli często poza granicami ziem wchodzących w skład państw zaborczych.

Rozważania Stefana Chwina możemy potraktować jako swego rodzaju intelektualną zabawę, prowokację. Są ciekawe, czasami jednak warto miast przechodzić szybko z jednej kwestii do drugiej zatrzymać się nad jakimś zagadnieniem szerzej, doprecyzować pojęcia. Często warto powiedzieć mniej, ale z większą precyzją.

 

O demokracji 

Wychodząc od swego, subiektywnego odczucia piękna, sytuując się wśród grupy mającej konkretne poczucie smaku, grupy aprobującej estetykę totalitarnych budowli, ubiorów (mundurów) itp., Stefan Chwin stwierdza: Piękno totalitarne byłoby zatem bardziej zgodne z ludzką naturą niż wszelkie transgresje awangardy? I potęga smaku, która ciągnie ludzi w tamtą stronę – w stronę braku wolności, ucieczki od wolności, wstrętu do wolności – byłaby rudymentarną, w której wyraża się instynkt gatunku? Leszek Kołakowski podejrzewał, że demokracja jest zaledwie krótkim epizodem w historii świata, bo totalitaryzm, autorytaryzm, czy despotyzm jest ontologiczną normą ludzkich społeczeństw, do której demokratyczna ludzkość wcześniej czy później powróci.

Wnioski Stefan Chwina są co najmniej dyskusyjne. Z faktu, że między innymi i jemu podoba się estetyka systemów totalitarnych na pewno nie można wyciągać wniosków dotyczących przyszłości demokracji. Tu zresztą profesor odwołuje się do kolejnego autorytetu – profesora Leszka Kołakowskiego. Zdaniem tego totalitaryzm, autorytaryzm, czy despotyzm jest ontologiczną normą ludzkich społeczeństw. Norma ontologiczna (ontologia nauka o bycie), już nawet nie prawo naturalne? Szkoda, że Leszek Kołakowski nie wiedział, że despotyzm, autorytaryzm i totalitaryzm towarzyszą rozwojowi naszego gatunku stosunkowo krótko. Zależnie od obszaru od pięciu do tysiąca lat. Okres od powstania państwowości w wyniku narzucenia władztwa i pozbawienia własności jednym społeczeństwom przez inne. Poprzednie (istniejące przed powstaniem państw) systemy były demokratyczne, nawet egalitarne. Powstałe zaś państwa patrymonialne, (których władcy byli jedynymi właścicielami i prawodawcami)  w wyniku ewolucji z czasem zmierzały do demokracji (dochodziło w ich ramach do podziału władzy i własności). Proces ten jako jeden z pierwszych dostrzegł Immanuel Kant.

Dziś większość państw istnieje w świecie na tyle długo, że w ramach naturalnych procesów ewolucyjnych wkroczyły na drogę demokracji. Taka formę organizacji przybrały ich przywiązane do idei wolności, poszanowania własności i równości wobec prawa społeczeństwa.

Obawa Stefana Chwina o przyszłość demokracji jest godna podziwu, myślę jednak, że jest nadmierna. Dziś mimo tego, że wciąż jeszcze istnieje grupa marzących o powrocie do poprzedniej epoki polityków, którzy różnymi metodami dążą do przywrócenia wielkomocarstwowej pozycji swych (często już bardzo słabych) państw, obserwujemy ciągły proces demokratyzacji wielu społeczeństw, poszerzania zakresu wolności ich obywateli.

To zbieg okoliczności, ale właśnie dziś, gdy piszę ten tekst znalazłem w jednym z portali internetowych informację o planowanych przemianach ustrojowych w jednym z bardziej zacofanych ustrojowo państw – w Arabii Saudyjskiej. Autorzy informacji nie postrzegają tego zagadnienia w ten sposób, ale sprawdza się wyrażona przeze mnie w jednym z poprzednich artykułów teoria. W miarę upływu czasu ulega podziałowi własność, zmienia się jej hierarchia, a później następują kolejne procesy demokratyzacyjne. Dziś zmiana na rynkach światowych cen ropy, ich spadek zmusza rządy Arabii Saudyjskiej do zmiany swego modelu gospodarczego, którego sednem ma być rozszerzenie roli sektora prywatnego w gospodarce dotąd zdominowanej przez państwo (rodzinę panującą).

Piszą autorzy artykułu: Reformy (…) począwszy od obcięcia dotacji po zmniejszenie wynagrodzeń w sektorze publicznym, faktycznie stanowią nową umowę społeczną dla Królestwa.  Zapewne projektodawcy tych reform sądzą, że zmiany te będzie można wprowadzić bez reform ustrojowych. Moim zdaniem nie, te będą  nieuchronne. Już dziś, jak wynika z przytoczonego artykułu, ma ulec zasadniczym zmianom pozycja zawodowa kobiet w tym kraju.

W wielu istniejących i dość już stabilnych demokracjach wciąż toczy się walka między siłami oligarchii i demokracji (np. w USA), nie znaczy to jednak, że demokracja jest tam zagrożona. Na jakich podstawach mieliby się oprzeć jej przeciwnicy. Siły wojskowe są wciąż redukowane, wzrasta poziom świadomości społecznej, rośnie dostęp do informacji.

Nie chcę i ja być teraz nadmiernym optymistą. Wciąż przecież toczą się wojny, militaryści nie odpuszczają. Wraz z wojnami mogą przyjść kolejne próby narzucenia dyktatur, pozbawienia nas wolności i własności. Tych praw musimy nieustannie bronić.

Jedną z form takiej obrony jest podważanie tezy o tzw. ontologicznym przywiązaniu ludzi do  totalitaryzmu, autorytaryzmu, czy despotyzmu. To nie mająca uzasadnienia w dziejach ludzkości teoria.

 

 

Czesław Kabala

Hitler i inni, czyli o mitach…  

Wykładu prof. Chwina jeszcze nie czytałem, więc w najmniejszym stopniu nie mogę się do niego odnieść. Czytałem jedynie polemikę Piotra Kotlarza z tym wykładem, a to za mało, żeby cośkolwiek o samym wykładzie powiedzieć.

Zastanowiłem się nad słowem „zwodnicze”, znaczące co innego niż „oczywiste”. Gdyby w tytule słowo „piękno” pozostawić bez żadnego epitetu, także znaczyłoby ono co innego. W słowie „zwodnicze” kryje się bowiem sceptycyzm, a nawet ostrzeżenie. Piękne i zwodnicze są Rusałki wabiące na mokradłach frajerów – bo tylko ci, którzy o tych boginkach bagiennych, zwanych także: driadami, dziwożonami, goplanami, nimfami, pannami wodnymi nie słyszeli – dają się im uwieść. A może nie wzięli sobie do serca przesłania mickiewiczowskiej Świtezianki?

Z polemiki Piotra Kotlarza dowiedziałem się pośrednio, o jakie piękno w wywodzie chodzi i w ciemno pomyślałem, że wolę profesorów, którzy wygłaszają sądy wbrew politycznej poprawności, paradoksalne i kontrowersyjne, od tych, którzy bezpiecznie wpisują się w pospolicie obowiązujące standardy politycznej poprawności. Wszelkie opinie nie po to bowiem są, żeby przyjmować je na ślepo jako dogmaty, lecz po to, by uruchomić własne myślenie, o ile się da – krytyczne. W odpowiedzi Kotlarza przeczytałem też, że wykład profesora jest rodzajem intelektualnej zabawy, co zabrzmiało jako przytyk. Jakby powaga tematu czyniła zabawę (intelektualną, będącą czymś innym od zabawy w dupniaka) czymś niestosownym. Być może brakuje w języku nazwy odróżniającej taką zabawę od zabaw prostackich. Konia z rzędem temu, kto potrafi zdefiniować wyraźną granicę między żartem głupim i mądrym, zabawą a powagą.

Zaglądanie do cudzego tekstu, którego nie mam w tej chwili pod ręką, przez pośrednictwo, jest niedorzeczne. Czytając jakieś dzieło w przekładzie, musimy mieć świadomość, że opinie swoje odnosimy do przekładu, a nie oryginału. Mają więc one wartość poślednią i taką tylko, że wyrażamy w nich siebie. Ocenianie dzieł znanych jedynie na podstawie pobieżnych omówień, z czym się o dziwo nader często spotykam, można więc tylko traktować jako swobodną dywagację mówiącą o nas, lecz niemal nic o jej prototypie.

Jeszcze raz dobitnie podkreślam, że moje teraz pisanie, to takie właśnie dywagacje obok polemiki Kotlarza, nie mające powiązania z tekstem, którego ona dotyczy. Jednym słowem – zabawa.

Mogę się natomiast odnieść do znanego mi wiersza Herberta o potędze smaku, który zamieścił profesor jako motto swych rozważań. Nigdy nie przepadałem za tym, ani za innymi wierszami Herberta, tyczącymi ideologii lub polityki. Przeważnie wydawały mi się, mimo poetyckiej wieloznaczności, zbyt doraźnie zakorzenione w miejscu i czasie, co im kradło uniwersalizm. Są to po prostu agitki ubrane w metafory i pewną poetycką mglistość; z emfazą wyrażone opinie o sytuacji lokalnej, a narzędziem pobudzającym ma być ich podniosłość. Podniesione do sacrum przypominają kazania. Dyskursy mnie pobudzają, lecz na kazania jestem odporny. Poza tym poezja zawsze przyciągała moja uwagę czymś, czego w wierszach Herberta nie znalazłem. Zgadzam się jednak na „potęgę smaku”, bo fenomen jest mi nieobcy. W istocie wiersz mówi o tym, że wybory moralne jej właśnie podlegają. Czyż nie jest to sprowadzeniem problemu do starej reguły wiążącej piękno z dobrem? Dość intrygujące jest tu wplecenie między te dwa pojęcia zwodniczości i, prawdę mówiąc, z paradoksem owym nie potrafię sobie poradzić.

Epitet przy pojęciu ogólnym często wprowadza w nie zamęt; pamiętamy, że demokracja socjalistyczna nie miała elementarnych cech demokracji. Może więc należałoby poddać analizie określenie „zwodnicze piękno”, czy jest ono w dalszym ciągu pięknem. W tej chwili mnie na to nie stać.

Dostrzegam w wybieraniu, które jest nieustannym naszym zajęciem, decydującą podpowiedź smaku. Kierowany smakiem akt wyboru konstatujemy rzadziej, niż się nam zdaje. Nie mówię tu o świadomych wyborach towarzyszących biznesowi, lub strategii walki, w których starannie ważymy korzyści i ryzyko. Zdaje się, że nie mają związku z estetyką i etyką. Wybór taktyki przy grze w szachy nie podlega smakowi, ani też ocenie etycznej. Mówię o ważkich, a także drobnych wyborach moralnych. Takie wybory odbywają się w nas pryncypialnie i spontanicznie, niejako bez udziału świadomości, z nakazu wewnętrznego imperatywu sumienia. Skrajnym ich przypadkiem jest skok do wody albo w ogień, w celu ratowania czyjegoś życia. Przykładem powikłania w tym obszarze duszy są dylematy Lorda Jima.

Siłę napędzającą wszystko nazywano różnie: wolą, pędem życiowym, doborem naturalnym, instynktem przetrwania i jeszcze jakoś. Pochodzenie i charakter owej siły jest naczelnym zagadnieniem rozmaitych metafizyk. Wszyscy podlegamy tej kosmicznej energii, ale w każdym z nas odmienna jest nakładka kultury, czyli smak właśnie. Jeśli mówimy o różnicach osobowości, głównie różnice smaku mamy na myśli.

Skąd się biorą dysonanse we wrażliwości moralnej u ludzi, tego nie wiem. Mam na ten temat hipotetyczne wyobrażenia, jednak wątpię, czy smak jest cechą genetycznie dziedziczoną. Może dziedziczymy dyspozycje zawarte materialnie w mózgu (różne są bowiem poziomy inteligencji wrodzonej), ale co potem weń wpisujemy, zależy od dziedzictwa kulturowego, jak np. język. Niemowlę odebrane rodzicom biologicznym, odziedziczy kulturowo język swoich nowych opiekunów. To samo dotyczyć będzie jego wierzeń i podstawowych norm moralnych.

Smak kształtujemy przez całe życie przy wydatnym udziale woli, przez lektury i kontakt ze sztuką. Niemały wpływ na wybór lektur i rodzajów sztuki ma nasze najbliższe otoczenie, lecz możemy wyjść poza jego opłotki i sięgnąć dalej. Literatura i sztuka są bowiem w naszych czasach ogólnie dostępne jak nigdy. Może nie dla każdego w równym stopniu, ale zawsze.

Zdolność akumulacji rozmaitych wpływów buduje drastyczne różnice między ludźmi, także w sferze moralnej. Jej fundament wydaje się być trwałe postawiony na smaku ukształtowanym we wczesnej fazie; na książkach dzieciństwa, których już nawet nie pamiętamy.

Nie jesteśmy samcami lwów, które nie wahają się przed zagryzieniem potomstwa rywala; tym bardziej nie jesteśmy żyworodnymi rekinkami, które zaczynają się pożerać już w łonie matki. W sposób nieuprawniony przykładamy do tych przyrodniczych faktów nasze normy etyczne. Gdy lwica goni smukłą wielkooką impalę, empatycznie pragniemy, aby ta zdołała jej umknąć. Gdy ją dopada – cierpimy, ani myśląc wówczas o małych lwiątkach, którym w przypadku niepowodzeń myśliwskich matki grozi wcale nie mniej bolesna śmierć głodowa. Odruchowo antropomorfizujemy zwierzęta, a i odwrotnie, pewnym ludziom przypisujemy cechy zwierząt. Chyba to odruch tak stary, że poprzedzający bajki Ezopa. Być może to jakiś rudyment animistycznego okresu naszej świadomości.

Jesteśmy ludźmi, u których w takich momentach ujawnia się zgubna niekiedy dla jego nosicieli potęga smaku. Nie dobijamy gada (mając po temu sposobność) i on, dysponując odmienną wrażliwością, odpłaca za naszą łaskawość, przegryzając nam gardło. To są zwyczajne dzieje.

Ilekroć przyroda przypomina mi o swych tajemnicach, doznaję metafizycznego zdziwienia. Naiwnie to zilustruję:

Jako dziecko podziwiałem kolorystyczną urodę papug i innych ptaków. Uważałem, że dlatego są piękne, żeby się nam podobać. Kiedy jednak pomyślałem, że w ostępach Amazonii żyją i umierają niepoliczalne rzesze papug, których człowiek nie miał szansy zobaczyć, musiałem przyznać, że wcale nie dla nas są tak urodziwe. Ich barwy są wabikami seksualnymi, którymi puszy się samiec, chcąc być wybrańcem samiczki w celu wiadomym. Udział piękna, którego doznania człowiek sobie uzurpował, jest w tym niepokojący. Oto piękno jest jednym ze środków (kto wie, czy nie najistotniejszym) formowania wszechświata przez Wolę, ciągle pozostającą w ukryciu, kryjącą się w tajemnicy.

U ptaków akurat samce są płcią piękną. Kiedy do kompletu pomyślałem o niezwykłych kwiatach i będących z nimi w miłosnym związku barwnych kolibrach, o motylach, kolorowych rybach i innych dziwach, które nie zostały jeszcze odkryte, o głębinach oceanów, gdzie żyją stworzenia, których oko ludzkie nie widziało i które wydają się nam zbędne, bo nie możemy ich złowić i zjeść, zrozumiałem, że powszechne piękno nie nam wyłącznie jest podarowane – poczułem dotknięcie mocy, której także podlegam. Poczułem się wraz z ludzką gromadą zepchnięty z pozycji centralnej, co bym nazwał małym szokiem kopernikańskim.

Niegdyś narzuciłem sobie zasadę, żeby nie poddawać krytyce utworów, które mi się nie podobają, bo być może do nich nie dorosłem i ich nie rozumiem, więc na razie tyle, bo nie wiem, czy już na wyprzódki nie powiedziałem zbyt wiele.

W tym, co poniżej, nie odnoszę się także do polemiki Piotra Kotlarza, czyli głos mój nie jest kolejną polemiką, bo nie znając jej przedmiotu, nie mogę mieć w temacie żadnej ocierającej się o sens repliki. Jednak niemal każdy tekst pobudza mnie do swobodnie związanych z tematem refleksji. Niedługo po wojnie uczyłem się czytać m.in. na polskim komiksie Wicek i Wacek. Akcja toczyła się w okupowanej Łodzi a długa jej sekwencja w hitlerowskim obozie koncentracyjnym. Tam zabawne gagi i figle polskich Pata i Patachona, odgrywały się na tle dymiących krematoriów. Oczywiście, komiks był satyrą na Szwabów, ale kontekst obozowego sztafarzu dzisiaj wydałby się niestosowny lub wręcz szokujący. Oto śmichy-chichy na wielkim cmentarzu, w miejscu ludobójstwa.

Niedługo potem, gdy pozwolono mi chodzić do kina, obejrzałem Zakazane piosenki, także dotyczące czasu okupacji – film w wodewilowym niemal stylu. Podobno pierwsza jego wersja została przez cenzurę skierowana do poprawki, aby ją uzupełniono o sceny grozy i okrucieństwa, bowiem przez zbyt pogodne ujęcie zniekształcała obraz nazistowskiego jarzma. Jako ciekawostkę dodam, że autorem tekstu komiksu Wicek i Wacek, był Adam  Ochocki, zaś scenariusza Zakazanych piosenek jego brat Ludwik Starski, synowie spolonizowanego Żyda, Adama Kałuszynera. Nic nie wiem o losach obu w okupowanej Łodzi i, prawdę mówiąc, poza współczuciem nie budzą we mnie innych emocji. Zdaję sobie sprawę, że uzupełniając to informację o fakt, iż Ludwik Starski był z kolei ojcem Allana, laureata Oscara za scenografię do Listy Schindlera i wyróżnienia Cezarem za scenografię do Pianisty Polańskiego, uruchomię dziwaczne komentarze, których ciekaw nie jestem, bo już je znam.

Intrygujące i znamienne, że tuż po wyzwoleniu z bestialskich okowów wojny, sztuka przedstawiała ją w sposób krotochwilny, i takie właśnie podejście zyskało powszechny aplauz. Jest jakieś psychologiczne podłoże i uzasadnienie takiego odreagowania terroru i lęku. Potwierdza to także, że satyra celniej trafia w jego sprawców, niż solenne oburzenie. Film Dyktator Chaplina bardziej rozjuszył Hitlera, niż otwarta krytyka jego rządów przez rozmaite naukowe i polityczne autorytety.

Ja też kiedyś głośno zauważyłem, że Hans Kloss w uniformie kapitana Wermachtu wyglądał szykownie i budził podziw kobiet, a gdy w ostatnim odcinku przebrał się w mundur polskiego kapitana, stał się jakiś ludowy, zgrzebny i utracił sporo szarmu. Do diabła, po to właśnie jest moda i nie mógł wygrać na tym polu konkurencji jakiś miejscowy krawczyna z samym Hugonem Ferdinandem Bossem, projektantem mundurów dla hitlerowców.

Przyznam też, że zdarzało mi się pieszczotliwe powiedzieć Hitlerek, albo wyrazić opinię, że gdyby Hitler zgolił wąsik, to byłby całkiem przystojnym mężczyzną, lecz to było obudowane żartobliwym kontekstem. Jak powiadają Francuzi, c’est le ton qui fait la chanson.

Zupełnie na marginesie:

Siedziałem kiedyś w żydowskiej knajpce, bynajmniej nie nad mlekiem. Nagle wparował tam łysy i od drzwi podniósł łapę w geście, o którym oni mówią, że jest pozdrowieniem rzymskich legionistów. Gest ten utrwalił Jacques-Louis David na obrazie Przysięga Horacjuszy. Może nic by się nie stało gdyby uniesionej sztywno jakby we wzwodzie ręki, nie uzupełnił okrzykiem: haj hitla!

Na to wstał z estrady artysta szerokości czołgu, odłożył gitarę i jednym kopem wystrzelił łysego mięśniaka na ulicę. To było jak scena z amerykańskiego filmu (już słyszę komentarze: jaki on amerykański ten film, ten cały Hollywood – ty popatrz na jego nos!) Przyznaję, że ja, goj, biłem razem z innymi brawo, u mnie zawsze spontaniczne, a więc nieczęste. Tu muszę zastrzec, że nie jestem szabes-gojem, filosemitą, bo w ogóle nie mam uczuć związanych z rasą i religią, chociaż przyłapuję się na tym, że żywię krótkotrwałe negatywne uczucia wobec zbiorowych społeczności, np. do kiboli wywołujących zadymę pod bzdurnymi hasłami.

Snułem także domysły, że gdyby Hitler umarł, albo jeszcze lepiej zginął w zamachu tuż po anszlusie Austrii, miałby dziś w Niemczech pomniki niczym Bismarck. Inna rzecz (skoro już zabawiamy się gdybaniem), czy zapobiegłoby to wojnie? Raczej nie, bo machina wojny (propaganda i zbrojenia) była już nieźle rozkręcona i trzeba było jakoś odzyskać wyłożone na to pieniądze. Pytanie tylko, czy przebiegłaby ona w podobny, czy odmienny sposób. Czy wyłoniłby się charyzmatyczny wódz, zdolny rozprawić się z opozycją, czy też spadkobiercy Führera zniszczyliby się we wzajemnej walce o władzę? Czy otaczająca go gwardia zdołałaby ponieść dalej ideę i czy jej posiew trafiłby na żyzny grunt, gdyby zabrakło jej twórcy? Przyznam, że widząc niedorzeczność takich pytań, nawet nie próbuję na nie odpowiedzieć.

Przy okazji i na marginesie krótkie usprawiedliwienie zabawy nazwanej przez historyków gdybologią. Przed wiekiem była w nauce zabroniona bezwzględnie i to nadal obowiązuje, ale do łask przywrócono ją jako narzędzie dydaktyki i popularyzacji, pod uszlachetnionym mianem historii kontrafaktycznej lub alternatywnej. Te dwie historie nieco się różnią, dlatego słusznym jest inaczej je nazywać. Kontrafaktyczna ma pretensje do naukowości i gdybanie alternatywne zalicza do dziedziny fikcji. Już w starożytności zauważono, że dialektyczny spór jest znakomitym bodźcem poruszającym aktywność umysłu. Nie należy jednak zapominać, że każde „co by było, gdyby” grozi wpłynięciem na morze science fiction i trzeba wiedzieć kiedy z tego wyjść, żeby się nie utopić.

Upodobanie do form zdegradowanych przez czas, które zresztą podzielam, wskazuje na romantyczne usposobienie. Porośnięte roślinami szczątki starożytnych wspaniałości, są właściwą scenerią do snucia dekadenckich rozmyślań nad marnością tego świata, dlatego romantyczni poeci z lubością przeżywali weltschmerz w dostojnych ruinach, na gruzach starych zamczysk.

Romantyzm trzeba w sobie trzymać na smyczy, bo to postawa niebezpieczna. Upodobanie do wzniosłych ruin żywił Hitler, który architektowi nazistowskich monumentów nakazał obok projektów przedstawiać ich wizualizację w postaci tysiącletnich ruin.

Podjęto wiele bezradnych starań, żeby objaśnić fenomen Hitlera i hitleryzmu. Większość z nich ma charakter bezwartościowych inwektyw: że był kryptogejem, impotentem, syfilitykiem i że miał tylko jedno jajo. Ich prawdziwość jest nader wątpliwa i są one chęcią poniżenia i kompletnego zohydzenia tegoż osobnika, zaś niczego nie wnoszą dla zrozumienia zjawiska. Przedstawianie Hitlera jako komicznego i niezróważonego kabotyna (jak go przedstawiono w filmie Hitler: Narodziny zła – niedawno w TV) jest zabiegiem szkodliwym, bo odwraca uwagę od istoty zjawiska i kieruję ją w stronę banalnych, uproszczonych wniosków o demonicznym charakterze narodu niemieckiego. W ludowej legendzie jest przedstawiany jako malarz pokojowy (co za dwuznaczność pojęcia), podczas gdy usiłował być artystą. Rysował wystarczająco dobrze, aby dzisiaj zdać egzamin wstępny do dowolnej polskiej Akademii Sztuki. Nie wiem, kto profesorował w roku 1907 w Akademii Wiedeńskiej, ani jak rysowali konkurenci, więc na temat jego odrzucenia nie mam żadnych domysłów.

Przypadkiem odkryłem, że w dwa lata po niepowodzeniu Hitlera dostał się do Wiedeńskiej Akademii Bruno Schultz (jego śmierć nie ma najmnieszego związku z tym faktem). Przy okazji pomyślałem o tropie żydowskim, ale jak na razie, nic tego nie potwierdza. Nieco wcześniej w 1873 roku, a więc na 16 lat przed urodzeniem Hitlera, solidny akademicki malarz Anselm Feuerbach został profesorem Akademii. Jednak trzy lata później namalował w tejże uczelni plafon, który został źle przyjęty i z tego powodu uczelnię opuścił. Ów Feuerbach był przedstawicielem schyłkowego realizmu (nic ponad wierne odtworzenie rzeczy), lecz zbyt to odległe w czasie, aby mogło stanowić pewną wskazówkę. Każdy jednak trop, nawet odległy, jest dla mnie intrygujący. Póki co wypisałem niektórych profesorów z tego okresu, żeby poszukać, co też oni zmalowali. Wiele bym sobie rozjaśnił gdybym mógł obejrzeć egzaminacyjne prace konkurentów Hitlera. Czy jest jakaś szansa, że one gdzieś istnieją, np. w archiwach Akademii, czy też zostały wyrzucone do kosza bądź spłonęły w wojennej pożodze? A może Hitler sam je usunął po anszlusie, aby nikt dalej sprawy nie drążył? To chyba temat na pracę popularno-naukową, która niechybnie stałaby się wydawniczym hitem.

Głównym źródłem mitów, ale też demitologizacji jest literatura i dziedziny pokrewne. Tracąc mit często popadamy w jego przeciwieństwo (neofityzm) i w miejsce rycerskich potomków paladynów króla Artura i innych bohaterów chanson de geste, dostrzegamy samych raubritterów. Ciekawie tę kilkuwiekową historię rycerzy wieńczy Don Quijote. Skondensowanym przykładem przemiany mitu jest filmowy western; w stosunkowo krótkim czasie źli Indianie i nieskazitelni szeryfowie ochraniający dzielnych pionierów, zamienili się moralnymi rolami. W gruncie rzeczy „sprawa indiańska” jest bardziej złożona, lecz jej pełne przedstawienie wymagałoby dogłębnych i żmudnych analiz, niestrawnych dla większości.

Naturalnym siedliskiem mitów jest Historia. Bogowie greccy zawsze byli mityczni, ale oficjalne miano mitologii zostało im przypięte dopiero po upadku religii. Przedtem krytyczne do nich podejście było niebezpieczne – vide sprawa Sokratesa. Jeśli jakąś historię przemieści się w sferę mitu, nie przestaje być ona opowieścią znaczącą. Na starożytnych mitach greckich późniejsi twórcy wielu epok budowali dramatyczne opowieści, wydobywając z owych mitów nowy sens. Na mitach germańskich zasadzał swoje opery Wagner. Współcześni mu wiedzieli, że to legendy, ale magia sztuki powodowała, że się z nimi emocjonalnie utożsamiali; sądzili, że aczkolwiek szczegóły opowieści są tylko piękną fantazją, to jej jądro wyraża głęboką prawdę. Kiedyś słuchałem Śpiewaków Norymberskich i mimo, że nie znając języka niewiele z treści rozumiałem, słysząc tylko muzykę i widząc inscenizację, sam na chwilę poczułem się Germaninem. Żeby się z tego otrząsnąć sięgnąłem po Polonię tegoż kompozytora. Utwór ten był wyrazem uznania dla odwagi Polaków w powstaniu listopadowym, których kompozytor widział w rodzinnym Lipsku, gdy udawali się na emigrację. Wiele jest świadectw, że Niemcy przyjmowali ich entuzjastycznie.

Na początku utworu pomieścił rzewnego mazurka (na melodię Witaj majowa jutrzenko), jak bezbronną sierotkę między złymi mocami. Potem jednak Polskość tężeje, mazur przechodzi w dumnego marsza i całość kończy się triumfem Polonii. Że też Hitler tego nie słyszał! Może byłoby to dla niego sygnałem ostrzegawczym?

Dzieło Wagnera to swoista reinkarnacja mitu. W pewnym wywiadzie nasz Beksiński (film o nim i jego synu zdobył niedawno Złote Lwy na festiwalu w Gdyni), którego obrazy Niemcom się podobają, bo solidnie namalowane, przypominają romantyczno mroczne obrazy Caspara Davida Friedricha – mówił, że Niemcy zapytani o Wagnera z niechęcią kręcili głowami. Podobnie jak Beksiński, także lubię Wagnera, więc się zdziwiłem. Wyjaśnienie okazało się proste; my nie znając niemieckiego nie rozumieliśmy jego librett i odcedziliśmy muzykę z ideologii. Dla Niemców jednak są silnie z nimi połączone i dolega im trauma związku mitu teutońskiego (furor teutonicus) z okropnościami ludobójstwa tamtej wojny. To tak, jak dla nas socrealizm niesie ciężar stalinowskich zbrodni. Pewien Żyd (oczywiście inteligent, bo innych nie znam) powiedział mi, że Wagner jest w Izraelu zakazany. Coś takiego! Czy muzyka zawiera w sobie ładunek groźniejszy od bomby?!

Mit jest żywotnym, silnym uczuciem i skuteczna falsyfikacja krzywdy mu nie czyni. Współcześnie żywe mity (na razie nie noszą tego miana) są objęte tabu i krytyczne zajmowanie się nimi jest stąpaniem po grząskim gruncie. Mało który uczestnik Powstania Warszawskiego godzi się na odmienną od własnych odczuć jego ocenę. Uważam zresztą, że odarcie tych staruszków z mitu Powstania byłoby czymś niepotrzebnym i niestosownym, bowiem jest ono w ich wspomnieniach najbardziej podniosłym i do dzisiaj najważniejszym momentem życia.

Prawda na ogół jest czymś brzydszym od legendy, a na pewno nudniejszym. W miejsce bajkowego kontrastu czerni i bieli wprowadza odcienie szarości.  Ponieważ mity mieszczą się w sferze emocji, ich przetłumaczenie na język racjonalny jest niełatwe, a do tego prawie nikogo nie interesuje.

Pamiętam, jak zrodziła się Solidarność w formie mitu: my, Polacy jesteśmy wspaniale jednorodni i jednomyślni. Jest nam źle wyłącznie z powodu dominacji sowieckiej doktryny. Wystarczy zlikwidować komunistyczny reżim, a staniemy się narodem i krajem sprawiedliwości, powszechnego dobrobytu i powszechnej miłości. Przeświadczenie to było wzmacniane innym mitem – Zachodu jako krainy wolności mlekiem i miodem płynącej. Czym była w wyobrażeniu owa słodka wolność do dzisiaj nie wiadomo; zapewne każy inaczej ją sobie imaginował. Dzieje tego ruchu na moich oczach uległy demitologizacji.

Jesli idzie o pojecie mitu, mamy dzisiaj do czynienie z dewaluacją jego znaczenia, podobnie jak z dewaluacją pojęcia tragedii. W języku powszechnym mit funkcjonuje jako bajkowa opowieść, nie mająca żadnego związku z rzeczywistością, zaś mianem tragedii określa się każdy nieszczęśliwy, chciałoby się rzec, banalny wypadek. Cóż za upadek pojęć!

Nie mam już dzisiaj pary, żeby pisać o demokracji, bom znużony, a czytających (jeśli do tego miejsca dotrwali) też pewnie zmęczyłem. Temat demokracjii wydaje się tak rozległy, że potrzeba całego tomu na jego streszczenie. Streszczenia zaś streszczeń nawet własnych poglądów, to chyba sztuka najtrudniejsza. Zresztą o demokracji tyle już napisano, że wszyscy zainteresowani wiedzą o niej więcej ode mnie. Kiedy niedawno zacząłem pisać, zapamiętałem jako drogowskaz: nie powtarzaj tego, co inni już napisali.

Także nie zgadzam się z przytoczoną przez Kotlarza opinią Leszka Kołakowskiego, który podobno:  podejrzewał (zastanowiające to słowo!), że demokracja jest zaledwie krótkim epizodem w historii świata, bo totalitaryzm, autorytaryzm, czy despotyzm jest ontologiczną normą ludzkich społeczeństw, do której demokratyczna ludzkość wcześniej czy później powróci.

Czarnowidztwo ma zapewne uzasadnienie w doświadczeniu XX-wiecznej historii. Schyłek XIX wieku, dekadencki w sztuce, pełen był otpimizmu co do naukowego i społecznego rozwoju. Ciosem zadanym optymizmowi była Wielka Wojna, której miało nie być, wedle prognoz rozmaitych teoretyków. Po niej niepoprawny optymizm ożył, i po konferencji wersalskiej, która zniosła stary porządek zastępując go gdzie się dało porządkiem demokratycznym, wieszczono kres wszelkich wojen, bo podobno były nieopłacalne, a więc nieracjonalne. I znów racjonalistyczny optymizm dostał po głowie, bo zamiast epoki demokracji nastała epoka totalitaryzmów. W kraju, który wstrząsnął światem, przejście od demolracji do dyktatury było „aksamitne”. Tu żachną się pewnie ci, którzy owo określenie rezerwują dla procesów przeciwnych.

Zdaje się, że słowa Kołakowskiego odnoszą się do tego doświadczenia. Zaznaczam, że nie krytykuję tu poglądów Mistrza, bo ich w rozciągłości nie znam, nie należy zaś budować krytyki na jednym zdaniu wyjętym z niewiadomego kontekstu.

Badziej przekonuje mnie jednak pogląd Fukuyamy, obszernej wyłuszczony w jego Końcu Historii, w rozdziale 7. pod znamiennym tytułem: Nie ma barbarzyńców u bram. 

Jak zwykle odbiegnę od tematu, żeby snuć sobie myśli swobodnie.

Obaj autorzy wkraczają na teren rozważań: Co będzie?… Oczywiście nie sposób wiedzieć, co będzie, bo przyszłość (a taka nauka płynie z historii) nie jest ekstrapolacją teraźnieszości. Dość nam taka metoda nabrykała. Wszelcy przewidywacze historii  sromotnie się mylili. Trochę niepokoi fakt, że głównie mylili się optymiści. Na przekór temu wierzę Fukuyamie dlatego także, że jestem optymistą. Gdy mnie ktoś spyta: dlaczego nim jestem? – odpowiem, bo tak jest raźniej. Ktoś pomyśli, że to odpowiedź niepoważna, a tymczasem ujawnia i uzasadnia rozmaitość poglądów na świat.

Czy rozwój cywilizacyjno-moralny postępuje wyłącznie w pozytywnym kierunku? Czy światu nie grozi regres, albo co gorsza unicestwienie całego dorobku? Historia poucza, że było już zatrzymanie rozwoju, równoznaczne z jego cofnięciem, a dotyczy to tzw. wieków ciemnych i potem powolnego wydobywania się z ich mroków przez okres średniowiecza. Wówczas także istniała rozległa zbiorowa pamięć kultury i nawet dwukrotne zniszczenie biblioteki w Aleksandrii jej nie unicestwiło. Dzisiaj ta pamięć jest wielokrotnie mocniejsza, powielona na rozmaitych nośnikach w niebywałej ilości egzemplarzy. Jakiej trzeba by katastrofy, żeby ją zniszczyć, nie likwidując przy tym ludzkości? Życie jednak nie zawsze układa się podług naszych życzeń, abyśmy byli zdrowii, żyli długo i szczęśliwie. Jeśliby przyjąć wiarę, że postęp umysłowy i etyczny ludzkiego Świata spowodował, że dzisiaj jest on sprawiedliwszy i mniej głupi niż przed wiekami, trudno pominąć, iż była to droga wyboista.

Wszystko zdarzyć się może. Nauki ścisłe żadnych założeń w tym względzie nie czynią i rozważania (bardziej fantazje) futurologiczne pozostają w gestii humanistów oraz autorów science fiction.