Młodzieniec i ryba / Martyna Naborczyk

0
664

Głęboka toń czarnej wody uderzała z hukiem o nadmorskie skały. Piana wylatywała ku górze, tworząc ogromne bałwany, pragnące unieść się jak najwyżej w niebo zasnute ponurymi chmurami. Grzmoty z hukiem przetaczały się nad niewielką łodzią, gdy ta spadała w głąb niby wyciągniętych zachęcająco wielkich dłoni, to znów unosiła się bezwładnie niczym chusteczka rzucona na wiatr. Chłodne powietrze rozbryzgiwało krople wody na wszystkie strony, sprawiając, że postać kuląca się z przerażenia wewnątrz drewnianej łódki, zalewana była bezustannie chłodnym prysznicem słonej wody. Wzmagający się żywioł przeczuwając, że nic dobrego tej nocy się nie stanie, pozamykał wszystkich mieszkańców rybackiej wioski w domach, a tych, którzy ignorując szalejące morze, próbowali wyjść, wpychał siłą wiatru z powrotem do środka.

Jeden tylko człowiek, stary pirat o twarzy pełnej małych, lecz głębokich bruzd, skrywał się pod plandeką peleryny na skraju zielonej łąki i schodzącego niemalże pionowo kamienistego wzgórza. Spoglądał z obojętnością w rozszalałe morze niczym strażnik świata, stojący na jego krańcu. Swoją osobą chronił pagórkowatą, w większości pustą i trawiastą wyspę od  otaczającego go oceanu wody. Mgła przygnieciona ciężarem deszczu zasnuła nisko brzeg mlecznym kożuchem, sprawiając, że pirat wyglądał niczym bóg morza, władający tym śmiercionośnym żywiołem.

Beznadziejna sytuacja –  pomyślał starzec, gdy zauważył postać uwięzioną na niewielkiej łódce. Morze zabrało niejednego człowieka, zabierze też i tego. Wzruszył ramionami obojętnie. Nie miał zamiaru pomagać topiącemu się człowiekowi. Życie, choć monotonne i ponure na tej tak samo monotonnej i ponurej wyspie, nadal było mu miłe. Po chwili wolnym krokiem skierował się do samotnie stojącej chaty, obojętny na toczącą się grę na morzu, która skończyć się mogła tylko w jeden sposób. Otworzył ciężkie drzwi i z rezygnacją wszedł do środka. Już więcej tej nocy miał ich nie otworzyć.

W tym samym czasie więzień rozszalałego żywiołu z trudem utrzymywał się na pokładzie, uchwycony burty łodzi. Kilka przezroczystych łez spłynęło po jego policzkach, mieszając się z nieprzerwanym potokiem zimnej wody. Był bezradny i przerażony. Wiedział, że to koniec, a ta myśl wywoływała w nim kolejny potok słonych kropelek z jego błyszczących, zielonych oczu. Miał wrażenie, że te palą mu skórę i zostawiają ślad na policzkach, nim w końcu spadną do morza w postaci skrzących się, przezroczystych koralików. Wymieszane z czarnym odmętem oceanu, jakby pod ciężarem zawartych w nich wiadomości zaczęły opadać coraz niżej w dół i w dół, przywołując dobre duchy do wezwania pomocy. Popłynęły dalej w głąb morza i zapewne nigdy nie zostałyby zauważone przez jego mieszkańców, gdyby nie jedna odłączona od ławicy ogromna, rozumna ryba. Jej łuski od dawna przygaszone i zmatowiałe przez targający nią smutek, teraz lekko zajaśniały mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy, gdy zdała sobie sprawę, że właśnie jest komuś potrzebna. Zamachała ciemnozielonym, grubym ogonem i popłynęła w górę —  za sznurem z błyszczących łez.

Była już blisko powierzchni, gdy fala mocnym szarpnięciem wypchnęła łódeczkę wysoko w górę, a następnie ją odwróciła, rzucając z hukiem głęboko w morze. Zobaczyła, jak chłopak rozpaczliwie nabiera powietrza, a po chwili krztusi się zalewającą jego płuca lodowatą wodą. Zaczął opadać coraz głębiej i głębiej, machając rozpaczliwie rękami. Ostatnim co zdążył zarejestrować, był widok niewyraźnego kolorowego majaku i obezwładniająca myśl, że tak ma zakończyć się jego życie.

*** 

Kilka promieni słońca wyszło zza spokojnego oceanu, odbijającego płynące w jedynie sobie znanym kierunku szare chmury. Fale obmywały okrągłe zamszowe głazy, wpływając na piasek niewielkiej plaży. Ogrodzona od wzroku ludzi wysokimi drzewami skrywała leżącego człowieka, którego morze wyrzuciło nocą na plażę. Miał przemoczone ubrania i oblepione glonami włosy. Obserwowała go  kolorowa ryba, skryta za jednym z głazów, której łuski mieniły się lekko, tworząc na powierzchni wody wielobarwną mozaikę.

Powiał wiatr, drzewa zaszeleściły. Na krawędzi wzgórza wiszącego nad niewielką plażą, pojawił się kilkunastoletni chłopiec. Słyszał radosne krzyki przyszłych rybaków, docierające zza jego ramion, a na twarzy poczuł rześką bryzę wiejącą znad morza. Zakątek ten był ich ulubionym tajemniczym miejscem, o którym wiedzieli tylko nieliczni chłopcy z wioski.  Idealny do chowania się i wskakiwania na głazy, a i ześlizgiwanie się z nich też było całkiem zabawne. Dlatego nachmurzył się, gdy zobaczył, że ktoś już na nim jest. Szybko jednak zorientował się, że to, co widzi to poszarpany przez macki morza nieprzytomny człowiek.

Krzyknął w stronę lasu przestraszonym głosem i zaczął ześlizgiwać się po piaszczystym, zarośniętym krzakami zboczu. Zza drzew wypadli kolejni chłopcy, którzy po chwili zawahania dołączyli do swego przywódcy,

Tymczasem ryba umknęła z pluskiem głębiej w wodę, by spokojnie móc obserwować rozwój wydarzeń. Z niepokojem przysłuchiwała się krzykom chłopców. Widziała, jak kilku z nich chciało zostawić rozbitka, tak jak leżał, w nadziei, że sam się ocknie, a i ich zakątek plaży zostanie zachowany w tajemnicy. W końcu jeden z nich kopnął ze złości nogą w piasek i odbiegł w stronę wioski, wracając po chwili z kilkoma dorosłymi rybakami. Ciągnący się za jednym z nich fragment sieci sugerował, że dopiero co skończyli pracę. Wzięli oni na ręce rozbitka, jednak niemalże upuścili go, gdy zauważyli przez poszarpane rękawy koszuli łaty z łusek zrośniętych ze skórą. Chłopcy przeskakiwali między mężczyznami, chcąc dokładniej zobaczyć te dziwne znamiona, a rybacy, klnąc, odpędzali ich, próbując opuścić plażę. Gdyby nie to, że chłopcy pałętali się pod ich nogami, może baczniej przyjrzeliby się rozbitkowi i pozostawili go na plaży, bojąc się dziwnych zmian na jego skórze. Później nie byli już jednak pewni, czy to, co widzieli, nie było jakimś magicznym złudzeniem lub majakiem przemęczonych pracą oczu. Okazało się bowiem, że gdy chłopak ocknął się, ocucony przez rybaków przed najbliższą chatą, po dziwnych kolorowych plamach nie było śladu. Sprawa może i stałaby się miejscową legendą, opowiadaną wieczorami w przybrzeżnej gospodzie, gdyby nie zdarzenia, które wydarzyły się w obrębie tak krótkim, że dla spokojnej ludności wioski wydawały się niemalże snem.

Dni mijały, pełne szarego nieba i lodowato zimnego powietrza, tak naturalnego dla wyspy, że gdy tylko natura postanowiła zawalczyć o odrobinę słońca, stawało się to dniem niemalże świętym. Być może był to kolejny powód, dla którego dzień znalezienia rozbitka, ostatni tak piękny i słoneczny, zasiadł w myślach mieszkańców niczym kotwica na dnie oceanu.

Ryba nadal czuwała nad swoim rozbitkiem – ukrywała się w mule, w morskich roślinach, to za kamieniami, czy mchem, obserwując poczynania ludzi. Chłopak był obiektem ogólnego zainteresowania. Nie dość, że wieść o wyrzuconym przez morze rozbitku rozniosła się po wyspie w mgnieniu oka, to słowa, że coś z nim jest nie tak, powędrowały przez nią jeszcze szybciej. Znajdowali się tacy, którzy uważali, że widzieli go z łuskami na dłoniach, jeszcze inni twierdzili, że jego czarne długie włosy były tworem jakiejś złej siły, gdyż na wyspie mieszkali sami jasnowłosi rybacy, i że to na pewno przyniesie nieszczęście. Unikano go więc i obserwowano z ukrycia, co nie podobało się rybie, która miała przez to nieprzyjemne wrażenie, że zachowuje się tak samo jak oni.

Po kilku dniach od pamiętnego sztormu ryba popłynęła z powrotem do tajemniczej zatoki. Dzieci przestały na nią przychodzić, prawdopodobnie znajdując sobie inne lepsze i bezpieczniejsze miejsce. Zobaczyła, jak jej rozbitek zeskakuje z piaszczystego wzgórza i nucąc pod nosem jakąś nieznaną jej piosenkę, rozpościera ręce i daje się owiać lodowatemu wiatru, który porywa jego ciemne włosy w górę i wywołuje lekki uśmiech na porcelanowej twarzy. Ryba uradowała się na ten widok i szybko podpłynęła bliżej. Wtem zobaczyła, jak chłopak pospiesznie ściąga z siebie płaszcz i patrzy z przestrachem na ręce, na których pojawiać się zaczęły niebieskie łuski. Otrząsnął się, jakby chciał je zrzucić, co nie przyniosło oczekiwanego efektu. Nie był to zresztą pierwszy raz, gdy poczuł, jak wypalają się na jego skórze, gdy tylko zbliża się do morza. Pociekłyby mu z twarzy łzy, gdyby w porę się nie powstrzymał. Może nie było mu na wyspie tak dobrze, jak miał nadzieję, że będzie, lecz przeczuwał, że kolejna podróż w otwarte morze mogła zakończyć się dla niego jeszcze gorzej.

Zamierzał właśnie wrócić w głąb wyspy i zaszyć się gdzieś w otoczeniu wysokich trawiastych wzgórz, uciekając tym samym od ciekawskiego wzroku ludzi, gdy usłyszał, jak ktoś woła go językiem tak dziwnym i niezrozumiałym, że wziął go najpierw za szum morza lub plusk wody. Nie potrafił go zrozumieć, a jednak doskonale wiedział, co oznacza. Popatrzył w stronę morza, nieodkrytej i niezmierzonej przestrzeni. Niewielkie bałwany wody obijały się o zaokrąglone skały, niosąc z sobą strumień dźwięku. Chłopak podszedł do nich, wyczuwając na gołych stopach macki zimnego wiatru i ziarnka piachu.

I zobaczył to, na co tak naprawdę podświadomie czekał. Bohatera, którego zauważył resztkami świadomości, gdy ten płynął mu na ratunek podczas sztormu. Uśmiechnął się, przykucając na skraju lądu. Ryba wydała mu się stworzeniem niesamowicie pięknym. Jej łuski wabiły wszystkie promienie słońca, sprawiając, że błyszczały pod wodą i mieniły się kolorami tak różnorodnymi, że jego ludzkie oko nie mogło tego pojąć. Złote ślepka wpatrywały się w chłopaka urzeczone, przekazując mu za pomocą szumu wody i chlupotu fal, wszelkie słowa wyjaśnienia, których chłopak potrzebował.

Łuski na jego dłoniach zaczęły się rozrastać dalej w górę, dosięgając ramion. Nie zwracał jednak na nie uwagi, gdyż tym razem nie czuł towarzyszącemu temu dyskomfortu.

Rozmawiali tak do wieczora, gdy niebo oczyściło się z większości chmur, ukazując gwiazdy. Przypływ zalał niemal całą plażę, zmuszając chłopaka do powrotu do wioski. Gdy oddalał się od zatoczki, mijając niewielkie kamienne chaty, zauważył, że tak, jak zapowiedziała mu wcześniej ryba, łuski na jego dłoniach zaczęły znikać. 

Chłopak przez kolejne dni powracał często na plażę, zauważając już z oddali pływającą między głazami towarzyszkę. Związane z tym ponowne pojawianie się łusek na ciele nie wywoływało już u niego strachu. Coraz rzadziej był widziany w wiosce, co nie uszło uwadze mieszkańców. Zastanawiano się, gdzie się ukrywa, martwiąc się, by nie zesłał na nich żadnego nieszczęścia. W tak małej miejscowości, oddalonej od stałego lądu o wiele mil morskich, nawet małe nieszczęście mogło zmienić się w poważne tarapaty. A już teraz zauważono, że od przybycia obcego na wyspę, ryby pouciekały dalej w morze. Rybakom ciężko było złowić coś więcej niż sieć najmniej wartościowych, niewielkich ryb i skorupiaków.

W nadmorskiej gospodzie coraz głośniej wybrzmiewały głosy niepokoju. Stary barman stawiał codziennie napełniony kufel na ławie przed chatą, w nadziei, że morze je przyjmie i przywróci z powrotem ryby. Nie chciano tu dziwaka, który znikał gdzieś na całe dnie, pływał w lodowatej wodzie i sabotował połowy ryb – bo o to go między innymi podejrzewano. Nie dość, że nie nosił perłowych wisiorków przynoszących szczęście, które wykonywane były przez stare kobiety z wyspy, to jeszcze ubierał się w dziwne zamorskie ubrania. Jednak jego nieznane pochodzenie wywoływało najwięcej ciekawości i plotek, które z każdym dniem stawały się coraz dziwniejsze. Jedyne co było pewne to jego imię – Abyr.

*** 

Tego popołudnia do gospody mianującej się najlepszą knajpą na wyspie, wbiegł zdyszany stary rybak. Głowy zwróciły się w jego stronę. Poły płaszcza miał przemoknięte, a białą brodę całą wilgotną. Ledwo co złapał oddech, a już zaczął mówić. Powiedział uradowanym głosem, że złapał w sieci wielką – tu otworzył szeroko ramiona – rybę i że to na pewno jest dar od morza, więc do stu głów ośmiornic, potrzebuje teraz pomocy w wyniesieniu jej na brzeg. W pomieszczeniu podniosła się wrzawa głośnych zadowolonych głosów. Większość rybaków wstała, przewracając kufle i odsuwając jeszcze pełne talerze, i ruszyła ku drzwiom. Dzieci wybiegły zaciekawione na ulicę. Po obu jej stronach stały niskie, zazwyczaj dwupiętrowe domy zbudowane z kamienia i obrośnięte szarozielonym bluszczem. Droga schodziła w dół zbocza na tyle pionowo, że widać było w jej dole niewielki brukowany plac, zatokę, a w niej port, w którym stało, chybotając się lekko na niewielkich falach, kilka łodzi z wysokimi żaglami. Przy jednej z nich zgromadziła się już niemała grupa ludzi.

Rybacy zbiegli w dół ulicy i przepchnęli się przez tłum gapiów. Na pokładzie jednej z łodzi rzeczywiście leżała wielka kolorowa ryba, rzucając się i z przerażeniem patrząc na swoich oprawców. Kilka osób chwyciło sieć i zarzuciło ją na rybę, układając ją tak by była w nią zawinięta. Następnie wyciągnięto ją na brzeg.

Zaraz jednak podniosły się zdziwione głosy, gdy zauważono, że łuski ryby zaczęły powoli matowieć i tracić kolor. Ludzie zaczęli odsuwać się pospiesznie z przestrachem, myśląc, że rybak, który złowił tę dziwną rybę, odprawia przed nimi jakieś sztuczki magiczne.

W tym samym czasie rozbitek czekający jak co dzień na swą towarzyszkę na brzegu plaży, starał się usilnie ignorować czającą się za maską spokoju panikę. Silny wiatr rozwiewał mu włosy, gdy obserwował uważnie zmarszczki na morzu, gotów na przywitanie swej ryby z wyciągniętymi rękami i wybaczenie jej tego rażącego spóźnienia. W chwili, gdy wydawało mu się, że dostrzegł ruch przy jednej ze skał, niespodziewany ból zaatakował jego głowę. Chwycił się za nią i pochylił do przodu, w nadziei, że morskie powietrze złagodzi nieprzyjemne uczucie. Jednak na nic się to zdało. Ból przybrał na sile i teraz niczym gong odbijał się wewnątrz jego czaszki. Stracił poczucie czasu, pochłonięty w wirze nieskładnych myśli. I nagle w jego umyśle pojawiło się jedno słowo: port, wyszeptane jakby przez łaskawy szum morza. Abyr zerwał się na nogi, rozpoznając w nim słaby głos swojej ryby, i rzucił się we wskazane przez nią miejsce. Wydawało mu się, że uderzenia młota w jego głowie odmierzają mu czas, gdy przedzierał się przez las, teraz jakby o wiele bardziej zarośnięty i nieprzyjazny, następnie przez puste zielone wzgórza i ulice szarej nieprzyjemnej wioski. Zbyt zaabsorbowany desperacką myślą szybkiego dotarcia nad zatokę, nie zauważył nawet, że łuski zaczynają mu się ponownie rozrastać w górę ramion.

W końcu wbiegł na szeroki plac, na który z góry, niczym ława sędziów, patrzył rząd domków. Przed sobą zobaczył dużą grupę ludzi – kobiet w staroświeckich sukniach i mężczyzn w długich wypłowiałych płaszczach i spadających na twarz kapeluszach – schylonych i szepczących do siebie. Z narastającą obawą biegł dalej, zauważony po chwili przez pierwszych ludzi, którzy z piskiem odskakiwali w bok, przestraszeni jego widokiem.

W końcu ją dostrzegł, ledwo żywą, machającą powoli ogonem i wpatrującą się w niego złotymi oczami. Przedarł się przez grupę rybaków, którym spokojne, lecz skonsternowane twarze wykrzywiały się w złości, gdy byli potrącani i spychani w bok. Rybak kucający przy rybie i gładzący jej już wyblakłe łuski poderwał się szybko, zauważając niebieskorękiego chłopaka.

Rozbitek dopadł do ryby, popatrzył morderczym wzrokiem po wyspiarzach, którzy zaczęli się wycofywać w widocznym strachu. Chciał krzyczeć, jednak panika, jaka go opanowała, ledwo pozwalała mu trzeźwo myśleć.

Zaczął spychać rybę w stronę brzegu placu. Ostre łuski wbijały się w jego poharatane ręce, oczy piekły, a w głowie kołatała się jedna tylko myśl, dzięki której dał radę dotrzeć z umęczoną rybą do brzegu. Wiedział, że ma u niej dług, dług życia, który jest w stanie spłacić tylko w jeden sposób. Wiedział, że nadszedł ten właściwy moment. Naprężył obolałe mięśnie, czując jak ledwo stoi na nogach i zepchnął towarzyszkę do rozszalałego morza. Dokonując tego, sam się za nią rzucił. Fale wzbiły się w gniewie na wysokość kilku metrów, wpadając na pokłady zacumowanych statków oraz zalewając plac portu i przerażonych mieszkańców.

Fala chwyciła chłopaka w swe morskie dłonie, zmywając wszystkie łuski, jakie miał na swoim ciele, jednocześnie przekazując je spadającej bezwładnie rybie. Abyr zdążył jeszcze zobaczyć, jak jego towarzyszka odzyskuje dzięki temu siły, nabierając ponownie blasku i kolorów. On natomiast został otoczony przez wir wzburzonej wody, która odrzuciła go wysoko, zmieniając w pianę morską.

Po tym zdarzeniu słońce po raz pierwszy przedarło się przez grube szare chmury płynące nad wyspą, pozwalając jej mieszkańcom ponownie zaznać szczęścia i spokoju. Natomiast Abyr dzięki swej nowej postaci już zawsze mógł przemierzać niezmierzone wody oceanów w towarzystwie nierozłącznej ryby.

                                  Martyna Naborczyk

 

Czytając wiele opowiadań nadesłanych na konkurs im. Bolesława Prusa czasami aż trudno mi uwierzyć, że napisali je tak młodzi jeszcze twórcy. Są tak dojrzałe, piękne… Nie szukajmy jednak słów, wystarczy przeczytać. Powyższe jest jednym z takich.

                                                                            Piotr Kotlarz

Obraz wyróżniający: pexels-photo-4552982