Ingen / Mariola Dmitruk

0
237067

Każdego ranka, gdy Ingen szedł do szkoły oraz każdego popołudnia, kiedy z niej wracał, obserwował mężczyznę, siedzącego na jednej z ławek nieopodal swojego liceum. Nieznajomy sprawiał wrażenie, jakby z ową ławką był niemalże zrośnięty. Spoglądał na alejkę, wzdłuż której rosły rzędy świerków, z pewną niezwykle głęboką nostalgią. Jego przenikliwe, czarne oczy śledziły z przejęciem setki figur, mijających go codziennie. Zawsze wybierał konkretne miejsce i niektórzy zwykli nazywać mahoniową ławeczkę jego “domem”. Ugruntowało się bowiem przeświadczenie, że człowiek ten jest bezdomnym, nie mającym gdzie pójść i skąd zaczerpnąć pomocy.

Było to zjawisko niespotykane, bowiem w ich miasteczku nie zdarzało się, aby ktoś zostawał bez dachu nad głową. Mieszkańcy, najczęściej, byli całkiem zamożni i żyli na stosunkowo wysokim poziomie. Nie była to również duża miejscowość, a co za tym idzie, wszyscy dobrze się znali, zwykle od dziecka. W tak zamkniętej społeczności, pojawienie się obcej postaci, wyrwanej z praktycznie innej rzeczywistości, budziło niemałe poruszenie. Początkowo rzucano w jego stronę podejrzliwe spojrzenia, niektórzy nawet pytali go o imię oraz pochodzenie, ale ten nie odpowiadał. Zaczęto sądzić, że może już kiedyś tu mieszkał i wrócił jako nędzarz, by prosić rodzinę o wsparcie, lecz jej tu nie zastał. Wprawdzie nie pamiętali, by ktoś z okolicy zmarł w ostatnim czasie lub stąd wyjechał, ale nie przekreślali z tego powodu swojej teorii. Istniała również możliwość, że ktoś, kto tak naprawdę go znał, wolał się do tego nie przyznawać.

Były to jednak zaledwie pogłoski, których nikt nie miał zamiaru zweryfikować, ponieważ nikogo, tak właściwie, nie interesował los mężczyzny, póki ten nie naruszał panującego ładu. W ich mniemaniu przynależał do tego parku, jak jedno z drzew, jeden z krzewów rosnących przy alei, jak domek dla ptaków, który wisiał tam od wielu lat. Stanowił część, którą z czasem przestali zauważać, która wtopiła się w tło i nikt z tego tła nie chciał jej wyodrębniać. Nie podchodzono do niego, nie pytano i nie szukano odpowiedzi u tego człowieka, który istotnie mógł ich udzielić.

Aż do pewnego popołudnia, kiedy to Ingen wracając z popołudniowych zajęć artystycznych, zatrzymał się na chodniku kilka metrów nieopodal tej konkretnej ławki. Samotny mężczyzna i tym razem spoglądał przed siebie, odcięty od realnego świata. Nastolatek od dawna zastanawiał się, kim on jest i dlaczego wybrał akurat to miejsce, do przesiadywania długimi godzinami. Nadchodziła zima, toteż z każdym dniem temperatury stawały się odczuwalnie niższe. Chociaż chłopak nigdy nie udzielał się ani w wolontariacie, ani innych działaniach na rzecz potrzebujących, poczuł nagły impuls, żeby mu pomóc. Obawiał się tej konfrontacji, gdyż nie był najśmielszy i raczej sam unikał rozmów, zwłaszcza z obcymi ludźmi. Niemniej w tamtym momencie wydawało mu się po prostu odpowiednim, żeby pójść do najbliższego sklepu i kupić mu coś do zjedzenia. Pomaszerował szybko, zanim zdążył się rozmyślić, a po kilku minutach szedł z powrotem do tego samego punktu.

Przełknął ślinę i po sekundzie wahania, wystawił przed siebie dłoń, w jakiej ściskał woreczek z dwoma jabłkami oraz ciepłą drożdżówką. Wzdrygnął się, kiedy tamten przeniósł na niego swój pusty wzrok. Jednak w chwili, w której ich spojrzenia się przecięły, oczy mężczyzny wypełniły się szczerą radością. Przyjął podarunek, skinąwszy głową

– Pomyślałem, że jest Pan głodny.- odezwał się cicho Ingen, czekając na reakcję bezdomnego.

– Dziękuję.- odrzekł ciepłym, w pewnym sensie, znajomym głosem. Chłopak nie był w stanie przywołać wspomnienia, z którym mu się skojarzył. Bez względu na to, uniósł kąciki ust, czując przypływ zadowolenia z samego siebie.- Dlaczego się do mnie odezwałeś? Słyszę co o mnie mówicie. Co mówią ci wszyscy ludzie. Chciałbym im powiedzieć, że to wszystko kłamstwa, ale uznaliby mnie za wariata. Ty pewnie wierzysz w ich wersję.

– Nie znam żadnej innej.- odparł licealista, czując się z lekka zaatakowany ostrym tonem mężczyzny. Jego pierwszy odruch kazał mu się oddalić, ale to pragnienie zniweczyła ciekawość. Chłopak usiadł obok nieznajomego, w myślach nazywając go “Bezimiennym” i wyciągnął własną kanapkę z plecaka, po czym odwinął papier śniadaniowy.- Skoro tak bolą Pana te niedopowiedzenia, dlaczego nie opowie mi Pan, jak jest naprawdę?

– Będziesz, jak każdy inny, komu zdradziłem kim jestem.- zamyślił się, kreśląc kółka na materiale swoich wypłowiałych, welurowych spodni.- Wychowałem się w tym mieście. Znam każdy jego zakątek. Znam ulice, którymi dzieci wracają z pobliskiej szkoły. Znam sklepikarkę, która pracuje tu od zarania dziejów i usilnie stara się sprzedać te nieznośne lukrecjowe cukierki. Postarzała się od momentu, kiedy ją ostatni raz widziałem, ale to ta sama, serdeczna twarz, która witała mnie uśmiechem, gdy byłem w twoim wieku.

– Gdyby tak było, ktoś by Pana rozpoznał. Ile lat temu Pan stąd wyjechał? Moi rodzice żyją tu od zawsze, moi dziadkowie przyjechali tu w młodości, więc znają to miejsce od podszewki. Z pewnością, by Pana rozpoznali.- zarzekł się, pewny własnych słów. Nie było możliwym, by wersja Bezimiennego była prawdziwa, skoro kolidowała z doświadczeniami setek ludzi, którzy musieli go spotkać. Jego przyjaciele z pewnością dalej tu mieszkali, sąsiedzi musieli go pamiętać, a jego dom na pewno stał na jednym z osiedli. To miasteczko się nie zmieniało na przestrzeni lat. Było czymś stałym, wręcz monotonnym, co dla jednych było największą zaletą, ale dla Ingena największym przekleństwem. Marzył by uciec. Wyrwać się z tego letargu, oderwać od ograniczonej puli możliwości. Świat był ogromny, a miejscowi nie pragnęli go poznać, zupełnie tak, jakby nie było nic, poza tym co tu i teraz. Może to podkusiło go, by wysłuchał historii tego mężczyzny. Wydawał się inny, niepasujący do tej perfekcyjnej układanki. Niczym dodatkowy puzzel, którego nie dało się wpasować w krajobraz.

– To miasteczko, z mojego ukochanego miejsca na ziemi, stało się największym piekłem. Czuję się go uwiązany, chociaż mnie dusi. Nie rozumiem, co się wydarzyło i prawdopodobnie nie ma na to żadnego wytłumaczenia. Wyobraź sobie, że pewnego wieczoru zasypiasz, jak gdyby nigdy nic. Masz plany na jutrzejszy dzień. Ba! Masz w głowie masę myśli, pragnień, tych odnoszących się do najbliższego weekendu, jak i do całej swojej przyszłości. Tysiące nadziei, obiecujących ci szczęście. Pościel jest miękka, na ścianach wiszą plakaty twoich ulubionych grup muzycznych, na szafce nocnej leży stosik książek. Kochałem czytać “Po Zmierzchu” Murakamiego, choć niektóre wersy znałem już na pamięć. Zwłaszcza ostatnie, ale te przytoczę ci później…- spojrzał na swój tatuaż, zdobiący nadgarstek, z rozrzewnieniem wracając do tych wspomnień. Z jednej strony wydawały się niezwykle odległe, sięgające do zakątków pamięci, które spowił kurz. Z drugiej, miał wrażenie, jakby jeszcze wczoraj spoglądał w sufit i sięgał ręką do lampki, by zgasić światło.

Ingen słuchał go uważnie, chociaż nie wiedział, do czego ten mężczyzna dąży. Bezimienny odchylił się na oparciu ławki, zerkając w górę, jakby pragnął zainscenizować moment, o którym opowiadał. Wziął głęboki wdech, zanim zaczął mówić dalej.

– Następnego dnia wstałem, jak gdyby nigdy nic. Byłem zaspany, ale od razu dostrzegłem, że nic nie wygląda tak, jak jeszcze dzień wcześniej. Znikły moje wszystkie książki, zniknęły rysunki ze ścian, zdjęcia, które trzymałem na regale. To było moje łóżko oraz mój dom, ale poczułem się obco w miejscu, które nazywałem moim. Wszystko było pokryte kurzem, w oknach znajdowały się deski, przepuszczające tylko wąskie strugi światła. Wyobraź sobie niepokój, wyobraź sobie najgorszy z koszmarów, który jednak okazuje się twoją nową codziennością .- zakrył twarz dłońmi.

 A wszystko to, co wyjawił chłopcu później, brzmiało jak nierealna mara, której nie dało się wyjaśnić w racjonalny sposób. Zgodnie z tym, co twierdził, granice racjonalności wyznacza tylko to, w co człowiek godzi się uwierzyć.

Rzeczywistość, będąca niezwykle podobna, do tej, którą trzymał w umyśle, wyglądała tak, jakby nawiedził ją intruz, chcąc dokonać drobnego przemeblowania. Bowiem różnica między światem, który Bezimienny znał, a który zastał, była tylko jedna: w tej nowej, on już nie istniał.

Pierwsze wyjście na ulicę o poranku, było jak kubeł zimnej wody wylany na głowę. Posesja była opuszczona, ogród, w którym bawił się za młodu wyglądał na zaniedbany. Z kolei na starym, drewnianym ogłoszeniu wisiała tabliczka z napisem: “Na sprzedaż!” i numerem telefonu. Mężczyzna nie miał jak zgłosić się pod ten numer, gdyż nie miał przy sobie komórki. Stał na środku chodnika w poczuciu kompletnej dezorientacji oraz bezradności. Miał przed sobą ulicę, na której dorastał, po której byłby w stanie poruszać się z zamkniętymi oczami. Mimo to, zdawało się, iż nie jest tego częścią. W jakiś sposób tu nie pasował, chociaż powinien pasować jak ulał.  Dostrzegał znajome twarze ludzi, jakich spotykał niemalże każdego poranka. Znużony swoją pracą listonosz wrzucał listy do skrzynek, a kobieta łudząco przypominająca jego ulubioną sąsiadkę, wyprowadzała swojego psa przed pracą. Spojrzała na niego, krzywiąc się pochmurnie, jakby ujrzała kogoś podejrzanego. Początkowo przeszła obok bez słowa, ale zatrzymała się kilka metrów dalej. Zmierzyła bruneta przed sobą od stóp do głów, widocznie nie mając o nim przychylnego zdania, po czym zadała jedno, ale znaczące pytanie: “Kim pan jest? Tu już nikt nie mieszka.”.

Co w takiej sytuacji miał zrobić ktoś, kto jeszcze kilkanaście godzin uśmiechał się do tej samej kobiety, życząc miłego wieczoru, a dziś ta traktowała go jak gdyby nigdy się nie poznali? Dlaczego twierdziła, że budynek, w którym się urodził już do niego nie należy? Przedstawił się jej, mając nadzieję, iż to jakoś pomoże, ale ta tylko pokręciła głową, odchodząc prędko. Mnóstwo sprzecznych myśli kumulowało mu się pod czaszką, ale nie umiał odgadnąć, dlaczego ten poranek tak się dla niego zaczął. Jego ciało przeszył strach, pozostawiający na skórze gęsią skórkę oraz krople zimnego potu. Spojrzał na swoje dłonie, na spodnie od piżamy oraz kapcie, w których wybiegł, nawet nie zastanawiając się, jak mogą zareagować na niego przechodnie. Skoro on tu wciąż był, to gdzie znikło całe jego życie?

Nie miał przy sobie portfela z pieniędzmi. Nie posiadał ubrań na zmianę. Wszystkie jego rzeczy wyparowały, zacierając po nim jakiekolwiek wspomnienia. Kroczył wzdłuż ulicy, wiedząc, że właśnie powinien szykować się do pracy. Był sprzedawcą w sklepie z płytami muzycznymi, którego właścicielem był ojciec jego najbliższego przyjaciela. Zastanawiał się, jak ten by zareagował, gdyby w takim stanie przekroczyłby próg lokalu. Pytanie, czy w ogóle go rozpozna, a może postąpi tak samo jak sąsiadka, widząc w nim całkowicie obcego sobie człowieka? Nie miał jednak pojęcia, co innego pozostawało mu zrobić w tej sytuacji.

Czuł na sobie spojrzenia innych ludzi. Choć liczył, iż ktoś z nich wreszcie go rozpozna, to ci patrzyli na niego jak na potencjalne niebezpieczeństwo. Szeptali coś do siebie, szturchali się na jego widok, przyspieszali kroku, gdy przechodził w ich pobliżu. Obracali się za nim, traktując jak surrealistyczne zjawisko. W mieście tak hermetycznym jak to, mężczyzna w niewyjściowym stroju, którego absolutnie nikt nie rozpoznawał, budził zaciekawienie, lecz nie było w tym krzty pozytywnych emocji. Co druga osoba była bliska wyciągnięciu telefonu, aby zadzwonić po policję, a on nie był w stanie uwierzyć, że absolutnie nikt nie widzi w nim dawnego znajomego.

Pamiętał, że dotarcie na miejsce zajęło mu ledwie kwadrans, chociaż zwykle tę samą drogę pokonywał w pół godziny. Ulica, na której mieścił się sklep, była jedną z najbardziej ruchliwych, co wprowadzało go w jeszcze większy dyskomfort. Jakiś staruszek zerkał na niego z balkonu zabytkowej kamienicy, popalając papierosa. Bezimienny doskonale go znał, ponieważ ten przychodził co miesiąc, aby sprawdzić czy w nowej dostawie nie było płyt jego ulubionych artystów, których świetność przypadała na lata jego młodości. W oczach tego człowieka widać było obojętność, choć jeszcze przedwczoraj, spostrzegłwszy go w autobusie, opowiedział mu o odwiedzinach wnuczki w przyszłym miesiącu. 

Pokonywał kolejne metry, mając dziwne wrażenie, iż minął już miejsce, w którym mieścił się sklepik. Był przekonany, że wejście do niego znajdowało się tuż naprzeciwko starej ławki, gdzie często przesiadywały dwie młode dziewczyny, czekając na otwarcie. Wrócił się tam, by sprawdzić, czy aby na pewno się nie zagapił przez własne rozkojarzenie. Przetarł oczy w niedowierzaniu, po tym jak zorientował się, że mieści się tam teraz niewielka kawiarnia, z pokaźnym kolorowym szyldem- „Ilcaffe”. Skonsternowany patrzył się przed siebie, nie mając pojęcia, jak to jest możliwe. Przychodził tu od wielu lat, nie mógł się pomylić. Dlaczego więc miał naprzeciwko nosa kawiarnię, której nigdy dotąd nie widział na oczy? 

Jego osoba zwróciła uwagę kelnerki, która odrobinę wystraszona, wyjrzała na zewnątrz, uruchamiając dzwoneczek zamontowany nad drzwiami. Zmierzyła go od stóp do głów i wzdrygnęła się, gdy mężczyzna w końcu na nią spojrzał.

– W czymś mogę pomóc?- zapytała niepewnie. 

– Zasadniczo tak. Szukam Ove Svenssona. Prowadził tu wcześniej mały interes. Miał syna, Erica.- wytłumaczył, a nieznajoma blondynka wyraźnie się rozpromieniła. 

– Ach tak. Przeszedł na emeryturę dwa lata temu. Ta kawiarnia należy teraz do jego syna. Nie znajdzie go Pan dzisiaj, ponieważ wziął dwa dni wolnego, by spędzić czas z ojcem. To coś bardzo pilnego?- uniosła brwi. Po tonie jej głosu dało się zrozumieć, że jedynie stosuje się do etykiety obowiązującej na jej stanowisku. Udawała miłą, aby nikt nie wniósł na nią żadnej skargi. 

– Można tak powiedzieć.- westchnął i upewnił się, iż tamci wciąż mieszkają pod starym adresem. 

Teraz wydawało się zupełnie niezasadne, by odwiedzać starego przyjaciela, ale nic innego nie przychodziło mu do głowy. Mimo, że dawniej znał się tu ze wszystkimi mieszkańcami, to po śmierci rodziców, prawdziwie bliski mu był tylko Eric. Nie miał innej osoby, do której mógłby się zwrócić, rodziny, która by go przyjęła, ani nikogo innego, mogącego wyjaśnić mu, co zmieniło się w tę noc. 

Dom, w którym Ove mieszkał wraz z Ericiem niczym się nie różnił od chwili, gdy ostatni raz w nim był. Stał na rogu jednej z urokliwych uliczek, w pobliżu zagajnika, gdzie za czasów szkoły, spędzali niemalże wszystkie popołudnia. Otaczał go wysoki, drewniany płot, który odmalowywali co roku. Na skraju działki rosły dwa świerki, na które niegdyś zabroniono im się wspinać, po tym jak Eric złamał rękę. W ogrodzie stały dwa plastikowe krzesła oraz okrągły stolik przykryty niesamowicie brzydką ceratą w cytryny.

Zawahał się, trzymając palec zawieszony nad dzwonkiem. Nie potrafił zobrazować sobie sytuacji, w której traci nawet to. Nigdy wcześniej nie określiłby swojego życia, jako szczęśliwego. Zawsze wychodził z założenia, że przecież to nie o to szczęście chodzi. Trwał w swojej rutynie, na tyle nią zduszony, iż niezbyt skupiał się na takich oczywistościach, jak fakt spotkania się ze swoim przyjacielem, albo zajścia do marketu po zakupy na następny tydzień. Tkwił w przeszłości, gdyż to właśnie ona obfitowała w jego ulubione wspomnienia, to ona kojarzyła mu się z ciepłem, radością, ludźmi, których tak kochał. Potem wszystko zaczęło się komplikować i najpierw odpowiedzialna za to była samotność, spowodowana olbrzymią stratą, a potem już wmawiał sobie, że to dorosłość. Zawsze się jej obawiał, bo po prostu nie był na nią gotowy. Ustawał w przekonaniu, iż ta nie będzie dobra, bo jak miała taką być, skoro praktycznie nic już go nie cieszyło? 

A nagle stał przed posesją rodziny człowieka, który był przy nim przez ten cały okres i nie wyobrażał sobie, jak miałby zaczynać od nowa bez niego. Jak wyglądałby jego dzień, gdy mijałby go na ulicy, mając w głowie tyle chwil, które dla niego były tak piekielnie ważne, tyle wieczorów, podczas których nieraz wypłakiwał mu się w ramię, a dla Erica byłby kimś obcym?

Zadzwonił, chcąc wykorzystać swoją ostatnią szansę. 

Na ganek wyszedł mężczyzna o rudych włosach, w rozciągniętej koszulce z nadrukiem ulubionej postaci z kreskówki oraz szarych, wygniecionych dresach. Podszedł powoli do furtki, wyraźnie zaskoczony niezapowiedzianą wizytą. Nie spodziewał się dziś gości. 

– Słucham Pana? Niczego nie zamawiałem, ale to może przesyłka do sąsiadów, mają to samo nazwisko.- zaczął, wskazując na czerwoną chatkę położoną po drugiej stronie ulicy. Bezimienny poczuł, jak zapada mu się żołądek, a pod powiekami zbierają łzy bezsilności. Spoglądał na znajomą postać, ale dla mężczyzny naprzeciwko nie znaczył absolutnie nic.

– Ja… Przyszedłem do Ciebie. Jestem Ingen, nie poznajesz mnie?- wydusił z trudem. Wtedy wyraz twarzy rudowłosego się zmienił. Nic nie wskazywało jednak na to, że rozpoznał w nim swojego przyjaciela. Wściekł się, a następnie odwrócił, by pójść z powrotem do domu.Cały wręcz kipiał, zaciskając pięści.- Zaczekaj!

– Nie wiem kim jesteś, ale Ingen nie żyje. Z pewnych spraw nie wypada sobie żartować. Żegnam!- warknął i zatrzasnął za sobą drzwi.

Mógłby powiedzieć, co wydarzyło się później, ale to na tym Bezimienny, który wreszcie zyskał swoje imię, zakończył swoją opowieść. Dziś siedział na tej ławce, przy chłopcu, łudząco go przypominającym. Nie miał absolutnie nic, a może nigdy nic nie posiadł. Rzecz jasna, oprócz przyjaźni, lecz ta stanowiła zaledwie jego przeszłość. Czasem wydawało mu się, jakby to wszystko sobie wymyślił, skoro te wspomnienia żyły tylko w jego świadomości . Mgliste lata dzieciństwa, kiedy marzył, by pójść na studia artystyczne, pierwsze zauroczenia, nastoletnie troski, praca w sklepie z płytami oraz odległe pragnienia, w których ziszczenie tak naprawdę nigdy nie wierzył- może to tylko fikcja. 

– Naprawdę ma Pan na imię Ingen?- wycedził chłopiec. Poczuł się z tym nieswojo, chociaż nie znał przyczyny. Ileż musiało być ludzi w tym kraju, którzy nosili to samo imię, co ich dwójka.

– Tak. Nazywam się tak samo jak ty.- stwierdził, przenosząc swój wzrok z nastolatka na rząd drzew.- Miałem ci jeszcze przytoczyć mój ulubiony cytat z książki: 

„Pamięć to coś naprawdę dziwnego. Szufladki ma wypchane kompletnie nieprzydatnymi, bezsensownymi rzeczami. A człowiek zapomina jedną po drugiej te ważne, te naprawdę potrzebne”. 

                                   Haruki Murakami, “Po Zmierzchu”.

                                                  Mariola Dmitruk

*Ingen- z języka szwedzkiego oznacza “nikt”

Obraz wyróżniający: Obraz voffka offka z Pixabay