„O historii” Zapiski dyletanta / Czesław Kabala

0
561

Swego czasu zadaliśmy sobie z kolegą pytanie: jak i dlaczego lub po co chcemy się uczyć historii. Kolejność członów pytania powinna być nieco inna, bo jeśli nie znajdziemy uzasadnienia: dlaczego (przyczyna) lub po co (cel), nie warto się zastanawiać nad sposobem – jak. Dość łatwo doszliśmy do zgodnego przekonania, że wszystko, co nas otacza, a także my sami, wywodzimy się z historii. Żeby więc zrozumieć siebie i to co jest wokoło, bez poznania historii się nie obejdzie. Nie da się bez niej zdiagnozować, kim jesteśmy pospołu i każdy z osobna. Kumulujemy w sobie całą historię, zarówno osobistą, jak powszechną. Jest w nas nie tylko dziedzictwo genów, lecz także dziedzictwo kultury, w której wyrośliśmy. Jak pierwsze jest determinantą, tak drugie możemy w jakimś stopniu korygować, a nade wszystko kształtować.

Tak ważna rzecz jak używany na codzień język, jest wytworem historycznego procesu. Wielu językoznawców tłumacząc jego formy, sięga z upodobaniem po przykłady z historii słów i ich przemian. W historycznych analizach znajdujemy uzasadnienie konsekwencji języka, będące zaprzeczeniem dobrowolności. Po kilku takich miniwykładach, już nigdy nie pomyślimy naiwnie i głupio, że możnaby coś w pisowni uprościć. Nie została ona wymyślona na złość piszącym dyktanda, lecz jest wynikiem ewolucji. Złożonej struktury języka nie da się bezstratnie uprościć (postulat Brunona Jaśieńskiego), a jeśli ktoś chce język poprawiać ostrzegam, że łatwo nie będzie. Psucie języka to zajęcie banalnie chamskie; dostrzegam je na każdym kroku. Język mamy, jaki mamy – dla niezadowolonych istnieją inne języki, do wyboru, do koloru. Jednak wciskanie obcego języka w struturę naszego, kończy się katastrofą. Przeżywaliśmy już najazd łaciny (i w mniejszym natężeniu innych języków), co nie było złe, bo naszą polszczyznę wzbogacało. Jesteśmy przecież „papugą narodów”. Poprawianie języka to zajęcie ryzykowne, bo można go zepsuć, a to już groźnie sygnalizuje zwichnięcie narzędzia myślenia.

Ale ja nie o języku (na którym znam sie tyle, co kogut na gwiazdach), ale o historii, na której też się nie znam.

Pewien profesor filozofii stwierdził autorytatywnie i bez wahania, że historia nauką nie jest. Przypuszczam, że filozof przyjął takie kryterium nauki, iż formułuje ona sądy jednoznaczne, z którymi zgadza się gros naukowców danej dziedziny, poza dziwakami stawiajacymi na oryginalność. Na marginesie możnaby wypomnieć profesorowi, iż tym bardziej nauką nie jest filozofia, bo w niej poglądów rozbieżnych jeszcze więcej. W istocie, jeśli wiedzę można zdefiniować jako zbiór sadów prawdziwych, historię możemy określić jako zbiór sądów niepewnych, zaś filozfię jako zbiór sądów fantazyjnych. Jestem pełen szacunku dla tej ostatniej, bo jest dziedziną twórczą, którą traktuję ją jako szczególny rodzaj literatury. Jest przeglądem rozmaitych sposobów borykania się ze zrozumieniem nieodgadnionego bytu, a przy okazji gimnastykuje umysł. Właściwie kończy się na gimnastyce, bo odpowiedzi żadnej nie uzyskujemy. Jak to zręcznie ujął mój kolega: Rodzimy się głupi, i przez całe życie jesteśmy kartografami własnej głupoty.

Werdykt profesora przyjąłem z pokorą i zwrot 'uczyć się’ zastąpiłem słowami 'dociekać’, 'studiować’. Historia jawi mi się jak szwajcarski ser a rebour, czyli wysepki wiedzy na morzu niewiedzy. Sęk w tym, że otrzymujemy ją z drugiej, albo i trzeciej ręki, często od ludzi niepewnych i skłonnych do mitologizacji, czyli kształtujących ją tak, żeby podbijała naszą dumę lub krzewiła pożyteczny na czas wojny nacjonalizm, bo przecież winniśmy być zawsze zwarci i gotowi.
Mający wiele innych zajęć (nie będący historykami) nie są skłonni do żmudnych poszukiwań w źródłach, także przecież niepewnych, i zadowalają się tymi pozycjami, które się im podsuwa. Żeby jednak trafnie określić stan naszej świadomości i pożytecznie opisać naszą sytuację, powinniśmy sięgnąć do historii „prawdziwej”, niestety nierzadko przy tym przykrej. Poza tym, gdzie ona?… W źródłach, o których wiarygodność spór toczą zawodowcy?

Im dalej wstecz, tym mniej źródeł i tym są trudniejsze do rozszyfrowania. Częstokroć przypomina to odtwarzanie kształtu dzbana na podstawie jego małego fragmentu. Rekonstrukcje stają się coraz bardziej domysłami (hipotezami). Cofając się poza granicę historii właściwej, czyli wyznaczonej pismem, wkraczamy na teren prehistorii, skąd mówią do nas szczątki ludzkich kości i rozsypane wokół wytwory kultury, tzw. artefakty.

Wszechobecność Historii uświadomiłem sobie po lekturze Ewolucji Fizyki Leopolda Infelda, napisanej językiem gawędy i zawierającej, jak pamiętam, tylko kilkanaście zapisów w postaci symboli fizycznych tak objaśnionych, że zrozumiałych dla humanistycznych niedouków. Wszystko jest historią, i tak mniej więcej widzę odpowiedź na pytanie „po co” się jej uczyć, pomijając przyjemność poznawania niewymagającą żadnych uzasadnień.
Pozostaje odpowiedzieć na trudniejszą część pytania, a mianowicie „jak?”, bo przecież jakoś trzeba. Ponieważ tu interesuje mnie historia ludzi, dobrze jest uświadomić sobie, od jak dawna istniejemy jako gatunek.

Pewien uczony propagator, aby plastycznie przybliżyć obraz ewolucji na osi czasu, umieścił ją na dobowym zegarze: jeśli uformowanie się Ziemi jest na nim godzinią 0 (za początek Wszechświata uważa się Wielki Wybuch, który w tej skali nastąpił na trzy dni przed naszą godziną 0), to człowiek pojawił się w ostatnich sekundach tej doby. Nie będę się dalej bawił w datowanie poszczególnych faz ewolucji od australopiteka, homo habilis, homo erectus, heandertalczyka, aż po kromaniończyka, bo można to sobie znaleść w Wikipedii. Kromaniończyk to nasz bezpośredni przodek, którego epoka liczy 40 tysięcy lat. W odróżnieniu od poprzedzającego go neandertalczyka (homo sapiens, od 40 tys. lat) nazwano go homo sapiens sapiens, co jest moim zdaniem zdublowaną przesadą.

Rózne źródła podają rozbieżne daty etapów ewolucjii (wyznaczone z niedokładnością dziesiątków tysiącleci nakładają się na siebie). Tak więc neandertalczyk współegzystował z człowiekiem współczesnym na przestrzeni 15 tysięcy lat. Mnóstwo tu różnych hipotez; jedne sugerują, że kromaniończyk traktował swego przodka jak zwierzynę łowną, pozyskując z niego konsumpcyjne mięso i kości do wyrobu narzędzi oraz zęby do naszyjników. Inne, na podstawie analiz DNA sugerują, że mogło dochodzić do krzyżowania się obu gatunków. Ktoś wyliczył, że ludzie współcześni, mają od 1 proc. do 4 proc. materiału genetycznego pochodzącego od neandertalczyka. Na podstawie objętości czaszek swierdzono, że ten osobnik miał mózg większy od naszego o 120 cm3, z czego nie powinniśmy wyciągać wniosków, bo słonie mają jeszcze wiekszy.
I niech sobie specjaliści w tym grzebią, dla mnie ważny jest ogrom czasu, jaki za sobą pozostawiliśmy, sugestywnie na tym zegarze skompresowany do kilku minut oraz uwidocznione zjawisko akceleracji rozwoju.

Około 3500 p.n.e. pojawiło się pismo klinowe, a po pięciu wiekach egipskie hieroglify i starszej daty historycy od tego momentu liczą historię właściwą. Trochę to dziwne skoro współczesna kryminalistyka przedkłada ślady materialne nad opowieści świadków (prawnicze powiedzenie: łże jak naoczny świadek). Historycy w odróznieniu od kronikarzy opisują dzieje, których świadkami być nie mogli. Mistrz Kadłubek przedstawia jako postać historyczną Smoka Wawelskiego, Popiela, którego zjadły myszy, opisuje także bitwę protoplasty Kraka z Juliuszem Cezarem. Można przyjąć, że opowieści owe od kogoś usłyszał i w nie uwierzył, ale niewykluczone, że je dla dobra wyższego niż prawda (!!!) wymyślił. Zawsze jest bowiem ktoś, kto nieistniejące byty wykoncypował pierwszy. Czy to, że od swojego wielkiego poprzednika przepisał cudowne uzdrowienie Mieszka z wrodzonej ślepoty i posiadanie przez tegoż siedmiu żon przed ślubem z Dubrawką, czyni te wydarzenia bardziej prawdopodobnymi? Gall Anonim nie powołuje się na źródła, których zresztą nie było. Jak my mamy odcedzić zmyślenie od prawdy? Według własnego widzimisię?… Musimy sięgnąć po opinie historyków, którzy prowadzą badania porównawcze, ale zaraz stwierdzamy, że wyniki tych badań nie są spójne – im głębiej w materię, tym bardziej wątpliwości się mnożą miast rozwiewać.

Na UG wydano sporą objętościowo monografię p.t. „Rzeź gdańska” w 1308 roku. Przeczytanie tej pracy zawierającej dociekania 13 historyków zajęłoby sporo czasu. Ja się tego nie podjąłem, tym bardziej, że już we wstępie przeczytałem, iż ustalenie prawdy na temat tych wydarzeń jest niemożliwe. Znamienne, że w tytule słowo „rzeź” umieszczono w cudzysłowie, a ze wstępu płynie sugestia, że potoczne domysły o jej skali są mocno przesadzone.

Co mają zrobić ci, którzy mają inne niż historia zajęcia? Zupełnie się od niej odwrócić?… To by znaczyło skazać się na niewiedzę, która jest szkodliwą przyczyną błędnego osądu rzeczywistości. Takim laikom jak ja, zalecam postawę sceptyczną, zważywszy że wszelkiej maści ideolodzy nie chcą się od historii odczepić. Nudzono mnie w szkole ciężkim położeniem chłopa w minionych stuleciach, co akurat jest prawdą, tylko co to mogło obchodzić nastoletniego czytelnika Verne’a i Dumasa? W roku 1957 mieliśmy stalinowskie jeszcze podręczniki, gdzie proporcje i opinie były inaczej wyważone: Arystoteles w przypisach określany był jako filozof burżuazujny. Dość dobrze obchodzono się z Demokrytem i w ogóle z filozofami przyrody. W mitologii hołubiony był Prometeusz, bo sprzeciwił się Bogom, zaś bohaterem Rzymu był Spartakus, bo wystąpił przeciw systemowi. Z podręczników ówczesnych ziała nienawiść do władców, której towarzyszyła litość wobec poddanych i podziw dla męczenników. Giordano Bruno plasował się ponad Galileuszem, bo dał się spalić. O Jakubie Szeli uczył nas Bruno Jasieński, zaś o królach en bloc Konopnicka w wierszu „A jak poszedł Jaś na wojnę…”.

W gruncie rzeczy zabieramy się do historii podobnie do zawodowców, tylko na wtórnym, przetrawionym i streszczonym przez nich materiale.

Kiedyś przez moment nieuwagi odczułem żal, że nie uczyniono żywego skansenu ze starożytnego Rzymu, zachowując jego istnienie w jakimś okresie świetności. Bezspornie, byłaby to daremna próba zachowania przy życiu głowy bez reszty ciała, czyli szczyt niedorzeczności. (Nawiasem mówiąc, eksperymentu życia po dekapitacji dokonał podobno Lavoisier, którego głowa po zgilotynowaniu mrugnęła kilkakrotnie do przyjaciół, jak się przedtem był z nimi umówił. Nie wykluczam, że tak było, bo sam widziałem sytuację odwróconą – biegającego po podwórzu kurczaka bez głowy, atoli nie trwało to długo. Zważyć należy, że oba te przypadki różnią się zasadniczo: co innego głowa bez tułowia, a co innego tułów bez głowy). Tak czy siak, obie te części żyć bez siebie długo nie mogą.
Współczesny niemiecki uczony Alexander Demandt sporządził listę 200 przyczyn upadku starożytnego Rzymu. Gdyby poddać się wcześniejszej poetyckiej wizji Oswalda Spenglera, że kultury rodzą się, dojrzewają i umierają podobnie do organizmów żywych, można by wyliczyć równoległy ciąg przyczyn zejścia starożytnej cywilizacji: marskość wątroby, kamica nerkowa, arterioskleroza, wrzody na dwunastnicy, zrzeszotnienie kości, obturacyjna choroba płuc, kurza ślepota, mukowiscydoza, sodomia, zapalenie ślepej kiszki, jaskra, nadciśnienie tętnicze, uwiąd mięśni, delirium tremens, astma, cysta, choroba Alzheimera, hemoroidy, zespół Parkinsona, padaczka, czerwonka, białaczka, żółtaczka, czarna ospa, katatonia, cukrzyca, pląsawica, alergia, epidermolysis bullosa, gruźlica, poalkoholowe zwyrodnienie trzustki, melancholia, amnezja, miastenia, niedoczynność tarczycy, miażdżyca naczyń wieńcowych, półpasiec, trąd, stwardnienie rozsiane, nowotwory, przerost prostaty, zapalenie jelita grubego, tyfus, cholera, dżuma i hiszpanka. Oczywiście należałoby znaleźć dla nich ekwiwalenty zjawisk cywilizacyjnych, np. akromegalia – przerost administracji urzędniczej, pląsawica Huntingtona – mianowanie swojaków na odpowiedzialne stanowiska, saturnizm – służące wygodzie inowacje techniczne, białaczka – niekontrolowany rozrost służb policyjnych, human immunodeficiency virus – barbaryzacja armii i zanik ducha bojowego, dystrofia mięśniowa – upadek starej religii i wtargnięcie nowej itd, itd.

Wszyscy chcemy wiedzieć, co jest jakie i dlaczego takie, a nie inne, czyli wszyscy interesujemy się bytem. Każdy człowiek posiada kompletny światopogląd, nawet jeśli nigdy sie o to nie starał. U większości (jak przypuszczam wg życiowej obserwacji) jest on oparty na mitach, lub zadowala się mglistymi wyjaśnieniami, często o charakterze bajkowym. Na pytanie: skąd biorą się wojny, być może większość odpowie, że po prostu z ludzkiej chciwości, a chciwość jest aksjomatem – grzechem przyrodzonym ludzkiej natury. Dalsze drążące pytania zadają sobie tylko ci, którzy dostrzegają luki i niespójności w obrazie świata

Zawsze interesowały mnie wątki oboczne, omijane przez podręczniki, białe plamy, nad którymi historycy łatwo przemykają. Pamiętam, jak zafrapowała mnie istota ustroju feudalnego – dlaczego taki właśnie system przyjął się wówczas – bo chciałem wiedzieć, jak się to trzymało kupy. Otóż, niezupełnie się trzymało bo pruło się w szwach i pękało. Skoro możni tamtej epoki byli ludźmi głębokiej wiary, skąd tyle aktów brutalnych, będących jej zaprzeczeniem? Po przeczytaniu Historii Średniowiecza Tadeusza Manteuffla, w której przedstawił struktury praw feudanych i różne rodzje systemu wasalnego, wizerunek całości nie w pełni był dla mnie jasny. Może trochę więcej wiedziałem, ale dalej nie rozumiałem. Według rozsądnego hisoryka z przełomu wieków, Ludwika Kubali – papież Grzegorz VII po zajęciu Rzymu przez Henryka IV uciekł do Salerno, gdzie umarł ze zgryzoty. Prawdopodobnie użył tego sformułowania jakiś tamtejszy mnich.Czy był bezpośrednim świadkiem śmierci papieża?… Natychmiast chciałem dotrzeć do źródła relacji, bo bardzo mnie ta „zgryzota” intrygowała, gdyż do tej pory sądziłem, że ludzie umierają głównie z nudów, pomijając oczywiście śmiertelne choroby i morderstwa. Średniowieczne rytuały i przysięgi miały moc ograniczoną, podobną do wieczystych traktatów pokojowych, trwających przeważnie najkrócej; znaczyły nie więcej, niż dzisiejsze śluby małżeńskie, że niby aż po grób. Opis wydarzeń na ogół nie pasował do wzorca moralnego rycerzy Króla Artura. Istotne objaśnienie wniósł Ojciec Chrzestny Coppoli, bo nagle zrozumiałem, że system kruchych sojuszy wspierał się na chęci zysku, brutalnej przewadze i strachu. Bardzo się ten film prawdziwym gangsterom spodobał. Podobno pod jego wpływem zaczęli się stylizować na filmowych. Potwierdza to myśl Oscara Wilde’a, że nie sztuka opisuje życie, lecz życie naśladuje sztukę. Średniowieczna szlachta była odpowiednikiem mafii – kto się w niej znalazł, nie mógł bezkarnie odejść i wymigać się od obowiązujących zasad. „Propozycja nie do odrzucenia” była metodą skuteczniejszą od lennej przysięgi.

Jest w postrzeganiu dziejów bajkowy schemat, który przedstawia władców jako okrutników a ich poddanych jako stado dobrych, poczciwych owieczek. Wszystkim nam bowiem łatwiej przełknąć, że człowiek z natury swojej jest dobry, ale naciski zewnętrzne czynią z niego potwora. Przecież wojen nie wznieca prosty lud, lecz robi to na rozkaz władców. A może jest odwrotnie, może to mądrzy władcy, dysponując możliwością egzekucji praw, usiłują powściągnąć tkwiącą w ludziach zwierzęcość, właściwą naszemu gatunkowi agresywność. Trzeba przyznać, że dość często wykorzystują ją do prowadzenia swoich wojen, i jak się zdaje nie trzeba było brutalną siłą przymuszać ludu do udziału w mordowaniu. Zachętą były łupy wojenne i wystarzczyło wyzwolić naturalną wściekłość, kilkoma zabiegami pobudzić jej aktywność, czyli jak mówi Szekspir, spuścić z łańcucha psy wojny. Do dzisiaj spierają się w etyce dwa stanowiska: leibnizowski melioryzm, czyli wiara we wrodzoną dobroć człowieka, tak mocno propagowana potem przez Rousseau, a stanowisko przeciwne, niemające nazwy, wyrażone przez Woltera w Kandydzie.

Pobieżnie zapamiętna ze szkoły historia jest pełna uproszczeń. Tu tylko dwa przybliżenia: Kodeks Hammurabiego, z którego powszechnie znane jest określenie „oko za oko, ząb za ząb” obejmował 282 artykuły dotyczące: wymiaru sprawiedliwości, wykroczeń przeciwko własności ziemi i zabudowań, regulacji zasad handlu, małżeństwa, własności rodzinnej i dziedziczenia, rolnictwa, najmu, własności i sprzedaży niewolników. Pobicie i uszkodzenia ciała jest tylko jednym z wątków tego kodeksu. Gwoli sprawiedliwości należy przypomnieć, że ów władca kazał w kamieniu wyryć te prawa i ustawić na wszystkich wjazdach do swego królestwa. Mniejsza z tym, że niewielu wówczas umiało czytać – szlachetny postulat dostępności prawa został spełniony.

Prawa Drakona stały się synonimem surowości. Istotnie łagodne nie były, ale istniejące obyczaje były jeszcze okrutniejsze. Niewielką część pozostałą z jego dzieła przekazał nam Solon, który utrzymał je w mocy i kazał wyryć na tablicach. Prawa te ukazują, że starał się owe obyczaje złagodzić, a nade wszystko uporządkować. Jego zasługą było ustalenie zapisu normy prawa zwyczajowego, chroniące je przed nadużyciami sędziów, a najważniejsze było wprowadzenie do prawodawstwa rozróżnienia na zabójstwo zamierzone i niezamierzone; ponadto obok procesu za zabójstwo wprowadził również proces za nakłanianie do niego.

Powyższe zapiski dyletanta nie po to są, żeby oświecić, lecz by sprowokować choćby do zainteresowania się tematami. Najskuteczniejszą formą uczenia się nie jest słuchanie wykładu, lecz dysputa. Więcej mi wiedzy o dziejach przyniosły audycje Spór o historię (w kanale TVP- Historia), w której dyskutują wybitni historycy różych opcji, niż ze szkolne podręczniki i lekcje. Na wyższym poziomie nie obejdzie się bez monografii i naukowych syntez. Komu zaufać i co wybrać z mnogiej oferty? Ostatecznie jedyną obroną przed głupstwem jest nasz własny rozum.

                                                                  Czesław Kabala