Justyna Luszyńska „Latem łapałaś motyle”

0
891

Latem łapałaś motyle.

– Kochasz mnie?

Odwracam głowę w jej stronę tak gwałtownie, że aż słyszę strzyknięcie w karku. Patrzy na mnie tymi swoimi wielkimi brązowymi ślepiami i czeka. Zaciskam szczęki, wymuszam uśmiech i odpowiadam, a jej szczupłą twarz rozjaśnia uśmiech. W kącikach oczu robią się zmarszczki, przydługie białe zęby chowa za dłonią i wtula się w moją pierś. Biegnę palcami wzdłuż jej nagiego kręgosłupa, mając głupią nadzieję, że gdzieś po drodze znajdę chociaż strzęp ubrania, ale ona kończy się z chwilą, w której trafiam na jej pośladek. A więc jest naga. Głupcze, przecież doskonale o tym wiedziałeś. Sam zerwałeś z niej to wszystko.

Kochasz mnie? Odbija się w mojej głowie jak w pustej studni. Najciszej jak potrafię biorę głęboki wdech, starając się wypchać płuca do granic możliwości powietrzem. To na nic. I tak się duszę; i tak mi źle. Przepraszam ją i mówię, że muszę na chwilę wstać. Ignoruję jej zmartwione spojrzenie i staję przy oknie. Też jestem nagi i teraz czuję się jak kompletny pajac. Jestem nagi i głupi.

Chłodne wieczorne powietrze wdziera się do pokoju bez ostrzeżenia, gdy tylko mu na to pozwalam. Sprawdza moją skórę, na którą od razu wstępuje dreszcz i pozwala połknąć się w głębokim wdechu. Badam oczyma ciemność. Przede mną jest ciemny ogród, a za mną jest jego właścicielka.

Miałem prawo powiedzieć jej, że ją kocham. Myślę, że mogę ją kochać. Ma gładką skórę, krągłe piersi, piękny szczery uśmiech… i wiele innych zalet. Przyjmuje mnie u siebie, obejmuje ramionami i pozwala się ze sobą kochać. Mało tego, ona chce się ze mną kochać. To już coś znaczy.

­– Wszystko w porządku?

To pytanie jest tak nie na miejscu, że wybucham śmiechem nim zdążę się powstrzymać. Zakrywam dłonią usta, jak ona wcześniej i odsuwam od siebie uczucie wstydu. By ukryć zażenowanie wchodzę pod kołdrę i przyciskam ją do siebie, wywołując
u niej w ten sposób pełen zadowolenia rechot.

­– W porządku ­– Mój głos zdaje się obcy. – Pewnie, że cię kocham. Bardzo cię kocham.

Podnosi głowę, a strąk rudawobrązowych włosów opada jej na twarz. Tusz odbił jej się pod oczami, ale i tak wygląda, jakby ktoś ją żywcem wyjął z okładki magazynu. Odgarniam nieposłuszne pasmo i mam ochotę sam siebie uderzyć, gdy powtarzam:

­– Jak mógłbym cię nie kochać?

Przekrzywia głowę i zagryza lekko popękaną wargę. Jej mina zdradza powątpiewanie, może niepokój. Wytrzymuję to spojrzenie.

­– A co najbardziej we mnie kochasz? – pyta.

Zamyślam się. Co najbardziej w niej kocham? Może to, że zawsze wstaje przede mną i robi mi śniadanie? Może to, że jest tak nieporadna, że ciągle bije naszą zastawę? A może to, że możemy w kółko oglądać te same filmy i nigdy nam się to nie nudzi?

Co w niej kocham? Na pewno to, że nie pija kawy. Jest łasuchem i nawet jeżeli postanowi przejść na dietę, wystarczy, że zaproponuję jej wyjście do restauracji lub jakiś smakołyk, a ona się zgadza. To, że latem łapie motyle w słoiki, a chwilę później je wypuszcza. To, że zawsze uśmiecha się do obcych ludzi. Nigdy nie jest niemiła, nawet jeżeli ktoś ją skrzywdzi. Mówi, że tylko skrzywdzeni ludzie krzywdzą.

­– Kocham w tobie to – odpowiadam. – Że latem łapiesz motyle.

Nastaje cisza. Jej oczy napełniają się niedowierzaniem, a ja nie mam pojęcia, co zrobiłem nie tak. Ucieka z łóżka, narzuca na siebie szlafrok i rzuca we mnie moimi spodniami. Proszę ją o wytłumaczenie, ale jedyne, co słyszę to szloch. Ubieram się i nim zdążę się obejrzeć, jestem już za drzwiami. Schylam się i wiążę sznurowadła. Kobiety.

Gaszę silnik samochodu, trzaskam drzwiami i zmierzam w stronę wejścia. Klucz przekręca się w zamku głośniej, niż bym chciał. Wchodzę do środka i po omacku szukam włącznika światła. Kiedy blada poświata pada na korytarz, z walącym sercem ruszam do salonu. Po co to zdenerwowanie, skoro wiem, co zobaczę?

W telewizji leci kreskówka, ale i tak nikt jej nie ogląda. Ktoś, kto śpi, nie może oglądać telewizji. Odgarniam jej włosy z twarzy i wyjmuję z dłoni szklankę. Przez kilka sekund gapię się beznamiętnie na jej pierś, czekając na oddech, który poruszyłby ją do góry. Kiedy się pojawia, odwracam się i zatrzymuję wpół kroku. Sięgam po koc i przykrywam ją. Nie mogę oderwać od niej oczu i nagle dociera do mnie, czym tak bardzo zdenerwowałem tamtą.

Lustruję wzrokiem pustą butelkę po whisky, a ciężar winy przygniata mi pierś. Poddałem się. Naprawdę się poddałem. Przestałem o nią walczyć. Przestałem szukać pomocy. Mąż nigdy nie powinien się poddawać, a ja się poddałem. Złamałem ślubną przysięgę w każdy możliwy sposób. Wychodzę do innej, by nie patrzeć, jak pogrąża się coraz bardziej i upada coraz niżej. Poddałem się.

Odgarniam niewidzialny kosmyk z jej twarzy, próbując samego siebie usprawiedliwić z potrzeby dotknięcia jej.

­– Szkoda – szepczę. – Minęło lato, a ty nie złapałaś ani jednego motyla.

                                                                 Justyna Luszyńska

Opowiadanie ze zbioru „Nie kochałeś mnie najpiękniej”.