Klęska.
Jakże byłem naiwnym, bardzo naiwnym idealistą. Przecież ludziom nie można pomóc, powinienem o tym wiedzieć… nie można pomóc zwłaszcza tym, którzy nie chcą pomóc sobie sami. Nie można? Dlaczego, z jakiego powodu, więc wciąż tego próbowałem? Mało tego, czasami korci mnie, by postępować tak i dziś. To, o czym chcę tu pisać wydarzyło się jednak kilkadziesiąt lat temu…
Pod koniec lat siedemdziesiątych dziwnym zbiegiem okoliczności zarabiałem całkiem nieźle, mógłbym nawet powiedzieć, że jak na ówczesne polskie warunki – zwłaszcza w sezonie wakacyjnym – niebywale. Nie, wcale nie było to jakąś moją szczególną zasługą. Tak jak autorami swego sukcesu nie byli ówcześni badylarze. Bardzo tani węgiel, szkło na szklarnie i zamknięty, odcięty od światowych rynków rynek niedoboru. Gdy te okoliczności uległy zmianie, większość tych ludzi sukcesu lat siedemdziesiątych musiało zwijać swoje interesy, szklarnie podupadały i często nawet straszyły wybitymi szybami. W moim wypadku podobnie, zwykły splot okoliczności. Poznałem Buniego, znanego wówczas w Gdańsku ceramika, ten przekazywał wówczas tajemnice swego zawodu każdemu, kto wyraził, choć odrobinę zainteresowania… Buni też był rozrzutny, również pomagał każdemu, kto go o takową pomoc poprosił… Technika ceramiczna, ta na podstawowym poziomie, jest bardzo prosta. Każdy może jej się nauczyć. Warsztat pracy też bardzo nieskomplikowany, ot zwykły mały piecyk z cegieł szamotowych. Materiały do jego wykonania były powszechnie dostępne, elektryczne spirale w szamotowych kostkach do piecyków można było nabyć w jednym ze sklepików przy Hali Targowej. Glina, nawet ta kadyńska nie kosztowała prawie wcale, zwłaszcza ilości potrzebne do mojej „produkcji”, podobnie i chemiczne odczynniki potrzebne do szkliwienia. Te można było, za dobre słowo dostać z magazynków wydziału chemii Politechniki Gdańskiej. Tak tam, jak i w mniejszych zakładach pracy, pracownicy byli bardzo otwarci, z chęcią pomagali studentom i innym młodym ludziom na dorobku. Pierwszy rok po ukończeniu studiów był dla mnie, ojca kilkumiesięcznej córki bardzo trudny. Próbowałem pracy w szkolnictwie, jednak zbyt dalekie dojazdy, które zajmowały mi ponad półtora godziny w jedną stronę, trudna młodzież w zaniedbanej portowej dzielnicy Gdańska… nie poradziłem sobie. Później pracowałem w „rezerwie portowej”. Prosta, ale dobrze płatna praca fizyczna. Pomagaliśmy przy rozładunku statków. Czasami pracowałem przy rozładowywaniu cytrusów, które sprowadzano właśnie drogą morską. Te trafiały na rynek bardzo okazjonalne. O przybyciu statku z pomarańczami, cytrynami, czy bananami informowała prasa. Taka to była sensacja. Jednocześnie, właśnie dzięki Buniemu, szykowałem się do nowego „zawodu”. Widziałem w tym jakąś szansę, tym bardziej, że Wojtek, inny bywalec pracowni Buniego ostatniego lata sprzedawał swoje wisiorki na jednym z przedproży ulicy Mariackiej i jak się domyślałem zarabiał całkiem nieźle. Wraz z żoną lepiliśmy koraliki, wypalaliśmy terakotę, później niektóre z nich szkliwiliśmy. Szykowaliśmy się na czas sezonu, na przyjazd turystów. Do pierwszej próby sprzedaży doszło jednak nieco wcześniej. Moi koledzy z czasu studiów w Lublinie przebywali wówczas w Warszawie. To od nich dowiedziałem się, że na Uniwersytecie Warszawskim miał odbyć się studencki jarmark. Pojechałem do Warszawy. Sprzedażą miał zająć się Andrzej. Miał łatwość kontaktu z ludźmi. Takim zresztą był zawsze, z czasem został dość uznanym artystą konceptualnym. Pierwsze wyroby sprzedał już w „Remoncie”, klubie studenckim Politechniki Warszawskiej. Jeden kupiła robiąca wówczas karierę dość znana piosenkarka, modnego wówczas kierunku poezji śpiewanej. Następnego dnia sprzedaliśmy prawie wszystko. Resztę zostawiłem Andrzejowi. I tak byłem bardzo szczęśliwy. Wracałem do domu z pieniędzmi, za które mogłem kupić dla córki spacerowy wózek. Wówczas też nie tak łatwy do nabycia i jak na kieszeń młodego, wchodzącego w życie małżeństwa dość drogi.
Ceramika była moim głównym źródłem dochodów przez kilka kolejnych lat. W sezonie zarabiali na tej profesji również moi koledzy, których zatrudniałem do sprzedaży moich z żoną, a później tylko moich wyrobów. Błażej, Paweł, który ukończył właśnie filozofię w Poznaniu i po uzyskaniu asystentury na Gdańskim Uniwersytecie mieszkał w uniwersyteckim Hotelu oraz Jurek, któremu wieszczyliśmy wielką poetycką karierę
To właśnie Jurek jest główną postacią, wokół której chcę zbudować tę opowieść. Jego charakterystykę zacznę obrazem. Szliśmy z Bunim od ulicy Mariackiej w stronę jego mieszkania. Widocznie stał w oknie, gdyż zauważył nas dość wcześnie. Otworzył okno i wykrzyknął na całą ulicę:
– Wybaczcie panowie, gdy o wierszach mowa, serce do dupy się chowa.
To cytat z jakiegoś wiersza nieznanego mi poety, może jakaś fraszka, tym razem jednak wykrzyczany nabrał nowego znaczenia, rodzaju buntu… poszerzenia granic wolności wypowiedzi… Może nawet zbyt znacznego poszerzenia… A może chciał tylko w ten sposób podkreślić swoją obecność, zwrócić na siebie uwagę. Nie wiem. Zresztą ludzi było na ulicy niewielu… Myślę, że poza mną i Bunim, nikt nie zwrócił na występ Jurka większej uwagi. Szanowaliśmy Jurka, jego wielką poetycką pasję.
W tamtych czasach spotykaliśmy się bardzo często. Bywały miesiące, ze prawie codziennie. Znaliśmy się już dość długo. W tym czasie ja zdążyłem się ożenić i rozwieść, ożenił się też i Jurek. On też rozstał się ze swoją żoną. Próbował też podjąć studia, choć tylko raz złożył papiery na studia i to w Białymstoku, o ile wiem jednak tam nie pojechał. Nie musiał też pracować. Pomagała mu mama. Może to jej nadopiekuńczość, a może coś właśnie w Jurku…, dość, że wciąż nie potrafił znaleźć swojej drogi. Z czasem coraz bardziej uciekał od realnego świata, od problemów. Początkowo tylko w alkohol, z czasem coraz częściej w narkotyki, głównie narkotyki. Obserwowałem jego życie, widziałem jak upada… Taki zdolny człowiek, tak wielka osobowość.
W roku, o którym mówi ta opowieść Jurek rozstał się z żoną. Nie rozwiedli się jeszcze wprawdzie, ale już postanowili iść, każde z nich, swoją drogą. Jurek poznał nową dziewczynę, Helenkę. Młoda, piękna kobieta. Wydawali się szczęśliwi. Wówczas próbowałem pomóc Jurkowi po raz pierwszy. Planowali remont podniszczonego mieszkania, zakup automatycznej pralki, sprzętu. Zatrudniłem Jurka do sprzedaży moich koralików. Przez miesiąc otrzymując swoje trzydzieści procent od obrotu zarobił kilkanaście tysięcy. Tak, sprzedaż tych ceramicznych, a i drobnych skórzanych wyrobów była bardzo rentowna. W tym czasie średnia miesięczna pensja sięgała około czterech, pięciu tysięcy. Każdego dnia zarobione pieniądze Jurek wpłacał na książeczkę PKO, oszczędzali. Bał się, że trzymając pieniądze w domu może je stracić. Wytrzymał miesiąc. Później musiałem coraz częściej szukać kogoś, kto mógłby go na moim stoisku zastąpić. Zarobione pieniądze Jurek przepuścił w dwa tygodnie, w okresie dwukrotnie krótszym niż ten, jaki poświęcił na jedyną w jego życiu pracę. Siła nałogu, a może drzemiąca w nim siła destrukcji była silniejsza od wszystkiego.
Podział kraju aż na 49 województw powodowany był zapewne obawą ówczesnych władz partyjnych, Gierka, przed kolejnym buntem oddolnych struktur. Porozumienie między Śląskiem a Gdańskiem pozwoliło przecież przejąć mu władzę. Teraz, tak zapewne sądził Gierek, mniejsze znacznie województwa takie porozumienie utrudnią. Sekretarzy wojewódzkich było znacznie więcej, a ich siła oddziaływania była znacznie mniejsza.
Jak się okazało później, takie administracyjne zabiegi mu nie pomogły, nie mogły pomóc. Nie mam jednak zamiaru zajmować się tu zagadnieniami z zakresu politologii, dla celów tej opowieści ważne jest tu tylko to, że skutkiem tej decyzji doszło do powstania w naszym kraju ponad trzydziestu nowych województw, którymi rządzili partyjni sekretarze, kacykowie, jak ich określaliśmy. Każdy z nich, nawet w maleńkich województwach chciał mieć swój dwór, nawet lokalnych artystów, którymi chcieli się otaczać. O jednym z nich, sekretarzu PZPR z niewielkiej Łomży pisano nawet w prasie. Ten opiekun kultury oferował artystom, którzy zechcą przenieść się do jego województwa mieszkanie i pracę.
Pomyślałem, o naiwności, że spróbuję pomóc Jurkowi po raz drugi. Jak później i jego matka, sądziłem, że być może zmiana środowiska spowoduje to, że wyrwie się z nałogu. Rozmawialiśmy o sytuacji w Łomży. Pracę i mieszkanie otrzymywali tam artyści z mniejszym niż jego talentem, mało tego nawet ze skromniejszym od jego już wówczas dorobku. Świat artystyczny, trzydzieści lat od zakończenia wojny, był w naszym kraju wciąż bardzo nieliczny. Pomyślałem też, znów w swej naiwności, że warto pokazać mu inne poza Gdańskiem życie. Zaproponowałem, że pojedziemy na rozmowę ze wspomnianym sekretarzem do Łomży. Może i on dostanie tam mieszkanie i pracę. W tym czasie i ja miałem ponownie kłopoty mieszkaniowe. Po rozwodzie mieszkałem u rodziców. Może i ja znajdę tam swoje miejsce? Planowałem.
Naszą podróż do Łomży postanowiłem jednak znacznie wydłużyć. Przez Warszawę i Kraków. Najlepsze hotele, restauracje, pieniądze nie miały większego znaczenia, miałem je… potrafiłem wówczas je zarobić. Moi i jego znajomi w Warszawie. Cezary Staniszewski i Andrzej Mitan w „Remoncie”, spotkanie Jurka z jego znajomą Basią Sadowską. Wizyty w teatrze. To świat, który uważałem może go zainteresować, może spowodować, że znajdzie jakiś cel.
Wreszcie dojechaliśmy do Łomży. Było to wówczas niewielkie miasto, jak zauważyłem z jednego jego krańca na drugi wystarczyłby godzinny spacer. Udaliśmy się do hotelu. Dostaliśmy pokój na drugim piętrze. Ledwo jednak weszliśmy do windy, Jurek odpiął i wyciągnął pasek od spodni, podwinął rękaw lewej ręki, ścisnął rękę paskiem, wyjął z torby strzykawkę i zaczął szukać żyły.
– Jurek! Kurwa! Co ty robisz?
Cała podróż, tyle pieniędzy. Wszystko na nic. Nie wytrzymał nawet tego, by dotrzeć do pokoju. Nie bał się, że ktoś może nas w tej sytuacji zastać. A może zrobił to świadomie, może właśnie chciał, chciał by ktoś to zauważył, by się rozniosło? Cóż mogli mu zrobić? W tak małej mieścinie szybko rozeszłaby się wieść o dwóch narkomanach, którzy wstrzykiwali sobie narkotyk w hotelowej windzie.
Dojechaliśmy na drugie piętro. Weszliśmy do pokoju. Na szczęście po drodze nikt nas nie spotkał.
– Jutro rano wracam do domu. Nie idę na żadne spotkanie z sekretarzem. To nie ma sensu. Ty rób co chcesz… ja wracam.
– Też nie idę na to spotkanie. Nie mam ochoty, odpowiedział. Stawał się coraz bardziej ospały. Działanie narkotyku wchodziło w drugi etap.
Następnego dnia rano, po śniadaniu w hotelowej restauracji udaliśmy się na przystanek PKS-u. Dojechaliśmy do Olsztyna, później pociągiem do Gdańska. Przez całą drogę milczałem. O czym miałem z nim rozmawiać? Zresztą i Jurek nie miał ochoty na rozmowę, przypuszczalnie odurzony kolejną dawką narkotyku, którą wziął z samego rana, później kolejną już w pociągu. Narkotyk miał cały czas z sobą. Zabrał go z Gdańska. Cała ta wyprawa była widocznie dla niego tylko kolejną zabawą.
Alkohol – narkotyki. Łatwość życia – nadopiekuńczość matki, trudne dzieciństwo. Ileż to argumentów wysuwamy, by wytłumaczyć nasze, ludzkie słabości? To też dziwna skłonność naszych umysłów. Często szukamy wytłumaczenia prostych sytuacji, prostych zachowań, ich złożonością, często za własne czyny, lub czyny bliskich nam osób obciążamy innych. Któż z nas nie słyszał o tym, że często żony obarczały o alkoholizm swych mężów jego kolegów? Nie, potrafię zrozumieć, z jakiego powodu Jurek zachowywał się tak, a nie inaczej? Z jakiego powodu niszczył swoje życie.
Nie potrafię też zrozumieć, z jakiego powodu za wszelką cenę chciałem mu pomóc. Przecież ludziom nie można pomóc… nie można tego zrobić zwłaszcza wtedy, gdy nie chcą tego oni sami.
Ilustracja – w/g obrazu Mai Majewskiej-Keane