Obudził mnie stanowczy dźwięk klaksonu. Pierwsze promienie słońca prześlizgnęły się przez zbitą szybę wiaty przystankowej i łagodnie, lecz nieubłaganie otworzyły moje klejące się od snu powieki. Wyprostowałem przemoknięte nogi i podpierając się zgrabiałymi od mrozu dłońmi wstałem z drewnianej ławki. Dźwięki przejeżdżających samochodów zaczęły powoli docierać do moich uszu. Zimowe opony siąpiły miarowo, rozbryzgując dookoła zmieszany z solą, brudny śnieg. Mój pierwszy krok do przodu wydał mi się machinalny, a rozchlapany na boki śnieg z lodem odstraszył dwa gołębie, skubiące niedbale wyrzuconą i przesiąkniętą bułkę. Jakże długą i osobliwą drogę musiała przejść energia, zawarta w promieniach słonecznych padających na zboże w jakimś odległym miejscu, aby skończyć jako kawałek pieczywa szarpany przez te opierzone stworzenia.
Z otępienia wyrwał mnie ponowny, uparty dźwięk klaksonu i otwierających się drzwi. Kilka metrów przede mną stał szeroki, czerwono-biały pojazd z grubymi oponami i długimi na ponad połowę swojej wysokości, przybrudzonymi szybami. W środku widać było nieliczne zamazane postacie, przyczepione kurczowo do swoich miejsc i owinięte w zimowe kurtki i czapki niczym w kokony. Miarowe terkotanie silnika przerwało na chwilę potężne stęknięcie, gdy przechylona nieznacznie w moją stronę maszyneria wyprostowała się. W tej samej chwili rozległ się pierwszy z trzech tonów, sygnalizujących zamykanie się drzwi. W porywie szaleńczego zapału, dwoma susami wylądowałem we wnętrzu wehikułu, czując kilka centymetrów za plecami łomot zamykanego wlotu.
Pierwszym co mnie uderzyło, była zawstydzająca wręcz fala ciepła. Przyjemny dreszczyk rozlewał się po moim ciele, od czubka nosa, po najgłębsze trzewia. Rytmiczne dygotanie, któremu zmuszony byłem się poddać, stojąc na podłodze maszyny, dodatkowo orzeźwiało zastygłe mięśnie i stawy. Następnie poczułem znajomą woń – mieszaninę spalin, perfum, potu, kurzu i starych foteli, typową dla tego rodzaju miejsca, a sprawiającą jednocześnie wrażenie unikatowej. Wzruszony cierpliwością kierowcy, odwracając się w prawo podziękowałem mu najgłębszym ukłonem, na jaki stać było moje skostniałe plecy. Odbicie jego wąsatej twarzy w lusterku wyrażało wymuszoną wręcz irytację, za zasłoną której wyraźnie mogłem dostrzec rozbawienie graniczące z troską. Nie zwlekając dłużej kierowca dodał gazu, a siła bezwładności pociągnęła mnie na jedno z czterech wolnych miejsc, na środku pojazdu.
Wnętrze tego osobliwego miejsca, w którym się znalazłem, wywołało u mnie wrażenie niemal całkowitego oderwania od świata pozostawionego na zewnątrz. Przekraczając próg tej wciąż przemieszczającej się, blaszanej kreatury, znalazłem się jakoby w innym, odległym uniwersum. Zadziwiające, jak funkcjonalna, jak idealnie dopasowana do potrzeb stworzenia takiego jak ja była ta rzeczywistość. Miękkich i wygodnych foteli wystarczało dla wszystkich. Wydobywający się z umieszczonego pod siedziskiem grzejnika strumień ciepła otulał moje łydki. Rozciągnięta na całej długości pojazdu sieć poręczy i uchwytów służyła lojalnie za podparcie, jeśli tylko zechciał bym wstać. Słowem, niebywała odpowiedniość tego otoczenia, napawała mnie zachwytem.
Mej uwadze nie umknęły nieznajome postacie, porozrzucane po wehikule niczym rodzynki na cieście. Ich obecność niejako legitymizowała realność mojej wycieczki, pomimo specyficznego trybu operacyjnego, jaki przybrała każda z nich, wstępując do tego świata. Wszelkie maski i role powinny były zostać na zewnątrz. Wstępując przez zamykane z łoskotem wrota, każdy winien był rozstać się z wiecznie podążającą za czymś, niespokojną tożsamością i przywdziać inne, mniej krępujące szaty. Wsiadający na kolejnych przystankach pasażerowie zajmowali jednak swoje miejsca i… czekali. To nic nie robienie, oczekiwanie, nie było dla nich bynajmniej stanem przyjemnym. Poszukiwali w odmętach swoich toreb i plecaków jakichś przedmiotów, jakby były im na gwałt potrzebne. Niektórzy, nie mogąc znieść nic nieznaczącej, merytorycznej ciszy, która panowała wokół, pośród zgiełku silnika i dudnienia kół, zakładali na uszy przygrywające ogłuszającą muzykę mini-głośniczki. Inni gorączkowo wpatrywali się w ekrany swoich prostokątnych pudełek informacyjnych, za wszelką cenę unikając kontaktu wzrokowego z jakimkolwiek nieznajomym. Wyraźnie nie czuli się komfortowo w sytuacji, w której ich kontrola słabła. Nie sposób pospieszyć kierowcę, lub zatrzymać pojazd wbrew jego woli. Pozostaje zatem usiąść i czekać. Zdziwiło mnie, w jak dużym stopniu wszyscy uciekają od posmakowania tej pięknej w swojej bezcelowości chwili, jaką jest oczekiwanie na przemieszczanie się. Zdaje się, że ludzie, przywdziewający na co dzień masę różnych ubrań, ról i twarzy, skonfrontowani na moment z własnym ja, czują się zagubieni i natychmiast uciekają do fałszywych wyobrażeń o nich samych, które pielęgnowano w nich od maleńkości.
Poczucie przemijania czasu towarzyszy nam nieustannie, lecz doznania związane z relokacją naszego ciała, pojawiają się dopiero w momentach znacznego wzrostu prędkości. Zostawiając za sobą przystanek, wiatę i gołębie przymknąłem oczy i dałem się porwać tej niewidzialnej sile. Stopniowy pęd, jakiego nabierał pojazd, przerywany jedynie przez cykliczne zmiany biegów, przycisnął mnie nieznacznie do oparcia fotela. Niespodziewany zakręt, w który kierowca wpadł z prędkością większą niż byłoby to wskazane, wywołał na mojej twarzy niekontrolowany uśmiech bawiącego się po raz pierwszy na karuzeli dziecka. Czułem wprost jak wehikuł, skręciwszy w prawo, zmienił już kierunek swojego przemieszczania się, podczas gdy ja w dalszym ciągu przesuwałem się z tą samą prędkością naprzód. Gdyby nie seria skurczy mięśni nóg i brzucha, oraz przytrzymanie się ręką poręczy, znajdujące się z lewej strony okno niechybnie uderzyłoby w moją głowę. Mimo to, jeszcze przez minutę nie otwierałem swoich oczu, rozkoszując się uczuciem bezwładności, które opanowało moje ciało. Przez chwilę mogłem poddać się mocy znacznie ode mnie potężniejszej, zdać się na łaskę czegoś tak oczywistego i wyjątkowego jednocześnie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, w tym poddaństwie tylko coraz głębiej odczuwałem bliskość każdego skrawka mojego ciała i stabilną obecność nawet najdalszych zakamarków mojej świadomości.
Otworzywszy oczy i wyciągnąwszy wygodnie nogi przed siebie, zacząłem przypatrywać się postaci wąsatego sternika, którego wizerunek odbijał się w lusterku. Jego stan różnił się znacząco od stanu pasażerów, to on był tutaj kapitanem. Poziom jego autentyczności i zaangażowania w prowadzenie pojazdu był wzruszający. Podczas wykonywania manewrów, przemierzania skrzyżowań, omijania dziur i zatrzymywania się na przystankach, był tak oddany i pochłonięty swoją pracą, że on i maszyna zdawali się tworzyć jedną spójną całość. Jestem przekonany, że gdyby tylko było to możliwe, pośladki kierowcy na stałe przyrosłyby do fotela, jego dłonie stopiłyby się z kierownicą, a pedały gazu i hamulca już na zawsze oplotłyby jego stopy.
Dopiero po dłuższej chwili, odwróciwszy głowę na bok zacząłem zwracać uwagę na świat przesuwający się płynnie za oknem. Wydawał się tak błahy i niegroźny, jak niegroźny wydawać się musi potężny ocean, dla każdego kto znajdzie się w brzuchu przyjaznego i życzliwego wieloryba. Po chwili spędzonej na mrużeniu oczu, zdałem sobie sprawę że to nie mój wzrok zamazuje mijany krajobraz, lecz szyba, przez którą patrzyłem, była cała porysowana. Dzieło spontanicznych artystów, z pozoru bezładne i stworzone dziesiątkami dłoni składało się z wielu podpisów, najróżniejszych czcionek opisujących pseudonimy, daty podpisu i deklaracje miłości. Przyglądając się powstałemu przez przypadek dziełu, zacząłem dostrzegać w nim kształt znajomego owocu. Zamierzone lub nie, bazgroły układały się na wzór ananasa, przytulając się do siebie w zwarty owal na dole i rozpościerając się na wszystkie strony niczym liście u szczytu kompozycji. Reflektory mijanych z naprzeciwka automobili podświetlały rysy na szybie i sprawiały, że rysunek skrzył się niczym neon. Widok ten pobudził moje zmysły do tego stopnia, że poczułem w ustach smak owocu, którego od dawna nie było mi dane kosztować. Twardawy, włóknisty miąższ, z każdym ugryzieniem rozpuszczał po całej jamie ustnej słodki, orzeźwiający i lekko ostry smak wakacji, plaży i promieniejącego słońca.
Z rozmarzonej błogości wyrwał mnie łoskot otwieranych drzwi. Spoglądając w ich kierunku moim oczom ukazała się postać całkowicie różniąca się od pozostałych uczestników podróży. Sędziwy staruszek wkroczył dziarskim krokiem do środka, po czym przystanął, wyprostował się i zaczął rozglądać za wolnym miejscem. Pomimo wyraźnie podeszłego wieku garbił się niewiele, a wzrostem nie ustępował przeciętnemu młodzieniaszkowi. Spod czarnego, filcowego kaszkietu opadały mu do ramion rzadkie, siwe włosy. Na ramionach miał czarne, grube palto, z fioletowymi guzikami, a na nogach stare wojskowe buty, których nie można już dostać we współczesnych marketach. Znad niewielkich, okrągłych okularów, wspartych na garbatym nosie, świeciły się jak dwa ogniki oczy koloru zielonego, pełne nie tylko mądrej przenikliwości, ale też młodzieńczego wigoru i wesołości. Nie zwlekając zbyt długo, wstając wskazałem gestem na miejsce naprzeciwko mnie.
– Proszę spocząć! – zawołałem.- Bardzo proszę.
Starzec na ułamek sekundy zawahał się, lecz w mgnieniu oka uśmiechnął się do mnie z wdzięcznością i opierając zieloną parasolkę o siedzenie obok, usiadł naprzeciw mnie rozpinając ekstrawaganckie, fioletowe guziki palta.
– Serdecznie dziękuję – odpowiedział Starzec. – W tych dziwnych czasach trudno o gest życzliwości, tym bardziej tak wylewnej. Proszę mnie źle nie zrozumieć, lata mojej młodości
były zapewne o wiele mroczniejsze niż wiek, w którym przyszło nam dziś egzystować – dodał zdejmując z dłoni skórzane rękawice.
– W tym względzie zaufam pańskim słowom – odpowiedziałem. – Chociaż trudność z jaką
przychodzi spotkać życzliwość również i u mnie wywołuje zdumienie. Marna to pociecha, że
nie jest to zaledwie znak naszych czasów.
Nasze spojrzenia, dotychczas skierowane wprost na siebie, powędrowały w kierunku przemykającego za oknem krajobrazu. Siedząc przodem do kierunku jazdy moje myśli zaczęły wybiegać w przyszłość, krążąc po mających dopiero nadejść tygodniach, miesiącach, latach. Czy tak jak ten Starzec, będę w stanie zachować na starość tę ciekawską, pełną wdzięczności część mnie, którą tak cenię? Mój wzrok wrócił na moment do naznaczonej licznymi zmarszczkami twarzy. W jaki sposób osoba mająca już za sobą lata zdrowia i będąca zapewne bliżej niż dalej momentu śmierci, może jednocześnie posiadać w sobie tyle życia?
– Spacery. Codziennie spaceruję przynajmniej przez godzinę – odezwał się Staruszek tak, jakby czytał moje myśli niczym otwartą księgę. – Pomagają utrzymać umysł w formie. No i
nigdy nie wiadomo na kogo się trafi. – Staruszek mrugnął zawadiacko.
Po tych słowach pojazd zatrzymał się na kolejnym przystanku, a drzwi ponownie otwarły się z łoskotem. Tym razem, zamiast wesołej postaci, w drzwiach pojawiło się dwóch młodzików w dresowych kurtkach i sportowych butach. Zwisające na szyi legitymacje nie zwiastowały dla mnie dobrych wieści. Dziesiąty mandat w tym miesiącu, który właśnie mnie czekał, oznaczał automatyczne skierowanie mojej sprawy do sądu, a stamtąd do firmy windykacyjnej, która zajmie resztki mojego skąpego majątku. Obok smaku ananasa, niedługo przyjdzie mi tęsknić za smakiem suchego chleba. Jeden z kontrolerów wyruszył w stronę kierowcy, przystając przy każdym z pasażerów i cedząc nieprzyjemnie.
– Bileciki!
Drugi podszedł w kierunku siedzeń zajmowanych przeze mnie i Staruszka. Ignorując zupełnie starszego, spojrzał na mnie z góry i ciamkając nieustannie gumą do żucia nieomal krzyknął.
– Bileciki do kontroli!
Automatycznie rozpocząłem wyuczony i tak naprawdę bezsensowny teatrzyk polegający na
gorączkowym przeszukiwaniu kieszeni, tak jakbym rzeczywiście gdzieś posiadał bilet. Po chwili, gdy dłonie zaczynały mi się już pocić, zniecierpliwiony kanar wrzasnął na mnie ponownie.
– Bileciki! Ale już!
Zrezygnowany i pokonany, sięgnąłem dłonią po dokumenty. Chciałem mieć już cały ten proceder za sobą. Pomyślałem, że jakoś i tak sobie poradzę, zawsze sobie radzę. Ale wtedy głosem stanowczym, lecz uprzejmym odezwał się w stronę kontrolera Starzec.
– Drogi Panie! Czy nie widzi Pan, że jestem inwalidą, a w dodatku zasłużonym kombatantem? Ten młody człowiek to mój opiekun, bez którego nie ruszam się ani na krok. Proszę darować sobie te okrzyki i zejść nam obojgu z oczu, zanim zdecyduję się złożyć skargę do odpowiednich organów.
Kontroler najpierw nie mógł uwierzyć, że wyglądający na spróchniałego dziadka jegomość w ogóle mówi, a następnie próbował przetworzyć wszystkie słowa naraz, z których największym echem odbiły się u niego głowie „skarga” i „odpowiednie organy”. Przez ułamek sekundy wyglądało na to, że podejmie próbę odwetu, ale przeszywający wzrok Staruszka, zbiwszy go z tropu, wywołał na jego twarzy niekontrolowany grymas. Przeszedłszy chwiejnym krokiem na początek pojazdu, dołączył do kolegi, który wypisywał właśnie mandat jakiejś wymalowanej Pani w średnim wieku, o fryzurze przypominającej futrzaną, lisią czapkę.
Kiedy tylko kontroler się oddalił, wymieniliśmy ze Staruszkiem porozumiewawcze spojrzenie, obaj ledwo powstrzymując się od śmiechu. Jego ciepłe oczy i uśmiechnięte usta wydawały się pulsować zrozumieniem, niczym promienie słońca padające z dobrocią na liście drzew. Przez jedną krótką chwilę, czułem się całkowicie na miejscu, przez nikogo nie oceniany, nie poddawany żadnym osądom. Najbardziej pierwotne poczucie wspólnoty przenikało mnie i napełniało nadzieją.
Na najbliższym przystanku wstaliśmy obaj w tym samym momencie, Starzec i ja. Drzwi zamknęły się za nami z łoskotem, a wehikuł odjechał rozbryzgując na boki brudny śnieg zmieszany z solą.
– Niech Pan pamięta o spacerach! – mruknął do mnie Starzec, klepiąc na pożegnanie w ramię.
Niezdolny do wypowiedzenia choćby jednego słowa stałem na przystanku przez jeszcze bardzo długi czas, obserwując jak sylwetka Staruszka znika pośród oszronionych drzew i otulonych śniegiem krzewów.
Paweł Sikora
Obraz wyróżniający: Autobus Pasażerowie Siedzenia Wnętrze Światła. Obraz amrothman z Pixabay. Pixabay License Darmowy do użytku komercyjnego
Nie wymaga przypisania