Płaszczyznę porozumienia można nazwać także płaszczyzną sporu. Dyskusje w założeniu służą porozumieniu, lecz ono nie zawsze jest osiągane. Wstępnie owa płaszczyzna (coś wspólnego, jednoczącego) ma umożliwić sensowną wymianę zdań i – jeśli tak się stanie – jej rola jest spełniona. Nie zawsze jednak uporządkowana konwersacja wiedzie do pełnego porozumienia. Warunkiem nieodzownym jest, aby słowa, będące materią pola dyskusji, były jednakowo rozumiane przez zaangażowane strony. Wydaje się, że to mamy, bo przecież posługujemy się naturalnie językiem polskim. Okazuje się, że wspólny jest on pozornie.
Spory są pożyteczne, bo jeśli nawet nie przynoszą zgody, to przynajmniej przybliżają stronom zrozumienie dzielących je różnic. Może nie być zgodności w poglądach (bo to niełatwe), ale musi być spójne rozumienia sensu używanych argumentów, bo przeciwnie cała debata nie miałaby sensu.
Najczęściej też nie ma – właśnie z powodu języka, który tylko pozornie jest wspólny.
Płaszczyzna porozumienia to niestabilne pojęcie, i wystarczy chwila nieuwagi aby się rozwiało. Trudno ją osiągnąć, a jeszcze łatwiej utracić. Można powiedzieć, że płaszczyzna porozumienia to nie solidne kroczenie po stałym gruncie, lecz raczej chodzenie po linie.
Wiele sporów (w TV) już od progu zapowiada niepowodzenie, sygnalizując chaotyczną awanturę. Wielu to lubi, bo oglądalność politycznych pyskówek jest wysoka. Dotyczy to głównie debat politycznych.
W istocie, to co nazwałem płaszczyzną porozumienia, warunkującą sens każdej rozmowy, przypomina boisko piłkarskie – teren zmagań, na którym zwycięża drużyna silniejsza, sprytniejsza i bardziej wytrwała. W polityce ostatecznie siła ma rację. Słusznie zauważył gen. von Clausewitz, że wojna jest tylko przedłużeniem polityki. Nie chcę kontynuować myśli generała, ale czy skrycie nie myślał: po cholerę cała ta polityka skoro wojna skuteczniej rozwiązuje problemy?
Jeśli strony przystępują do debaty lub rozmowy bez woli wzajemnego zrozumienia się (wystarczy taka postawa u jednej ze stron), płaszczyzna sporu staje się terenem walki, a nie dążeniem do ugody. To ukazuje, że polityka jest źródłem wojen. Czy trzeba dodawać, że jastrzębie narzucają gołębiom styl i… zwyciężają?
Bardziej niż płaszczyzna porozumienia (bądź sporu) pasuje mi mi określenie „droga”, której celem jest osiągniecie konsensu. Poszukiwanie porozumienia nie jest grą, w której próbuje się ograć stronę przeciwną, lecz żmudnym procesem wymagającym obustronnie dobrej woli. Nader często droga okazuje się ślepą uliczką albo zanikającą ścieżką.
Zacznijmy od przypadku skrajnego. Jeśli dwie strony przystępują do sporu zakładając skrycie, że nie chcą się porozumieć, wówczas o żadnym porozumieniu nie może być mowy. Nie dojdzie do niego także, jeśli wola porozumienia będzie nastawieniem tylko jednej strony. W skrytym założeniu nie jest to dysputą, lecz ringiem, ustawką – rzekoma płaszczyzna porozumienia jest z góry założonym miejscem walki. Niczego się po takiej ustawce nie spodziewajmy prócz wzajemnego okładania się. Na razie (!) słowami. W ringu zwycięża bardziej pyskaty, który (jak się teraz mówi) masakruje przeciwnika usiłującego zachować resztki umysłowej ogłady. Widowisko nie jest przeznaczone dla walczących. Oni są tylko małpami w klatce, wynajętymi za sporą gratyfikację do odegrania brutalnego spektaklu przed gawiedzią, której liczba w przypadku widowni telewizyjnej jest niepoliczalna. Jest tematem do rozważań i dyskusji, dlaczego przemoc jest wizualnie bardziej atrakcyjna od wszelkich wartości moralnych. Niżej od wojny stoi w oglądalności miłość i to pod warunkiem, że zawiera sporą porcję seksu.
Tłum wyznacza (oglądalnością!) poziom widowiska, ale tłum zawsze wybiera siłę ponad subtelnymi wątpliwościami. Zbiorowy rozum tłumu, to rozum najgłupszego w nim ogniwa – ktoś tę myśl wyraził zręczniej, lecz nie umiałem jej odnaleźć. Podobnie o tłumie myślał już Giambattista Vico, oświeceniowy Machiavelli w dziedzinie psychologii społecznej. Potem pozytywista Gustave Le Bon, uchodzący za ojca socjologii. Bodaj on powiedział, że tłum to nagromadzenie miernoty, nigdy zaś inteligencji. Wobec siły staje się potulny, a na uczucie dobroci jest zupełnie niewrażliwy, gdyż dobroć uważa za objaw słabości.
Na swych wodzów wybiera więc tłum silnych, a nawet okrutnych, odrzuca zaś dobrych i wnikliwie inteligentnych. Tłum jest potrzebny politykom w systemie demokratycznym, a jeszcze bardziej autorytarnym. Chyba nawet władcy absolutni liczyli się z jego nastrojami. Jeśli nie – to srogo potem za to płacili.
Poklask tłumu nie jest potrzebny ludziom nauki; jeśli nie lubimy mordobicia, przejdźmy zatem na teren bardziej niszowy. Obejrzałem na YouTube rozmowę między profesorami: Michałem Hellerem (kosmologiem i filozofem), Bartoszem Brożkiem (filozofem i prawnikiem), Janem Kozłowskim (biologiem) i Krzysztofem Meissnerem (fizykiem). Rozmowa (nazwana debatą) mająca obiecujący tytuł: Klątwa Archimedesa, była w istocie swobodną pogawędką na zakończenie Copernicus Festival. Pełna kurtuazji nie wywołała namiętnych sporów. Było jasne, że moderuje ją, wspólna badaczom rozmaitych dziedzin, kultura ludzi nauki.
Czy dobra wola i wysoki poziom intelektualny wszystkich rozmówców jest warunkiem wystarczającym, aby uniknąć napięć? Skądże znowu! Napięcia i sprzeczności są solą dyskursu i niezbędnym paliwem myśli. Dyskusja, o której poniżej, pokazała że sedno sporu gnieździ się w temacie. To była tzw. debata oksfordzka pod tezą: Nauka czyni Boga zbędnym. Tytuł nie dość precyzyjny prowokował ponadto formą twierdzącą, zamiast pytającej. W głosowaniu poprzedzającym (długą) debatę, 64 osoby z publiczności głosowały za tezą, zaś przeciw – 150.
Tu było gorąco. Protagonistą strony lewej był profesor filozofii Jan Hartman, zaś strony przeciwnej wspomniany już prof. Krzysztof Meissner. Hartman, mówca świetny, ulega chyba obecności ludzi. Od pewnej chwili podniósł głos i wówczas zobaczyłem w oczach przeciwników błysk triumfu. Nie kwestionuję tu wartości uczuć (emocji) ale wiadomo, że nie kładzie się ich na szali naukowych debat. W świecie nauki czucie i wiara, to nie tyle ciemnogrodzki przesąd, co bezwartościowe zaśmiecanie pola rozważań.
Zbyt dużo mam refleksji (dotyczących przebiegu dyskusji i tytułowego tematu), by je tu zmieścić. Kto chce, niech ją sobie obejrzy na YouTube. Ciekawe, że powtórzone po dyspucie głosowanie na temat tezy nie zmieniło na jotę rozkładu głosów. Stałość światopoglądów jest godna refleksji.
Można by naiwnie sądzić, że mamy naturalną płaszczyznę porozumienia, którą jest nasz polski język. Okazuje się, że polskich języków jest więcej niż przypuszczamy, a ich mnogość skutecznie paraliżuje porozumienie. Czy jest z tego wyjście?… Moim zdaniem to uczyć się, uczyć, i jeszcze raz uczyć. Bez gwarancji, że to coś da.