Historia pewnego kapelusza / Justyna Luszyńska

0
263

Katarzynka była dumna ze swojego kapelusza. Tak naprawdę, naprawdę dumna. Problem polegał jednak na tym, że go zgubiła i przez to nieustannie płakała.

Ktoś mógłby pomyśleć, że to bzdura. Po pierwsze, w dzisiejszych czasach mało kto nosi kapelusze. Po drugie, dumnym to można być, owszem, ale ze stopnia naukowego, awansu albo przynajmniej nowego SUV-a. Nie z kapelusza. A płakać to można, gdy się patrzy na kondycję polskiego systemu oświaty.

Nic jej to jednak nie przeszkadzało. Po sześćdziesiątej piątej wiośnie pogodziła się już z tym, że nigdy nie kupi sobie pięknego błyszczącego samochodu. Kiedyś chciała to zrobić, ale brak prawa jazdy mocno ją w tej kwestii ograniczał. Wybierała się, owszem, na jakieś kursy, tylko że ilekroć się zapisała, zapominała potem przyjść na spotkanie. Ktoś dzwonił, a ona obiecywała, że oczywiście, rozumie, wie, że wpłaciła pieniądze, ale koniec końców zjawiła się tylko na jednym i to po czasie, bo godziny jej się pomyliły.

 Może przeznaczenie nie widziało jej za kółkiem?

Co do stopnia naukowego, to tak, myślała o tym w zeszłą niedzielę. Znaczy, za jej czasów, to szkoła aż tak nie paliła jak tych młodych dzisiaj. Skończyło się podstawówkę i szło do roboty. Matka ją wyszkoliła na krawcową, a Katarzynka się nie opierała. Książek i tak nie lubiła, więc po co drążyć temat, jeśli nie trzeba? Jak już zaczęła pracować, to w końcu i kawaler się znalazł. Taki ładny, z jasnymi włosami i niebieskimi oczami. Matka mówiła, że włosy ma rzadkie, szybko wyłysieje, ale Katarzynka powtarzała, że to nic, bo ona strasznie go kocha.

 Pokochała go, jak drugi raz przyszedł skrócić spodnie, i powiedział, że podobają mu się jej rude loczki. Loczki to dość delikatne określenie, skoro na jej głowie zawsze, odkąd się urodziła, panowała prawdziwa burza. Podobno jak doktór przyjął poród, to powiedział niemal omdlałej matce, że takiego potwora w swoim życiu jeszcze nie widział. A to nie był żaden potwór, tylko Katarzynka, która tych swoich włosów miała się później wstydzić.

Wstydziła się do momentu, w którym niebieskooki Jasio ich nie pochwalił.

Potem chodziła już tylko w rozpuszczonych, puszczając mimo uszu matczyne skargi na kłaki w jedzeniu. Odgarniała je dumnie z twarzy, przeczesywała palcami, w oczekiwaniu na tego jednego klienta, który mógłby ją… No mógłby, bo ona go tak, jak najbardziej. Nawet wyłysiałego. Za te oczy i za to, że ją tak pięknie skomplementował.

Jasio zaś doskonale wiedział, co robi. Takiej kobiety jak Katarzynka nie było drugiej w mieście. Ona zawsze najgłośniej debatowała, chodziła, prędko przebierając nóżkami, i umiała pogadać z każdym. Onieśmielała go. Jak go onieśmielała! A jednocześnie ciekawiła jak mało kto. W związku z tym, pewnego poranka Jasio znieruchomiał podczas wkładania skróconych przez Kasieńkę spodni, i pomyślał, całkiem romantycznie, że gdyby była jego żoną, to mogłaby mu takie spodnie skracać zupełnie za darmo.

Nie musiał dwa razy pytać.

Katarzynka lubiła swoje małżeństwo. Lubiła nawet to, że Jasio jej obrzydł, a ona obrzydła jemu. Lubiła nie posolić na złość ziemniaków do obiadu i zapomnieć o czymś, o co Jaś bardzo ją prosił, żeby nie zapominała. Jasio zaś nigdy po sobie nie zmywał i wyrzucał brudne skarpety pod sypialniane łóżko.

Zgadzali się ze sobą w tej niezgodzie.

Wszystko się jednak zmieniło, kiedy zachorował. Chorował krótko, tak krótko, że nie zdążyli się nawet pogodzić. Sądzili, że będą mogli sobie dokuczać jeszcze kopę czasu, może przynajmniej kolejnych czterdzieści lat, ale on wziął i zawinął się na tamten świat, pozostawiając Katarzynkę i jej nieosolone ziemniaki sam na sam.

To się zdziwiła.

Zdziwiła się tak mocno, że natychmiast umówiła się do fryzjera i ścięła tę ognistą szczecinę, która już dawno powinna przecież osiwieć, a nie osiwiała. Mimo to czerwone loczki kręciły się przy skroniach, przypominając w najmniej odpowiednich momentach, że straciła coś, co miało nie odejść nigdy. Coś, co traktowała jak pewnik.

Kupiła więc kapelusz. I dopiero ten wielki skórzany kapelusz pomógł jej w żałobie. Zakładała go do wszystkiego – spodni i sukienki. Na wesele i do sklepu. Wyciszyła się, znów zaczęła szybko chodzić i dużo mówić. Nie patrzyła na swoje włosy. Chowała je. Była to winna mężowi.

Mijały lata, Katarzynka nosiła swój kapelusz. Napisali o nim nawet lokalni dziennikarze, a Katarzynka kupiła jeden egzemplarz tego tygodnika i oprawiła go w ramkę.

Pewnego dnia go jednak zgubiła. Kapelusz, nie tygodnik. Spacerowała z psem swojej sąsiadki, która wyjechała z wnukami nad morze, a jej wcisnęła do mieszkania wielkie psisko o ciemnych mądrych oczach. Pies obserwował swoją tymczasową panią uważnie, z dozą nieufności, i Katarzyna czuła całą sobą, że z tego chleba mąki nie będzie. Czy jak to ludzie gadają. Nie dogadają się z tym zwierzem, i już.

Miała rację. Pewnego dnia, gdy sobie spokojnie spacerowali, psisko ujrzało zająca. Popędził za nim, niemal wyrywając jej bark. Głupi zwyczaj, Katarzynka bowiem lubiła owinąć sobie smycz wokół nadgarstka. Ona poleciała za Rufusem, a kapelusz odleciał. Próbowała go potem znaleźć, ale wsiąkł. Nigdy go już nie zobaczyła.

Sąsiadka w ramach przeprosin kupiła jej nowy kapelusz. Może i był podobny, ale uwierał ją w czubek głowy. Sąsiadka mówiła, że się z czasem dostosuje, w końcu to skóra, ale Katarzynka miała to w nosie. Swój układała pięć lat. Znał każdą wypukłość jej czaszki. Czasem myślała, że to Jaś otula swoimi wielkimi dłońmi jej głowę, czuwa nad nią, jak jakiś anioł, chociaż do anioła zawsze mu było hen.

Po raz drugi w jej życiu, coś zostało jej bestialsko odebrane. Znów się zdziwiła.

– Widzisz, sąsiadko – westchnęła baba od psa. Już nie sąsiadka. Katarzynka sobie obiecała, że jak ta kobieta tylko wyjdzie z jej mieszkania, to już nigdy nie powie jej dzień dobry. – Tak to właśnie jest. Dziś coś mamy, a jutro już tego nie ma.

Gospodyni spokojnie przeniosła spojrzenie na pomarszczoną twarz swojej rozmówczyni, po czym poprosiła ją bardzo uprzejmie przez zaciśnięte zęby, żeby wyszła i najlepiej uśpiła psa i siebie samą u weterynarza. Sąsiadka, a jakże, zdziwiła się i oburzyła okrutnym zachowaniem Katarzynki, ale ta myślała tylko o tym, żeby zamknąć drzwi i już nigdy więcej nie opuszczać tych czterdziestu sześciu metrów kwadratowych.

To mogłoby się udać. Nazbierała z dziesięć kilogramów mąki i trzy makaronu, a na parapecie hodowała bazylię. Wystarczające zapasy na całą resztę wieczności.

Dopiero gdy drugi raz przekręciła klucz w zamku, włożyła nowy kapelusz na głowę. Wcisnęła go mocno, żeby na pewno przykrył wszystkie włosy i skrzywiła się, bo przecież nie pasował.

Katarzynka usiadła w fotelu, w którym zawsze siadał jej mąż, i westchnęła sama do siebie. Sąsiadka sądziła, że chodziło o kapelusz. A to wcale nieprawda.

Chodziło o Jasia.

                                                                  Justyna Luszyńska